Bardzo szybko okazało się, że jeźdźcy nie są wrogo nastawieni. Byli nieuzbrojeni, jechali na lekko, aż do tego stopnia, że jeden z nich nie miał na sobie nawet koszuli. Okładali konie ile wlezie, starając się jak najszybciej pokonać dzielący ich od celu dystans. Na razie nie wiadomo było, co owym celem jest...
- Pomóżcie! - krzyknął jadący z przodu, osadzając konia. Obyło się nawet bez tradycyjnego rusanamańskiego „saalam”, co było wyrazem nadzwyczajnego pośpiechu. - Pomóżcie! Hazalah zostało napadnięte przez wilki! Mordują wszystko co żyje... Przyszły po zmroku i zaczęły zabijać. Ja i Hakim uciekliśmy przed nimi, żeby pomoc z Vazikh sprowadzić! Nasze rodziny i przyjaciół mordują. W imię Proroków, pomóżcie nam! Ludzie w domach się barykadowali, gdyśmy wyjeżdżali. Do domów przecie wilki nie wejdą... - przerwał przerażony,bo gdzieś z tyłu, od strony, z której nadjechali jeźdźcy rozległo się długie, przeciągłe wycie. Zaraz odpowiedziały mu kolejne wilcze głosy. Wyła cała wilcza sfora.
- Jedziemy - oznajmił Peleki, przez długą chwilę wpatrując się swoimi zielonymi oczami w każdego z najemników. Oczywiście, ani on ani Hanohano nie ruszyli pierwsi. Poczekali, aż Hakim popędzi w stronę Vazikh, aby poinformować o ataku, a potem czekali, aż szóstka awanturników, w towarzystwie drugiego Rusanamani, Wakiha, który pozostał z grupą, ich wyprzedzi. Ruszyli jako ostatni w małej kawalkadzie, zdając się na umiejętności innych. Raczej nikt nie spodziewał się, że wezmą oni udział w walce z mustadhyibem, wręcz przeciwnie, mogło okazać się, że trzeba będzie ich osłaniać.
Z każdym przebytym metrem, wycie wilków przybliżało się. Już wkrótce można było w świetle księżyca zobaczyć zarysy budynków w Hazalah. Osada była mała, nie było tam więcej niż dwadzieścia domów. Ponad nimi unosił się skowyt i wycie, z rzadka kontrapunktowane ludzkimi krzykami. I nawet z tak znacznej odległości dało się zobaczyć przemykające między domami i w okolicy osady ciemne cienie.