Gdyby nie Johannes Kroenert, Wilhelm tkwiłby w lochu nie wiadomo jak długo i czekając nie wiadomo na co.
Być może wypuszczono by go po jakimś czasie, a może jakiś współwięzień zatłukłby go którejś nocy. Bo mag był pewien, że wszystko było z góry ukartowane, razem z interwencją strażników, a ci, co ich wrobili, postanowili po cichu załatwić całą sprawę.
Wracać do Pfeildorfu nie miał zamiaru, przynajmniej w najbliższym czasie. Bo nad powrotem w przyszłości głęboko się zastanawiał. Miał parę rachunków do wyrównania, ze strażnikami przede wszystkim, tudzież ich dowódcą. To jednak wymagało przemyślenia, starannego zaplanowania wszystkich czynności, a przede wszystkim powrotu do zdrowia.
No i, wcześniej jeszcze, trzeba było się rozprawić z suczymi synami, ubranymi w sigmaryckie szaty. W tym mógł im pomóc Kroenert, ale i tak wszystko wymagało czasu. Wilhelm był młody, czasu miał pod dostatkiem, a i cierpliwości się nauczył, studiując magiczne księgi. Jeśli zadba o to, by wyznawcy powrotu przeklętego Teogonisty go nie dopadli, zdoła zrealizować najbardziej nawet dalekosiężne plany.
Ale ostrożny musiał być - towarzyszy z każdą chwilą było mniej, a ci, co mieli im pomagać, trafiali nad wyraz szybko do Ogrodów Morra.
Tak... Ostrożność przede wszystkim.
Dlatego też niezbyt mu się podobał dziewiąty wóz taboru.
Umrzeć w gronie rodziny... Pomysł niby zrozumiały, ale czy prawdziwy? Tego Wilhelm nie wiedział, ale nie zamierzał tego sprawdzać. Mimo wszystko wolał nie narażać planów Johannesa, a konflikt z Pappą Salvatore doprowadziłby do usunięcie z taboru zbyt ciekawskiego maga. Jeśli, oczywiście, skończyłoby się to tylko na tym, że wyleciałby na zbity pysk.
Z uwodzenia młodych Stirganek zrezygnował. Były co prawdę ponętne i chętne, ale trudno było zapomnieć o ostrzeżeniach Johannesa. Po co było ryzykować?
Pomocy przy festynie oczywiście nie odmówił, jednak z oczywistych powodów pomoc ta nie mogła być zbyt okazała. Fizycznie odstawał nieco od Stirgańczyków, na dodatek nie doszedł jeszcze w pełni do siebie po niedawnych przygodach. Czary, jakie znał, tylko częściowo nadawały się do urozmaicania pokazów, żonglować nie potrafił, a śpiew... Nie da się ukryć, nie było się czym chwalić.
Ale się starał.
Pociągnął z skromny łyk z gąsiorka, po czym podał naczynie dalej. I, jak zawsze, rozejrzał się dokoła, wypatrując niespodzianek.