Wątek: Posiadłość
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-01-2018, 11:54   #50
kanna
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Jenny, mam na imię Jenny
Może to coś zmieni gdy już wiesz
Dziwnie rozpalona Jenny
Co w jej głowie siedzi
Wiem tylko ja.

No pięknie, kurwa. Jenny. Jej imię pamiętam, a brato - kuzyna nie. Pięknie.

Siadam obok dziewczyny i poję ją kawą z cukrem. Zostawić jakąś obcą laskę - nie ma problemu, ale to Jenny. Moja szwagierka, prawie. Lub kuzynko - szwagierka. Szukam w głowie określenia na takie pokrewieństwo, ale nie znajduję.
- Jenny - mówię starając się złapać jej spojrzenie. - To ja, Laura. Co się stało? Powiesz mi?
- Wszyscy… ginęli… jeden po drugim…. duch ich zabijał…
- wydukała powoli kobieta drżącym głosem wpatrując przestrzeń przed siebie.- … zły duch… potężny.

Paziutek - pomyślałam - Czyli nic nowego, w sumie.

- Kto ginął? Co tu robisz? Gdzie jesteśmy?
- Wszyscy… nie rozumiesz?… wszyscy zginiemy… to jest więzienie… nie ma ucieczki… gdziekolwiek pójdziesz… zawsze wrócisz tutaj.
- załkała kobieta, a ja zdałam sobie sprawę, że nie ma co liczyć na składne i sensowne odpowiedzi. Nie każdy był tak wytrzymały psychicznie jak ja.

No dobra. Łapie młodą za ramiona i potrząsam raz, i drugi.Terapia szokowa, czy jakoś tak.
- Opanuj się, laska - warczę. - Skoro i tak wiesz, że zginiesz, to możesz zacząć sensownie odpowiadać.
- Spróbowaliśmy rytuału… pod wodzą tego telewizyjnego “guru” od ezoteryzmu. Tak się ładnie prezentował w telewizji. Imbecyl.
- Jenny zaczęła mówić drżącym głosem.- Ale się udało, choć nikt w to nie wierzył. Tyle że coś… musiało pójść nie tak. Może błąd w translacji? Guru okazał się… wydmuszką. Pierwszy rzucił się do ucieczki, a potem zaczęła się rzeź… Dom zabijał i wszystko poza nim też. Ja uciekałam… uciekałam… uciekałam… Ilekroć uciekałam, to zawsze wracałam tutaj.
- Dobrze… “spróbowaliśmy”, czyli było was więcej. kto jeszcze? Kogoś znam? I gdzie jesteśmy, to najwazniejsze.
- Ty, ja… mój chłopak, gospodarz. A gdzie jesteśmy? Gdzie jesteśmy? Gdzie? W pułapce
.- zaśmiała się histerycznie i ukryła twarz w dłoniach szlochając.- W środku boru… z dala od cywilizacji… bez prądu, bez komunikacji. Zamknięci w klatce.
- Poczekaj, poczekaj..
- stopuję ją. - Ja TEŻ brałam w tym udział?! - nie chce mi się to zmieścić w głowie. Nie pasuje do mnie, nie potrafię sobie siebie wyobrazić w takim cyrku. Przecież bym ich wszystkich zabiła śmiechem… choć może? Dla draki? Może byłam pijana? - Specjalnie po to tu przyjechaliśmy?
- Oczywiście że to było dla zabawy i draki. Przecież nikt… cholera… jest dwudziesty pierwszy wiek… kto by wierzył w istnienie sumeryjskich bogów?
- jęknęła dziewczyna zakrywając twarz dłońmi.- Była to taka zabawa bardziej. Ten ezoterysta… chyba leciał na ciebie… albo na mnie? W każdym razie udawał takiego… oczytanego. Znawcę. Narysowałam ci symbol, bo ponoć taki nosiły kapłanki… też dla zabawy. Byłaś mocno pijana… tak jak ja. Ma dobry szampan w piwniczce na wina.- mówiła urywanym tonem z trudem trzymając się jednego tematu. A może uciekała od bolesnych wspomnień. Zrozumiałe chyba. Czy ja bym nie czuła się podobnie, gdybyś pamiętała to co ona? Groteskowe śmierci bliskich ci osób?
- Spokojnie - mówię, chyba bardziej do siebie, niż do Jenny. - Nie pamiętam … wjechałam samochodem w bramę i mam amnezję. Opowiedz mi wszystko po kolei.
- Ja… przyszliśmy tu… bo prowadziłam… z ramienia amerykańskie rządu badania w Iraku. Wiesz co się tam działo… teraz jest bajzel. Starożytne dzieła, które były w muzeach Saddama uległy rozkradzeniu. Trzeba to wszystko ratować z rąk Arabów. To stresowa praca, więc po powrocie odreagowywałam… z moim narzeczonym… twoim młodszym bratem. I wpadli… twój mąż… to znaczy partner. Nie wiem czemu nie chciałaś sfinalizować związku z nim
…- schodziła z tematu jakby podświadomie unikając rozmowy o tym co się wydarzyło.

- Wpadł i ? - popędzam ją.
- Miał kontakty w kilku stacjach telewizyjnych. Twój mąż… Henry. I znajomości. Więc… załatwił nam spotkanie z tym… “autorytetem telewizyjnym” od spraw ezoterycznych. Profesor William Oz Kelley… miał imponującą bibliotekę. - wyjaśniała powoli i cicho.
- Oz? - nie mogę uwierzyć. - Oz?! I nie dało nam to, kurwa, do myślenia? - oddycham głęboko. - Dobra, jak się tu dostaliśmy? Henry… - imię brzmi obco - Nie żyje, tak?
- Oz… Oz…
- machnęła ręką Jenny. - Nie wiem czemu robisz z tego taką dużą sprawę. Oczywiście że nazwisko było dla picu. To jego osobowość sceniczna. - Spojrzała w dół. - Nie nazywał się Kelley i nie był profesorem. Ale miał imponującą wiedzę jak na amatora i pokaźną bibliotekę. Interesował się szczególnie różnymi wierzeniami wymarłych cywilizacji… a ja utknęłam w badaniach. Pomógł mi więc też udostępniając swoją bibliotekę. A cały ten rytuał, był zabawą przy drinku i świecach. Trochę udawania… i dużo śmiechu. Kto by przypuszczał, że to zadziała… recytowanie zapisków pochodzących z glinianych tabliczek.
- Dość tych bzdur.
- macham ręką. - mamy dwa wyjścia: albo stąd spieprzamy, albo… albo musimy … - szukam słowa - dokończyć, albo odczynić rytuał.
- Czyli dokąd chcesz teraz uciekać?-
zapytała Jenny zerkając na zewnątrz. Nadal lało. Nadal uderzały pioruny. Ta burza trwała o wiele zbyt długo. Ta nawałnica powinna się już skończyć, ale trwała nadal… Czułam że pogoda jest nienaturalna, tak jak cała ta sytuacja.

Podążam za jej wzrokiem. Ciemna ściana deszczu.
-Tak nie może być wszędzie, to lokalne. Jak się stąd zabierzemy, to wyjdziemy z tej strefy deszczu… - sama siebie nie przekonuję. - Dobra, idziemy do tych tych tabliczek. Dokończymy rytuał - decyduję.
- Nie wiem gdzie teraz są… w tym całym zamieszaniu.. pozostały gdzieś w budynku willi.- wydukała z przerażeniem Jenny.
- Skup się. Gdzie? Piwnica, piętro?
- Gdzieś w samym środku… piętro chyba. Duży pokój
. - rzekła nerwowo i rozpłakała się.

Myślę intensywnie, pocierając czoło. Zabierać szwagierkę ze sobą, czy nie? Z jednej strony - może mi w czymś pomóc, z drugiej - nie będę jej przecież ciągnąć siłą. Musi sama zdecydować.
-Jenny - szturcham ją w ramię, staram się złapać jej spojrzenie - Musimy tam wrócić. Dasz radę iść ze mną?
- Tttak…-
rzekła cicho Jenny wyraźnie przybita i przerażona wizją powrotu.- Gdziee… to znaczy… którędy pppójdziemy? To duża rezydencja… mmmasz... plan?

Hmm.. dobre pytanie. Niedoszacowałam jej możliwości, widać stres nie wpływa na szwagierkę tak paraliżująco, jak wcześniej mi się wydawało.
- Dobre pytanie - chwalę ją. Podobno to motywuje ludzi do większego wysiłku. Jestem pod wrażeniem moich zdolność interpersonalnych. - Którędy ty wyszłaś z rezydencji? Wrócimy tamtędy, lub tą drogą, którą ja szłam.
- Od tyłu, wyszłam. Drzwi są tam otwarte. Od frontu… chyba też.
- oceniła sytuację Jenny.
- Świetnie - mówię. - Idziemy od frontu.

Zaglądam jeszcze raz do szafy, żeby znaleźć coś, w czym Jenny nie przemoknie do suchej nitki. W najgorszym razie zaproponuję jej, żeby ściągnęła ubranie, schowam je pod płaszcz i oddam jej w rezydencji. Przez 2 minuty nie zamarznie, a łatwiej się wytrzeć i założyć ciuchy, niz chodzić w kompletnie przemoczonych ubraniach.
- Gotowa?
- Tak. .-
rzekła dziewczyna po szybkim zrzuceniu wierzchniej warstwy ubrań i założeniu za dużego swetra z szafy i jakiejś starej kurtki z kapturem. - Gotowa.

Wchodzimy w ścianę deszczu. Boję się.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline