Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2017, 01:21   #593
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Na wojnie sprawdzali się tylko ci, którzy umieli coś zdziałać: wesprzeć kompanów ramieniem oraz bronią, wnieść wartość bojową. Linia frontu, jako bezpośrednie miejsce otwartego konfliktu, przypominała kocioł do którego czyjaś bezduszna ręka wsypywała element ludzki, doprawiając go masą ołowiu, błota, krwi i cierpienia. To nie było miejsce dla półślepych, cherlawych wymoczków, nie potrafiących utrzymać karabinu, a co dopiero z niego strzelić… Savage zaś nie łudziła się odnośnie własnych umiejętności bojowych, realistycznie spoglądając na półtora metra cywilnego problemu bez pryzmatu różowych okularów. Jej miejsce pozostawało na tyłach, gdzie winna przygotowywać punkt opatrunkowy dla jednostek które ucierpią w najbliższym starciu - tak wyglądała rola lekarza. Zrobić w tył zwrot i zostawić najgorsze piekło najbliższym, przez wzgląd na otaczające ich warunki socjalno-społeczne świata po wojnie, posiadającym odpowiednie kwalifikacje.
Nie chciała ich zostawiać, puszczenie wielkiej łapy zostawało czynnością przekraczającą rude spektrum postrzegania. Doskonale zdawała sobie sprawę, że mogą widzieć się po raz ostatni. Oni pójdą tam, gdzie nieludzkie istoty nie posiadające sumienia i nie znające znaczenia słowa humanitaryzm, a ona…

Obrączka na serdecznym palcu paliła żywym ogniem, lodowaty chłód ścinał mięśnie i rozrywał drobne, piegowate ciało od środka szponami utkanymi z rozpaczy i bezradności - ta automatycznie odpalała protokół nerwowości i paniki, wciskając palące okruchy w kąciki zielonych oczu, ale nie mogła się rozpłakać. Okazywanie strachu oraz słabości niczego nie zmieni, nie poprawi również sytuacji. Nie odkręci spirali czającego się tuż za progiem chaosu. Tego nic już nie mogło odkręcić.

Jakże Alice żałowała, że nie dane im przyszło żyć na ziemi nieskażonej radiacją, wieczną wojną i nieokrytej cieniem czającego się na północy stalowego potwora. Oddałaby wszystko co jeszcze jej pozostało, aby przenieść tam chociaż tych, których wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi pokochała, uznając za rodzinę. Niestety nawet najgorętsze prośby nie dały rady odmienić rzeczywistości. Jedyne co pozostawało, to żyć, działać. Być użyteczną na tyle, na ile się mogło i w strefach odpowiednich do zdolności.
Lekarka wzięła głęboki wdech, wstrzymała w płucach powietrze przez trzy sekundy, w myślach zaś odliczała od jednego do dwudziestu, biorąc odium za kark i wciskając je w najdalsze zakamarki mózgu. Spokój… tylko spokój mógł ich uratować. Zimne, logiczne i analityczne podejście do tematu. Odstawienie na bok zbędnych emocji, gdyż w sytuacjach kryzysowych potrzebowano jednostek opanowanych, wiedzących co robią. Lub przynajmniej dobrze udających.
- To nie będzie konieczne. Jeśli pozwolisz, zostanę. Runnerzy walczą do końca, sam mnie tego uczyłeś, a coś mi świta, że prawdopodobnie jestem Runnerem - zadarła rudy łeb do góry, posyłając Wilkowi uspokajający uśmiech. Ścisnęła też mocniej jego rękę, z całej pozostałej jej siły próbując się nie rozpłakać. Nie chciała ich stracić... jego. Nie jego - Jednooki jest w bunkrze, a ja odrabiałam skrupulatnie lekcje. Mogę się przydać i wybacz, ale nie zamierzam cię tu zostawiać. Idę tam gdzie ty. - ściszyła głos, a przez maskę spokoju na mgnienie oka przedarł się grymas desperacji. Odetchnęła dla uspokojenia i kontynuowała - Zanim dotarliśmy z tatą do obozu Nowojorczyków na Wyspie, w lesie spotkaliśmy ludzi stąd. Pracowali dla Daltona. Wood i Walker, nazywali się weteranami frontowymi… ale prawda jest odrobinę inna, nieważne. Meritum - westchnęła, wracając myślami do namiotu Yordy - I mnie i ich przesłuchiwano równolegle. Ponoć walczyli tu na bagnach z robotami, zdołali jednego zniszczyć. Może to po niego przypłynęły te kutry? Aby wydobyć dane z wraku nim wpadną w niepowołane ręce.

- Może. Zobaczymy jak to wygląda.
- Guido słuchał co żona ma do powiedzenia na temat kutrów i zerkał to na nią a to w stronę prześwitów w zatopionym lesie gdzie, gdzieś tam pływały te mordercze kutry. W końcu popatrzył na nią uważniej. - Wracaj do transportera Brzytewka. Nie chcę byś brała w tym udział. Nie bój się nic nam nie będzie. A przyda się ktoś rozgarnięty nieco na uboczu. - powiedział cicho ale poważnym tonem i z takim samym poważnym spojrzeniem. Wyglądało, że nie ma zamiaru zmienić zdania ale też nie chce robić sceny małżeńskiej i sztabowej kłótni przy zgromadzonych podwładnych.

W pierwszym odruchu lekarka zamierzała zaoponować, przed oczami przewinęła się jej lista argumentów potwierdzających konieczność taszczenia problematycznego karpyla bliżej teatrum wojny. Otworzyła już nawet usta, by zacząć wymieniać je na głos… lecz zrezygnowała. Na militarnym rzemiośle Guido znał się niepomiernie lepiej od niej, miał też morze racji i wciąż pozostawał jej przełożonym. Żywiołowa wymiana argumentów tuż przed potyczką nikomu nie wyszłaby na dobre, dodatkowo podburzając autorytet szefa. Gorzka żółć podeszła dziewczynie do gardła, serce zgubiło parę uderzeń, choć na jej twarzy wciąż pozostawał uśmiech.
- Przecież jesteście Runnerami. Oczywiście że dacie radę. - odpowiedziała walcząc ze ściśniętym gardłem. Wyszło nawet pogodnie, neutralnie i pewnie jak na okoliczne warunki. Rozumiała Wilka, martwił się całokształtem, nią również, co wciąż zadziwiało, wprowadzając czynnik chaosu do poukładanych schematów zachowań. Wspięła się na palce, celem zostawienia na skrzywionych ustach u góry krótki, gorący pocałunek. W uszach słyszała głos Tony’ego, słowa wypowiedziane na kanapie w kuchni Kate pewnego ranka całe wieki temu. Znów miał rację, czasem jedyne co człowiekowi pozostawało to modlić się i wierzyć w siłę wyższą, a także w drugą osobę - jej rozsądek i inteligencję. Liczyć na fart. Boskie wstawiennictwo do tego nie mogło zaszkodzić.
- Wierzę w ciebie - wyszeptała, wracając te pół piętra niżej, gdyż balansowanie na czubkach palców w błocie… cóż. Do wygodnych aktywności nie należało - Zobaczę co z transporterem i przygotuję się do ewentualnej pracy. Poczekam na ciebie… na was. Tylko się nie przeziębcie w tej wodzie. Jest dość chłodno - dodała na koniec, sięgając po jeden z kosmicznych tematów, zwykle nierozumianych przez gangerowy ogół rodziny.

Szef bandy a prywatnie mąż i przyjaciel Alice zwanej od paru miesięcy “Brzytewką” na detroickich a wcześniej chebańskich ulicach, popatrzył na nią i spojrzenie mu złagodniało. Dotyk stał się z obojętnego czy oficjalnego bardziej swojski i czulszy. Na wargi wykwitł mu ciepły uśmiech. Nie ten często zawadiacki i bezczelny, szelmowski jaki był prawie jego znakiem firmowym. Tylko taki naprawdę ciepły i łagodny jaki rzadko się u niego widziało w tej częstej masce najbardziej rozwydrzonego i bezczelnego Runnera w Detroit jaką zwykle zakładał. Pocałunek też oddał zaskakująco delikatny i czuły. Gdy usłyszał ostatnią uwagę Alice roześmiał się na całego. Wesoły, rozbawionym uśmiechem tak bardzo nie pasującym do tej napiętej sytuacji gdzie już gdzieś tu czaiły się te pływające baterie siejące ołów o huraganowym stężeniu.

- No! Słyszeliście Brzytewkę? Wyciągać wysoko nogi by się nie zmoczyć za bardzo! Jak bociany! - zawołał wesoło i reszta towarzystwa też się roześmiała choć na chwilę nie dając się przygnieść tej ciężkiej atmosferze.
- Jasne Brzytewka. Nie dygaj, my tu załatwimy sprawę i zaraz będziemy z powrotem. Mamy sprawę do załatwienia na Wyspie. - powiedział beztrosko jakby mieli iść z chłopakami przejść się na spacer po parku. No i tak się rozstali. Dwaj przydzieleni ochroniarze ruszyli w stronę transportera. Jeden szedł przed a drugi za lekarką. A Guido za wskazaniami Hivera ruszył wgłąb tego zatopionego lasku gdzie niedawno przeszła grupka zwiadowcza.

- Słuchaj Brzytewka, nie przejmuj się. Guido wyciągał nas nie z takich tarapatów. Teraz pewnie też tak będzie. - powiedział jeden z Runnerów gdy milcząca i nieco przekrzywiona bryła zanurzonego w wodzie transportera była już znowu widoczna.

- Ale Billy Bob to ma przejebane jak nie uruchomi tego rzęcha. - drugi pokiwał głową ale wskazał na kanciastą maszynę. Cichą. A zostawili ją niedawno pyrkającą na jałowym biegu a wszyscy słyszeli, że szef kazał najmłodszemu Runnerowi przypilnować tego stanu. Z bliska z wnętrza było słychać jakieś stukania i zgrzytanie jakby coś, ktoś grzebał jakoś w mechanizmach potwora.

Ruda głowa kiwała się automatycznie, przytakując zasłyszanym stwierdzeniom. Było oczywiste, że dowódca wyciągał podwładnych z nie mniejszych tarapatów i dbał o nich, pilnując ich pleców… lecz kto zadba o jego tyły i to nim się zaopiekuje? Taylor również miał rację, lekarka zacisnęła pięści, wbijając je w kieszenie kurtki aby pozostali nie zauważyli ich drżenia.
- Billy Bob cyklicznie pakuje się w sytuacje stresowe - odpowiedziała spokojnie, skupiając uwagę na teraźniejszości i tym, co przed nimi: transporter, zatarty i zniszczony silnik. Młody, pechowy chłopak w skórzanej kurtce oraz przyszykowanie polowego lazaretu przy zasobach stricte… skąpych. Podziałało, dziewczyna zamiast rozwodzić się nad prawdopodobnymi, śmiercionośnymi scenariuszami, skupiła się na przyszłej pracy, okładając punkt po punkcie plan na najbliższe minuty - Długo jest u nas? Skąd go wyciągnęliście? Wygląda na miłego, młodego chłopaka… choć odrobinę pechowego.

- Długo? -
pierwszy z Runnerów spojrzał na drugiego jakby sam się zastanawiając nad tym pytaniem. Przebrnął tak ze dwa kroki by w końcu wzruszyć ramionami.
- Ciężko właściwie powiedzieć. No tak się tu u nas kręcił tu i tam. Na kręgielnie się próbował wkręcić czy gdzieś tam się pętał. - odpowiedział w końcu ten który szedł z przodu i zerknął znowu na rzeczoną maszynę jaka była coraz bliżej.

- Znaczy Frankowi, Brzytewka chodzi o to, że on mieszka na naszej dzielni. Ale no dotąd nie był właściwie od nas. Bo weź. No jak go serio w czymkolwiek traktować? - odpowiedział ten drugi idący za runnerową medyczką. Czy ktoś jest “od nas” czy nie. To było kluczowe w widzeniu i dzieleniu ludzi na świecie gdy było się Runnerem. Wychodziło więc, że Billy Bob dotąd Runnerem właściwie nie był. Ale mieszkał gdzieś w strefie którą powszechnie uznawano za runnerową strefę wpływów. Czyli w tym postapokaliptycznym świecie to przekładając na przedwojenne normy młodzik byłby z tej większej grupy “praworządnych obywateli” na jakich tradycyjnie żerowały wszelkie mafie i podobne organizacje. Liczebnie o wiele większa grupa choć podzielona i nie zorganizowana.
Obecnie jednak silne organizacje jak choćby właśnie Runnerzy pełniły funkcję podobną jak kiedyś służby mundurowe czy podatki. Tak jak kiedyś przychodzili co tydzień czy miesiąc po swoją dolę. Tyle, że teraz poza opłatą “za ochronę” czy “bezpieczeństwo” innej alternatywy zebrania datków właściwie nie było. Za to ci “zwykli obywatele” których nie uważano ani sami nie uważali się za członków gangu musieli gdzieś żyć. A gdy trzeba było poprosić kogoś o ochronę, gdy komuś jakieś łajzy zdemolowały lokal, gdy ktoś komuś doprawił rogi, gdy potrzebował zastrzyku zasobów, czy gdy chciał się na kimś zemścić a sam własnymi zasobami nie mógł wówczas też szedł o pomoc do takich właśnie “opiekunów”. Do takich Runnerów, Schlutzów, Huronów czy innych “rodzin”. I wówczas tacy “opiekunowie” zwykle pełnili funkcję podobną jaki kiedyś policje, sądy, więzienia, banki i inne instytucje kojarzone z tym dawnym, cywilizowanym i wygodnym światem. Tyle, że metody takiej pracy nadal zwykle mieli bardziej mafijne niż te znane z dawnych urzędów. I widocznie z takiej “szarej masy” musiał widocznie pochodzić pechowy młodzik. Co dodatkowo poza wiekiem i pewną niezgrabnością tłumaczyło dlaczego weterani czy choćby regularni członkowie bandy nie traktują go poważnie. Chociaż chyba Guido serio chciał mu dać szansę wykazać się skoro po tak ostrej selekcji po opuszczeniu Cheb w doborze załogi pozwolił mu się zabrać. Nie był przecież nikim ważnym ani nie miał żadnej specyficznej umiejętności czy talentu którego nie miałby inny, regularny członek bandy który mógł zająć to miejsce.

W strukturach podobnych gangom każdy musiał sam zapracować na miejsce i szacunek. Wyrobić własną markę, oraz zdobyć szacunek… ewentualnie wyrobić pewien rodzaj symbiozy z otoczeniem, objawiający się machnięciem reki na popełniane niechcący faux pas. Musiał istnieć sposób, by Billy Bob przestał być kojarzony negatywnie, najczęściej jako kozioł ofiarny, bądź worek treningowy dla pełnoprawnych członków rodziny. W ostateczności mógłby pomagać w brzytewkowym domu opieki medycznej, nad wyrost nazywanym szpitalem.
- Jest młody, wyrobi się. Zapału nie da mu się odmówić i jeszcze może nas pozytywnie zaskoczyć. Jeśli zaś chodzi o powagę - uśmiechnęła się żywiej, a na jej twarz powróciła część kolorów. Spojrzała wpierw na pierwszego, potem na drugiego cerbera i rozłożyła ręce w uniwersalnym geście bezradności - Przynajmniej ma odrobinę więcej, niż półtora metra. W kapeluszu. On ma jakąś rodzinę… a wy? Jesteście z Det?

- Nie no. On właśnie nie ma rodziny. Tak tam się włóczy tam i tu z takimi jak i on. Pewnie by chciał wreszcie należeć do kogoś kto coś znaczy. Jak my. A wiesz, jak jesteś Runnerem to kurwa każdy w Det wie kim jesteś i z kim się trzymasz. I jak z tobą zacznie to zacznie z nami wszystkimi. A jak jesteś takim tam obszczymurem co się trzyma z innymi obszczymurami…
- Frank sprostował i na koniec wymownie urwał zdanie i machnął ręką. Szedł pierwszy ze strzelbą w dłoniach ale pozwolił sobie na takie nonszalanckie machnięcie. Długa broń była średnio wygodna do przedzierania się przez tą wodę i wciągające buty błoto pod nią albo czepialskie podwodne rośliny. Niemniej i tak dało się wyczuć dumę i wyższość z bycia Runnerem w porównaniu do takich “obszczymurów” jak to ich nazywał Frank co nimi nie byli. Nawet tak krótka rozmowa ukazywała przepaść między czymś co kiedyś i jedną i drugą uznano by za bandę.

- Mhm. Ja to już jestem u Guido z kilka sezonów. Przeniosłem się z bandy Lewego. I tak się trzymam. No z Guido nie jest źle. Ma łeb na karku. I można się przy nim nieźle obrobić. No i w ogóle. Czasem to aż nie wiara, że skąd on potrafi się wykręcić. No weź. Nawet ten mecz otwarcia niedawno. No w mordę. No byłem tam. Już po trzeciej grze miałem spadać. Ale myslę sobie no zapłaciłem, no i postawiłem zakład no zobaczę. Przecież długo już nie potrwa. Ale wiesz co? Wtedy jak wyszliście przed czwartą grą. Widziałem! No coś mnie od razu złapało za serce! Duchy mi powiedziały. I se kurwa myślę no ej! Przecież to Guido! Nasz Guido! No kurwa kto miał by się wykaraskać jak nie on! Ale kurwa daliście wtedy czadu. - drugi ze strażników i opiekunów w skórzanej kurtce niespodziewanie rozgadał się gdy słowa pod wpływem emocji ze zdarzeń dawnych i niedawnych popłynęły razem z emocjami jakie one wywoływały.
-A widzieliście jak Taylor zaszarżował na Big Mo?! Ja jebię! Na samego Big Mo! Albo potem z tym granatem na końcu! Jej! Na serio myślałem, że ich tam rozjebiecie! Świetne! Ale kurwa. Wtedy w tej trzeciej grze jak zobaczyłem, że Big Mo jednak przewalił piłkę przez linię to mi przez moment serce stanęło. No już myślałem, że po wszystkim. A tu nie. No. Guido zawsze coś wymyśli. I skubany ma farta. I ci co są z nim też. No. Daleko zajdzie. Od razu widać. Duchy mu sprzyjają.

Frank też się uśmiechał i kiwał głową zwłaszcza do tego kawałka o meczu otwarcia który pewnie stał się sensacją na całe Det.
- Przeniosłeś. Camino was złoili a resztę trochę później dojechały mutki Hegemona. Poszliście w drobny mak. - Frank prychnął i doprecyzował jak to było z przeniesieniem się kumpla z innej bandy do tej. Ten spojrzał na niego niezbyt przyjaźnie ale nie odezwał się więcej. - No ale z tym meczem otwarcia no. Świetny numer. W ogóle dawno takiej ekipy nie było jak wtedy. Dobry skład. Ale Huroni też byli mocni. Bardzo mocny skład mieli. No nawet przerypać to by siary nie było. Bo i sam Big Mo i Trzy Pióra a reszta też nie cieniasy no ale choćby te dwa nazwiska to już widać, że nie przelewki. Właściwie to każda gra była epicka. Nawet jak nam dołożyli to tak, że człowiek do końca nie był pewny, do ostatniej chwili się człowiek zastanawiał. A jak na końcu jednak wygraliście. No to szacun. Ale hej! No sam Hollyfield przestał się dąsać na Guido za tamtą jego pancerkę. No. Skoczyły akcje Guido po tym meczu. Mocno skoczyły. Z takim kolesiem no wszyscy chcą się trzymać. - Frank szedł przez wodę i też rozgadał się o tym meczu. Doszli tak już blisko pod ostatni kawałek. Ale już zaczynała się rzeka i trzeba było raczej dopłynąć ten ostatnie dwa czy trzy kroki a potem wejść na dach zatopionego transportera. Kumpel Franka zaczął szykować się by pierwszy przebyć ten kawałek.

Wspomnienie minionego wydarzenia sportowo-depresyjnego wywołało u Alice cień szczerego uśmiechu. Nim weszła tamtej nocy na boisko wciągnięcie w podobne zawody uważała za żart najgorszego sortu, do tego na detroicką modłę: cyniczną, złośliwą i zabawną dla otoczenia, lecz nie dla podmiotu dowcipu. Numer wycięty przez Guido celem upokorzenia zarozumiałego, wygadanego medyka wątpliwego pochodzenia, oraz szemranych intencjach. Dopiero z czasem doszło do niej ile ryzykował wcielając niemilitarną jednostkę w skład drużyny na tak ważny mecz. Wybrał ją i pokazał przed całym miastem, nie na zasadzie doczepki, a pełnoprawnego członka organizacji. W jednym szeregu z nim, Taylorem, Viper i Bliźniakami.
Mecz Otwarcia przeszedł do historii, jednak jego echo wciąż żyło w ludziach którzy dopingowali z trybun. O dziwo para nowych cerberów lekarki również nie odsiewała rudego elementu od poważnych graczy… cholernie miłe.
- Dwa tygodnie po powrocie z Cheb poprosiłam o możliwość podjęcia nauki u Jednookiego. Był na tyle wspaniałomyślny, że pozwolił się poświęcić swój cenny czas, a także uwagę celem poszerzenia wiedzy jednostki dosyć… mało standardowej - powiedziała pogodnie, zadzierając łeb do góry aby móc spojrzeć Frankowi w twarz - Na jednej z pierwszych lekcji rozbrajaliśmy granat. Miałam go nosić przy sobie, aby przyzwyczaić się do obecności broni w najbliższej okolicy i to właśnie nim rzucił Guido. Był rozbrojony, więc nieszkodliwy… ale Huroni o tym nie wiedzieli. Atrapa, jak kamień… regulamin zawodów nie zabraniał używania atrap - uśmiech się poszerzył, na dnie zielonych oczu zatańczyły wesołe iskierki, niepasujące do powagi sytuacji w jakiej się znajdowali.
- A Big Mo rzeczywiście jest olbrzymi! W życiu nie spodziewałam się spotkać kogoś wyższego od taty… człowieka, bo oczywiście nie bierzemy pod uwagę tworów humanoidalnych modyfikowanych przez Molocha, ani dotkniętych chorobami popromiennymi ludzi, mających to nieszczęście oberwać solidną dawkę radów jeszcze w łonie matek, przez co ich geno… - drgnęła, łypiąc przepraszająco to na jednego, to na drugiego gangera - Wybaczcie, wciąż jeszcze zdarza mi się zapomnieć i odlatywać w kosmiczne rejony. Meritum. Sens… tak. Guido! - aż klasnęła w dłonie, nastrój również od razu się jej poprawił - On wymyślił motyw z faulami w myśl zasady, że jeśli drużyna nie jest w stanie grać, to nie wygrywa. Poza tym kierował nami, motywował… i się nie denerwował, ba! Uspokajał Taylora na treningach. Biedak prawie ochrypł gdy przyszło do czołgania mnie po poligonie. Odczuł pewną dozę… rozczarowania na samym początku, odkrywając że potykam się biegając po schodach przykładowo, a potem już wrzeszczał ledwo się pojawiałam na Strzelnicy. Tak profilaktycznie - radość odrobinę przygasła, wzrok powędrował na drzewa. Co robił teraz uroczy ponad wszelkie normy, łysy Runner? Dziewczyna miała nadzieję, że cokolwiek nie porabia, pamięta by o siebie dbać i nie przemęczać kontuzjowanych kończyn.
- Jednakże podsumowując całokształt: stosunek zysków do strat jest jak najbardziej satysfakcjonujący. To było niezwykle interesujące wydarzenie, tym bardziej cieszę się mogąc teraz powiedzieć, że brałam w nim udział. Szkoda, że nikt tego nie nagrywał. Z chęcią obejrzałabym jak rozgrywka przebiegała z perspektywy trybun. Wiecie… wyższy punkt odniesienia - mrugnęła, po czym zaśmiała się cicho - Każdy chce się trzymać z Guido… coś w tym jest, bo przecież nie może chodzić o Syndrom Sztokholmski. Jest niesamowity: bystry, zabawny i inteligentny. Niewielu osobom udało się mnie zaskoczyć, a on to robi notorycznie. I te jego oczy, gdy się tak pa… - naraz zrobiła się czerwona, rychło w czas przypominając sobie o obietnicy, że nie będzie robiła Kłaczkowi “siary” przy kolegach. Odkaszlnęła celem ukrycia zażenowania i kontynuowała, przeskakując na kompletnie inny temat, zwracając wzrok na drugiego Runnera. O ile dobrze pamiętała wołali go Grape.
- Frank mówi prawdę? Walczyłeś z żołnierzami Hegemona? Jacy oni są? Chodzi o stopień… - zawahała się, odkasłując aby zyskać na czasie i znaleźć odpowiednie słowo - Deformacji… na ile są ludzcy? Zostały w nich odruchy, proces myślowy człowieka? Widziałam w Ruinach paru ludzi dotkniętych skażeniem. Obciążonych mutacjami, tylko tamci zachowywali się bardziej jak zwierzęta. Gas Drinkers - pstryknęła palcami, gdy umysł otworzył odpowiedni folder, wydobywając potrzebną nazwę.

Obydwaj Runnerzy też wydawali się podzielać dobry nastrój, zaskakująco nawet dobry biorąc pod uwagę gdzie i po co się znajdowali. Wspomnienie meczu, prawie cudem wygranego, nadal było żywe u Runnerów zarówno tych co je oglądali z trybun jak i tych co w nim wówczas uczestniczyli na arenie. Umysły popłynęły na fali wspomnień i euforia i ekscytacja sprzed zaledwie paru dni a zdawałoby się z innej epoki i czasu, znów zdawała się uskrzydlać trójkę Runnerów. I pewnie każdego Runnera który wówczas był na meczu otwarcia a było ich w końcu tam całkiem sporo. Dopiero wspomnienie o Gas Drinkers sprawiło, że obydwaj ochroniarze i strażnicy Alice nieco skrzywili się i zmarkotnieli.

- A co tu gadać? Bydło i tyle. Mają pierdolca od picia tego syfu który tam u siebie ważą.- wzruszył ramionami Runner a Frank prawie wciął mu się w słowo.

- Albo po prostu mają pierdolca. Trzeba mieć pierdolca by tam mieszkać. - powiedział Frank i obydwaj trochę zwlekali z wkroczeniem w zimną wodę by przepłynąć ostatni kawałek do transportera zanurzonego w wodzie. Za to zaletą tego zanurzenia było to, że było na niego znacznie łatwiej się wdrapać pływakowi niż gdy stał na ziemi i dach był na wysokości ramion czy głowy stojącego dorosłego.

- No. Tak daleko na północy nikt normalny nie mieszka. Tam nuki spadły. Jedna czy dwie. W każdym razie jak by się jechało odpowiednio długo na północ to się dojedzie do samego stopionego żużlu. - ten drugi pozwolił sobie na zapalenie papierosa i w odruchu koleżeństwa poczęstował pozostałą dwójkę.

- I te pierdolce najeżdżają nas. Znaczy czarnuchy z Camino też, i Raidersów na wschodzie. Bo właśnie my jesteśmy w centrum więc jak te pierdolce chcą ruszać na południe to muszą uderzyć na kogoś z nas. - wzruszył ramionami Frank biorąc skręta od kumpla i zapalając w zamian i sobie i pozostałej dwójce swoją zapalniczką. Zamilkł bo zapalniczka nie działała idealnie więc na jedno przypalenie skręta przypadało kilka prób odpalenia.

- Zresztą Brzytewka, ty to jeszcze dość krótko tu mieszkasz. I w samym centrum u nas. Ale jak pomieszkasz trochę dłużej to sama zobaczysz. Te wycieczki. Od Hegemona albo od Camino. No albo my do nich. Zależy kto, kogo i o co bardziej wkurwi. - powiedział obojętnie ten drugi Runner zaciągając się pierwszym buchem skręta. Frank pokiwał mu głową na znak zgody.

- Znaczy my to czasem robimy wycieczki do Camino. Bo do Drinkersów po co? Przecież oni nic nie mają. Prócz syfu. A po cholerę nam nowy syf? - doprecyzował Frank i zaciągnął się swoim krzywym skrętem.

- Dobra kurwa trzeba zobaczyć co z tym melepetą. Bo się Guido wkurwi jak ten złom nie będzie znowu chodził jak wróci. - powiedział drugi Runner wskazując na zatopiony transporter trzymanym skrętem. Typową jednak u Runnerów niefrasobliwością graniczącą z nonszalancką olewką jakoś poza tym nie zrobił nic by przepłynąć te ostatnie kilka kroków jakie prawie w magiczny sposób ich stopowały przed pokonaniem tego ostatniego kawałka. Frank kiwnął głową na znak zgody i też spokojnie zaciągnął się skrętem.

Z piersi Savage wydobyło się ciężkie, świszczące westchnienie. Czy naprawdę chłopaki musieli w tak nonszalancki sposób podchodzić do czynienia krzywdy innym, tudzież sobie nawzajem? Jakże piękne byłoby życie, gdyby miast planowania kolejnych “rajdów”, zajęli się czymś konstruktywnie neutralnym: zakładaniem nowych osad chociażby. Próbą asymilacji ze społecznością do tej pory traktowaną szyderą lub butem, ewentualnie pięścią… lub Bejsbolem, jeśli akurat brało się pod uwagę przypadek Taylora. Dla kontrastu przemierzany właśnie teren jak na złość wykazywał wyjątkowo bogatą strukturę roślinną, choć odrobinę zbyt wilgotną wedle gustu Savage.
- Cała północ jest skażona? Do którego momentu da się dotrzeć bez konieczności wskakiwania na stałe w kombinezon przeciwskażeniowy? Strefa nieprzyjazna ludziom sięga Kanady? Seattle i Vancouver? A Houston? - spytała markotnie, patrząc w zadumie na wodą toń pod nogami - Kiedyś… bardzo chciałam odwiedzić Kolumbię Brytyjską, szczególnie jedną atrakcję przyrodniczą. Dusty Rose Lake. To w Tweedsmuir South Provincial Park. Ale zawsze coś wypadało. Teraz zaś...istnieje spore prawdopodobieństwo, że już za późno - zaciągnęła się, a zielone oczy stały się nieobecne patrząc na na przeszłość - Są marzenia które nigdy się nie spełnią. Niby jezior jest masa… tamto było wyjątkowe, niezwykłe, mało znane i prawdopodobnie unikalne. Woda jeziora nie była słona, nie zawierała alg, a mimo to miała różową barwę. Kolor zawdzięczała wyjątkowym skałom w tej okolicy. W ich skład wchodziła mączka skalna pochodząca z pobliskiego lodowca. - zaciągnęła się po raz ostatni i wypuściła niedopałek w wodę - Czy wielkim nietaktem będzie prośba, o odrobinę pomocy przy przeprawie? Nie umiem pływać - rozłożyła ręce w geście bezradności, przybierając proszącą minę. Może i fragment do przepłynięcia nie należał do dalekich, lecz mimo wszystko wolałaby uniknąć kompromitacji w postaci nagłego utonięcia.

- Północ. Północ Det. A dalej to chuj wie co jest. Kogo to zresztą obchodzi? - drugi Runner wzruszył ramionami i kompletnie nie wydawał się interesować co jest poza Det. Zwłaszcza, że północ tradycyjnie była chyba najmniej interesującym kierunkiem do podróży czy zwiedzania.

- Różowa woda. Ja pierdolę. Ale ktoś tam musiał się zjarać. - Frank pokiwał głową jakby z zazdrością i zaciągnął się znowu skrętem. Sam westchnął i wreszcie zanurzył się w rzece. Tak naprawdę zanurzenie było symbolicznie ciężkie bo w przeciwną stronę też wszyscy musieli się zanurzyć by pokonać tą przestrzeń wodną w stronę brzegu. Czy też tego co na tym zatopionym w bagnie lesie można symbolicznie nazwać brzegiem. Fran w dwóch ruchach dopłynął do transportera i tam wgramolił się na dach gąsienicówki.
- Dawaj ją. - powiedział odwracając się znowu twarzą do pozostałej dwójki i wyciągając ręce.

Drugi Runner zaś bez wahania pomógł Alice przedostać się na drugą stronę. Chwycił skręta w zęby by zwolnić ręce i złapał lekarkę pod pachami. Potem zamachnął się i cisnął ją w stronę transportera. Alice poszybowała w powietrzu i chlupnęła w wodę w pobliżu transportera. Do wyciągniętych rąk Franka czekającego na transporterze zabrakło jej z jakieś pół metra.

- Co robicie? Jest Guido? - hałasy i odgłosy wywabiły wreszcie Billy Bob z transportera. Wynurzyła się jego głowa i z wyraźną obawą omiotła teren w poszukiwaniu szefa. Ale pewnie zauważył tylko dwójkę gangerów z jego bandy i rozchlapującą wodę Alice. - Co robi Brzytewka? - zapytał obserwując niepewnie rozchlapywaną na wszystkie strony wodę.

Brzytewka w tym czasie miała drobny problem z rejestracją pytań i jakichkolwiek dźwięków wydawanych przez wesoły, runnerowy ogół. Winę za to ponosiła woda, jak wiadomo będąca kiepskim nośnikiem dźwięków, gdy tkwiło się w niej zanurzonym ponad czubek głowy.
Wpierw pojawił się szok związany z nagłą zmianą temperatury. Dzień nie należał do najcieplejszych, czarna topiel za to zdawała się o dobre paręnaście stopni zimniejsza. Chłód atakował lekarkę z każdej możliwej strony. Światło dnia zastąpiła buro-zielonkawa ciemność.
Zaraz też nastąpiła bardziej ludzka reakcja na warunki wybitnie nieprzyjazne, dodatkowo pozbawione tlenu. Próbowała krzyknąć, co było błędem. Ciecz o posmaku mułu wdarła się w jej usta ledwo rozchyliła wargi, spływając do gardła i krtani, zabierając te liche ilości powietrze nagromadzone w płucach. Blade ręce odruchowo zaczęły tłuc wokoło, panicznie szukając czegokolwiek, co da się złapać… na próżno.

Im mniej tlenu, tym rozpaczliwiej dziewczyną miotało. Pod stopami czuła błotnistą maź, wysoko ponad głową dostrzegała słoneczne prześwity, zniekształcone przez falujący płyn.
Wydawał się tak blisko, na wyciągnięcie ręki… a jednocześnie tak boleśnie poza zasięgiem.
Skryte w klatce żeber serce biło z szybkością karabinu maszynowego, ruchy stały się gwałtowne, ale jakby się nie starała - szła na dno, podziwiając w mrocznym obrazie własne, wyciągnięte ku górze ramiona. Mózg zaś odmawiał współpracy, za nic nie chcąc wziąć się w garść. Strach zmuszał do wrzasku, choć z ust miast słów wydobywały się raptem zniekształcone dźwięki do spółki z pęcherzykami powietrza, uciekającymi pionowo ku górze.

Całość się skończyła równie nagle jak się zaczęła. Nagle coś jakby jej ramię zahaczyło czy uderzyło. Ale pewnie to raczej jej ramię zostało złapane. Zaraz też coś przyholowało ją i poczuła jak wywleka ja z wody. Najpierw górną połowę ciała na tylne płyty pancerza transportera a potem nogi. I już. Była na suchej, płaskiej powierzchni. A jak nie suchej to przynajmniej bez wody. Po wypluciu wody właściwie nic więcej jej nie było.
- No? Było tak machać? Zajaraj. - Frank podał Alice swojego papierosa i odsunął się bliżej włazu na dół. Musiał zrobić miejsce dla kolegi który poszedł w jego ślady i już gramolił się z wody na transporter.

- No młody. Ale masz przejebane. - Runner przywitał się ze złośliwa satysfakcją obserwując świeży narybek bandy jaki wciąż wychylał głowę przez właz kierowcy i nerwowo palił papierosa. Widocznie świetnie domyślał się, że ma przejebane i to bardzo i to u samego szefa który coś ostatnio nie chodził w dobrodusznym humorze. Bąknął coś cicho i niezrozumiale ale chyba obawiał się podjąć dyskusje na temat zepsutego pod jego okiem transportera który był ich jedynym środkiem transportu na tym zagubionym w dziczy bagnie. W tym czasie Brzytewka doszła do siebie na tyle by działać i mówić już normalnie.

Żyła! Dobry Boże… nie utopiła się w co wciąż ciężko było uwierzyć. Trzęsła się niczym w delirium, dziękując Opatrzności za stały ląd pod nogami - idealnie suchy, płaski i twardy. Siedzenie na nim stanowiło jedną z najprzyjemniejszych rzeczy z ostatniego repertuaru zdarzeń. Do tego słoneczne promienie… tak jasne, czyste. Nieblokowane przez żadną niepotrzebną ciecz dookoła. Coś pięknego…
Pokonawszy falę słabości, Savage wyprostowała plecy i przyjąwszy papierosa, zaciągnęła się chciwie, czując się trochę jak skazaniec któremu darowano karę śmierci na parę chwil przed jej wykonaniem.
- Billy Bob - odezwała się wreszcie, obracając trupiobladą twarz ku młodemu Runerowi - Czemu silnik zgasł, co konkretnie się stało? Guido mówił, aby robić wszystko byle go nie wyłączać, prawda? Zatarł się znowu?

- Nie wyłączałem! Na serio!
- Billy Bob uderzył się w pierś i gorączkowo spojrzał także na dwóch starszych i większych kolegów w skórzanych kurtkach. Po obecnych i wcześniejszych pływaniu tu i tam wszyscy byli mokrzy i ociekali bagienną wodą. Zresztą ci co poszli w te bagna też.

- Spoko Billy Bob. Wierzymy ci. My nie mamy z tym problemów. - Frank powiedział kiwając wyrozumiale głową patrząc na młodzika dobrodusznym wzrokiem.

- Ale wiesz… Ten Guido… - dodał przepraszającym tonem jego kolega. A Billy Bob co przez moment po wypowiedzi Franka wyglądał jakby na moment odetchnął z ulgą znowu zbladł jakby zaraz miał zejść na zawał. Zaciągnął się swoim skrętem ale zaciągnął się szybko i nerwowo z miną zagnanego w kąt szczura. Zerknął w panice na skraj zatopionego lasu gdzie zniknęła większość grupki pod wodzą szefa zupełnie jakby sprawdzał czy już wracają.

- Nie będzie się się złościł, jeżeli ponownie uruchomimy silnik - Alice dokończyła na swoją, rudą modłę, próbując przekazać młodzikowi okruch nadziei oraz optymizmu. Co prawda pamiętała doskonale tragiczny stan pojazdu, lecz nie wypadało dodatkowo dręczyć Bogu ducha winnego chłopaka, szczególnie gdy wiedziała już o jego dość… ciężkiej sytuacji. Posłała mu pokrzepiający uśmiech, kładąc wciąż drżącą dłoń na jego przedramieniu - Rzucę okiem i zobaczę czemu przestał działać. Pomożesz mi, dobrze? Będę potrzebowała światła.

- Znasz się na tym?
- Billy Bob przyjął pomoc z wyraźną nadzieją i wdzięcznością. Zaczął nerwowymi i trochę szarpanymi ruchami wyjmować z kieszeni zapalniczkę jaka pewnie miała robić za źródło światła. Oboje znaleźli się wewnątrz bryły transportera która tylko ze światłem wpadającym przez otwarte włazy z pochmurnego nieba było dość mrocznym miejscem. Dwójka dorosłych Runnerów zadowoliła się widocznie pozostaniem na górze choć ciekawie zerkali przez te włazy do środka dalej paląc swoje skręty. Włazić do środka chyba jednak nie zamierzali.

- Bo widzisz, ja nie gasiłem ale… - młodzik powiedział cicho prawie szepcząc i zerkając przestraszonym wzrokiem to na Brzytewkę to na twarze kolegów widocznych nad włazem. Sztachnął się nerwowo skrętem i udało mu się w tym nerwowym tempie spalić większość odkąd trójka Runnerów wgramoliła się na transporter. - Bo tam coś jest. - powiedział w końcu i jeszcze ciszej jakby przyznawał się do wstydliwej tajemnicy. Ruszył w stronę rogu transportera gdzie było miejsce kierowcy i pewnie liczył, że rudowłosa podąży za nim.
Na miejscu usiadł na niewygodnym krzesełku kierowcy i sięgnął do panelu. A tam palce zaczęły mu gmerać przy wmontowanym radio.
- Bo mi się nudziło nie? Chciałem zobaczyć czy działa. - zaczął mówić znowu włączając radio. Działało o tyle, że się włączyło ale słychać było tylko trzaski eteru. Billy Bob jednak powoli i ze skupieniem na twarzy zaczął przesuwać gałką chyba szukając czegoś konkretnego. - To gdzieś tu było. - powiedział po chwili takiego szukania. - O! - syknął nagle. Radio nagle zaczęło brzmieć inaczej. Dalej trzeszczało niezrozumiale ale już na tyle, że można było uznać to za zniekształcone ludzkie głosy. Choć za cholerę nie dało się ich zrozumieć. - No i wiesz, pomyślałem, że to coś z anteną. To chciałem postawić. Przytrzymałem tutaj skrzynką po amunicji pedał i w ogóle zrobiłem co trzeba. Ale kurwa no! Jak wyszłem na zewnątrz przyszła jakaś większa fala i bujnęła, że prawie się spierdoliłem do wody i zwaliła skrzynkę! I zgasł. Jakby nie ta fala to by nic nie było! - wyrzucił z siebie młodzik patrząc z rozżaleniem na lekarkę by poskarżyć się jej na swojego odwiecznego pecha. Przy pedałach transportera leżała jakaś stara skrzynka po amunicji więc historia wydawała się całkiem prawdopodobna. W końcu pedałowi było obojętne czy go dociska but czy coś innego. Póki był nacisk to był impuls by silnik pracował. A gdy zabrakło to gasł. Na lądzie czy innej stabilnej powierzchni bez fal czy innego bujania taki numer miałby pewnie znacznie większe szanse na powodzenie.

Trzaski i szumy... a gdzieś pośród nich głosy należące do ludzi. Czyżby trafili na wspomniany przez Yordę przekaz? Sygnał dochodzący gdzieś z okolic Cheb. Lekarka z żywym zainteresowaniem przycupnęła przy radioodbiorniku, zapominając o przemoczonym ubraniu przynajmniej na parę pięknych chwil. Dość prędko niestety rzeczywistość o sobie przypomniała, stawiając jej młodego Runnera mającego wszelkie predyspozycje, aby startować w konkursie na najbardziej pechowego człowieka po tej stronie Rzeki.
- Najpierw zajmiemy się silnikiem, a potem rzucę okiem na radio - powiedziała z nienagannie uprzejmą miną, dorzucając cieplejsze skrzywienie warg do spółki z przymrużeniem powiek. - Pomożesz mi i poświecisz... a w tym czasie mogłabym was prosić o poszukanie czegoś, z czego dałoby się zmontować prowizoryczną antenę? -na koniec obróciła twarz ku eskortującej ją niedawno dwójce. Co prawda wolałaby od razu zająć się zakłóceniami w eterze, lecz nawet w tak szalonym dniu należało pamiętać o priorytetach.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 08-12-2017 o 01:23.
Zombianna jest offline