Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-12-2017, 18:37   #36
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Las dookoła Schwarzensumpf
26. Sigmarzeit 2522 K. I.
Bezahltag
Południe


Nikt z nich nie mógł przewidzieć, że przypadkowe spotkanie w lesie zbójców zakończy się wzajemnym okładaniem kijami. I to nie ze zbójcami, a między sobą. Dziwnie zaczął się ten dzień, ale gdy Heike złamał Sigowi nogę, słońce nie było nawet w zenicie. Musieli iść dalej i nie marnować więcej czasu. Gdy Heindel sprawiał z zabranych z chaty Babki skór bobrowych, dwóch długich patyków i własnego paska nosze dla rannego towarzysza, Elsie jako jedyna zaznajomiona z podstawami lecznictwa, postanowiła opatrzeć nieco skołowanego Siga.

Rzut na Leczenie (Elsie): 67 (nieudany)


Niestety niewiele z tego wyszło. Dziewczyna spróbowała unieruchomić kończynę Siga i obandażować ją kawałkami płótna, które miała przy sobie. Przestała, gdy usłyszała jego krzyk. Przestraszona i nieco niepewna postanowiła przewiązać nogę bandażem i zostawić ją w spokoju. Potrzeba tu było jakiegoś cyrulika, a najlepiej jej matki….

Odrzuciła natrętne wspomnienie, która złośliwie ukłuło ją w głowie niczym szpilka. Przełknęła ślinę i rzuciła okiem na Heindela, który skończył montować nosze. Patrząc na nie, pomyślała, że dobrze będzie, jeśli w ogóle wytrzymają do wieczora. Nie mieli jednak wyboru. Will wciąż bacznie zezował na Heikego, a Taffy, skulona, siedziała cichutko. Elsie westchnęła i poprosiła chłopaków, by delikatnie podnieśli Siga, gdy Heindel włoży pod niego nosze. Teraz Will, Heindel, Elsie i niezbyt zadowolony z tego faktu Heike musieli nieść rannego, zaś Taffy bacznie rozglądała się na boki podczas marszu, wypatrując niebezpieczeństwa.

Marsz z rannym był dużo wolniejszy. Z tego powodu, po krótkiej naradzie, musieli zmienić kierunek podróży. Na dojście do Birkenstein nie starczyłoby im ani sił, ani tym bardziej jedzenia i wody. Zawrócili do Wilheimsdorf. Może i była tam wojna, ale też jedyna szansa dla nich, a przede wszystkim dla biednego Siga, który choć nie przysporzył sobie popularności wezwaniem Pana Kości, to wciąż był jednym z nich, a wspólne pochodzenie potrafiło teraz łączyć znacznie bardziej niż jakieś niejasne sprawy kultowe. Rzecz jasna Heike miał nieco inne zdanie.

Słońce nagle jakby przypomniało sobie, że jest lato, a nie przedzimie. Szkoda tylko, że właśnie teraz, gdy musieli wkładać w marsz dwa razy więcej wysiłku. Przyjemne ciepło szybko zmieniło się w żar, który wydatnie utrudniał wędrówkę. Na czoła wystąpił pot, ręce omdlewały od bólu, choć zmieniali je co chwila. Najciężej było Elsie, ale nie narzekała. W ogóle nie rozmawiali wiele. Nie było o czym. Szczególnie, gdy zapadł zmrok i nie mieli z czego zrobić nawet prowizorycznej kolacji.

I tak upłynął poranek i wieczór – dzień dwudziesty piąty.

W Bezahltag zebrali się prędko i ruszyli dalej. Mieli nadzieję szybko dojść do Delbu, bo obok głodu zaczęło się pojawiać pragnienie. Zeszłego dnia Elsie pociągnęła kilka łyków z jedynego bukłaka, jaki mieli, a drugą część wody dano rannemu Sigowi. Gdy więc tylko doszli do rzeki, odłożyli nosze i pobiegli wypić brudną, mulistą wodę. Dopiero po chwili poczuli w niej wyraźny smak krwi.

Smak, a potem kolor. Coś obok krwawiło, lecz nie wiedzieli co, bo szuwary gęsto pokrywały Delb. Musiało być to jednak niedaleko, bo czerwona smuga mącąca nurt była wyraźna i szeroka. Jak na zawołanie za kępą pobliskich, wyjątkowo wysokich oczeretów coś plusnęło wyraźnie. Raz, drugi, potem przeciągle zarżał koń. To bynajmniej nie było rżenie zadowolonego z możliwości pohasania konika. Ten koń umierał.

Zamarli w jednej pozycji niby posągi. Ktoś krzyczał, mężczyzna i kobieta, może dziecko. Odgłosy szarpania, przekleństwa, plusk wody. Nagle usłyszeli donośne łup! i kropelki wody poleciały tak wysoko, że aż spadły na nich. Potem cisza. Kroki, na szczęście w innym kierunku. W kierunku lasu. Wciąż czekali, nie chcąc zdradzać swoich pozycji. Wtem zdarzyło się coś dziwnego.

Z nurtem rzeki, tuż przed ich nosami, leniwie przepłynął kawał żółtego sera.

 
MrKroffin jest offline