| Las dookoła Schwarzensumpf
26. Sigmarzeit 2522 K. I.
Bezahltag
Południe
Nikt z nich nie mógł przewidzieć, że przypadkowe spotkanie w lesie zbójców zakończy się wzajemnym okładaniem kijami. I to nie ze zbójcami, a między sobą. Dziwnie zaczął się ten dzień, ale gdy Heike złamał Sigowi nogę, słońce nie było nawet w zenicie. Musieli iść dalej i nie marnować więcej czasu. Gdy Heindel sprawiał z zabranych z chaty Babki skór bobrowych, dwóch długich patyków i własnego paska nosze dla rannego towarzysza, Elsie jako jedyna zaznajomiona z podstawami lecznictwa, postanowiła opatrzeć nieco skołowanego Siga. Rzut na Leczenie (Elsie): 67 (nieudany)
Niestety niewiele z tego wyszło. Dziewczyna spróbowała unieruchomić kończynę Siga i obandażować ją kawałkami płótna, które miała przy sobie. Przestała, gdy usłyszała jego krzyk. Przestraszona i nieco niepewna postanowiła przewiązać nogę bandażem i zostawić ją w spokoju. Potrzeba tu było jakiegoś cyrulika, a najlepiej jej matki….
Odrzuciła natrętne wspomnienie, która złośliwie ukłuło ją w głowie niczym szpilka. Przełknęła ślinę i rzuciła okiem na Heindela, który skończył montować nosze. Patrząc na nie, pomyślała, że dobrze będzie, jeśli w ogóle wytrzymają do wieczora. Nie mieli jednak wyboru. Will wciąż bacznie zezował na Heikego, a Taffy, skulona, siedziała cichutko. Elsie westchnęła i poprosiła chłopaków, by delikatnie podnieśli Siga, gdy Heindel włoży pod niego nosze. Teraz Will, Heindel, Elsie i niezbyt zadowolony z tego faktu Heike musieli nieść rannego, zaś Taffy bacznie rozglądała się na boki podczas marszu, wypatrując niebezpieczeństwa.
Marsz z rannym był dużo wolniejszy. Z tego powodu, po krótkiej naradzie, musieli zmienić kierunek podróży. Na dojście do Birkenstein nie starczyłoby im ani sił, ani tym bardziej jedzenia i wody. Zawrócili do Wilheimsdorf. Może i była tam wojna, ale też jedyna szansa dla nich, a przede wszystkim dla biednego Siga, który choć nie przysporzył sobie popularności wezwaniem Pana Kości, to wciąż był jednym z nich, a wspólne pochodzenie potrafiło teraz łączyć znacznie bardziej niż jakieś niejasne sprawy kultowe. Rzecz jasna Heike miał nieco inne zdanie.
Słońce nagle jakby przypomniało sobie, że jest lato, a nie przedzimie. Szkoda tylko, że właśnie teraz, gdy musieli wkładać w marsz dwa razy więcej wysiłku. Przyjemne ciepło szybko zmieniło się w żar, który wydatnie utrudniał wędrówkę. Na czoła wystąpił pot, ręce omdlewały od bólu, choć zmieniali je co chwila. Najciężej było Elsie, ale nie narzekała. W ogóle nie rozmawiali wiele. Nie było o czym. Szczególnie, gdy zapadł zmrok i nie mieli z czego zrobić nawet prowizorycznej kolacji.
I tak upłynął poranek i wieczór – dzień dwudziesty piąty.
W Bezahltag zebrali się prędko i ruszyli dalej. Mieli nadzieję szybko dojść do Delbu, bo obok głodu zaczęło się pojawiać pragnienie. Zeszłego dnia Elsie pociągnęła kilka łyków z jedynego bukłaka, jaki mieli, a drugą część wody dano rannemu Sigowi. Gdy więc tylko doszli do rzeki, odłożyli nosze i pobiegli wypić brudną, mulistą wodę. Dopiero po chwili poczuli w niej wyraźny smak krwi.
Smak, a potem kolor. Coś obok krwawiło, lecz nie wiedzieli co, bo szuwary gęsto pokrywały Delb. Musiało być to jednak niedaleko, bo czerwona smuga mącąca nurt była wyraźna i szeroka. Jak na zawołanie za kępą pobliskich, wyjątkowo wysokich oczeretów coś plusnęło wyraźnie. Raz, drugi, potem przeciągle zarżał koń. To bynajmniej nie było rżenie zadowolonego z możliwości pohasania konika. Ten koń umierał.
Zamarli w jednej pozycji niby posągi. Ktoś krzyczał, mężczyzna i kobieta, może dziecko. Odgłosy szarpania, przekleństwa, plusk wody. Nagle usłyszeli donośne łup! i kropelki wody poleciały tak wysoko, że aż spadły na nich. Potem cisza. Kroki, na szczęście w innym kierunku. W kierunku lasu. Wciąż czekali, nie chcąc zdradzać swoich pozycji. Wtem zdarzyło się coś dziwnego.
Z nurtem rzeki, tuż przed ich nosami, leniwie przepłynął kawał żółtego sera. |