Denver; centrum; ruiny fabryki; Dzień 2 - głęboki półmrok, wieczór; ciepło
Walka trwała. Obydwaj łowcy zorientowali się, po natężeniu ognia i i krzyków, że z potworem strzela się tam z kilkanaście sztuk broni. Więc pewnie było to więcej niż jedna grupka łowców by ci zwykle trzymali się w małych grupkach podobnych do nich. A ich przecież było tutaj czterech. Bestia też musiała być niczego sobie. Jeśli kilkanaście luf nie mogło jej ubić przez ten czas.
Jak bardzo dostrzegli po chwili. Jakaś sylwetka kuląc się i utykając pokazała się wychodząc zza jakiegoś załomu. Podpierała się ciężko jakąś bronią długą. Chyba strzelbą. Oparła się plecami o ścianę biorąc oddech czy odpoczynek. Wtedy stanęła w plamie światła dawanego przez płomienie zostawione przez miotacz. Mundur. Chyba jakiś żołnierz. Ale nie dało się dostrzec detali. Poza tym, że prawie na pewno oberwał i to poważnie. Obok tej sylwetki podobnie przekitrała się inna. Też utykała podpierając się często i gęsto chyba sztucerem. Przeszedł tylko kawałek dalej od żołnierza i przysiadł na jakimś gruzie. Jęknął boleśnie i spojrzał w dół. Dotknął swojego brzucha i przyjrzał się dłoni. W tym półmroku wiele pewnie nie dostrzegł ale sadząc po wolnych ruchach nacechowanych boleścią może to i lepiej. Zaczął czegoś szukać w chlebaku.
Gdzieś tam, za podziurawioną ścianą jakiejś hali słychać było dalej jęki i krzyki ludzi, huk wystrzałów, szczekanie i skomlenie psów. No i ryk czy skrzek stwora. Przeniknięty i bólem i wściekłością i wyzwaniem. Trafiali się nawzajem. Ludzie i potwór. Walczyli na śmierć i życie. Ołów trzaskał o ściany. Ile razy trafił przy tym stwora nie było widać. Ołów wylatywał i pojedyczymi strzałami ze sztucerów, i tripletami automatów, hukiem śrutówek, pojedynczymi strzałami pistoletów a nawet musiał być tam jakiś karabin maszynowy by ciężkie dudnienie dewastujące to w co trafiało też było słychać.
Trafienia też musiały być jak i trafieni. Poza dwoma sylwetkami jakie wycofały się z walki w ciężkim stanie widać było jeszcze jedną czy dwie które też podobnie uchodziły. Ile nie było widać przez ściany tego nie było wiadomo. Ludzie coś krzyczeli. I nagle przestali. Gęstość siania ołowiu w parę chwil zrzedła aż w końcu ustała. Nie było słychać skrzeków stwora. Wszyscy zdawali się znieruchomieć. Ta sylwetka w mundurze i ta co siedziała chyba próbując się zabandażować też zamarły. Spojrzały na kierunek z jakiego przyszły czekając w niepokojącym napięciu na to co się stanie. Nad Denver niebo już pociemniało. Zmieniło kolor na ciemnoniebieskie. Niedługo zmieni się na granat a ta ustąpi czerni nocy. Już tylko na otwartym terenie było względnie jasno. W zakamarkach panował już mrok, cienie w dzień, rozlały się w całe połacie mroku. Światło zdawało się coraz bardziej niezbędne do sprawnego poruszania się po tak trudnym i niepewnym terenie.