Jenny, mam na imię Jenny
Może to coś zmieni gdy już wiesz
Dziwnie rozpalona Jenny
Co w jej głowie siedzi
Wiem tylko ja.
No pięknie, kurwa. Jenny. Jej imię pamiętam, a brato - kuzyna nie. Pięknie.
Siadam obok dziewczyny i poję ją kawą z cukrem. Zostawić jakąś obcą laskę - nie ma problemu, ale to Jenny. Moja szwagierka, prawie. Lub kuzynko - szwagierka. Szukam w głowie określenia na takie pokrewieństwo, ale nie znajduję.
-
Jenny - mówię starając się złapać jej spojrzenie. -
To ja, Laura. Co się stało? Powiesz mi?
- Wszyscy… ginęli… jeden po drugim…. duch ich zabijał… - wydukała powoli kobieta drżącym głosem wpatrując przestrzeń przed siebie.-
… zły duch… potężny.
Paziutek - pomyślałam - Czyli nic nowego, w sumie.
- Kto ginął? Co tu robisz? Gdzie jesteśmy?
- Wszyscy… nie rozumiesz?… wszyscy zginiemy… to jest więzienie… nie ma ucieczki… gdziekolwiek pójdziesz… zawsze wrócisz tutaj. - załkała kobieta, a ja zdałam sobie sprawę, że nie ma co liczyć na składne i sensowne odpowiedzi. Nie każdy był tak wytrzymały psychicznie jak ja.
No dobra. Łapie młodą za ramiona i potrząsam raz, i drugi.Terapia szokowa, czy jakoś tak.
- Opanuj się, laska - warczę. - Skoro i tak wiesz, że zginiesz, to możesz zacząć sensownie odpowiadać.
- Spróbowaliśmy rytuału… pod wodzą tego telewizyjnego “guru” od ezoteryzmu. Tak się ładnie prezentował w telewizji. Imbecyl.- Jenny zaczęła mówić drżącym głosem.-
Ale się udało, choć nikt w to nie wierzył. Tyle że coś… musiało pójść nie tak. Może błąd w translacji? Guru okazał się… wydmuszką. Pierwszy rzucił się do ucieczki, a potem zaczęła się rzeź… Dom zabijał i wszystko poza nim też. Ja uciekałam… uciekałam… uciekałam… Ilekroć uciekałam, to zawsze wracałam tutaj.
- Dobrze… “spróbowaliśmy”, czyli było was więcej. kto jeszcze? Kogoś znam? I gdzie jesteśmy, to najwazniejsze.
- Ty, ja… mój chłopak, gospodarz. A gdzie jesteśmy? Gdzie jesteśmy? Gdzie? W pułapce.- zaśmiała się histerycznie i ukryła twarz w dłoniach szlochając.-
W środku boru… z dala od cywilizacji… bez prądu, bez komunikacji. Zamknięci w klatce.
- Poczekaj, poczekaj.. - stopuję ją. -
Ja TEŻ brałam w tym udział?! - nie chce mi się to zmieścić w głowie. Nie pasuje do mnie, nie potrafię sobie siebie wyobrazić w takim cyrku. Przecież bym ich wszystkich zabiła śmiechem… choć może? Dla draki? Może byłam pijana? -
Specjalnie po to tu przyjechaliśmy?
- Oczywiście że to było dla zabawy i draki. Przecież nikt… cholera… jest dwudziesty pierwszy wiek… kto by wierzył w istnienie sumeryjskich bogów? - jęknęła dziewczyna zakrywając twarz dłońmi.- B
yła to taka zabawa bardziej. Ten ezoterysta… chyba leciał na ciebie… albo na mnie? W każdym razie udawał takiego… oczytanego. Znawcę. Narysowałam ci symbol, bo ponoć taki nosiły kapłanki… też dla zabawy. Byłaś mocno pijana… tak jak ja. Ma dobry szampan w piwniczce na wina.- mówiła urywanym tonem z trudem trzymając się jednego tematu. A może uciekała od bolesnych wspomnień. Zrozumiałe chyba. Czy ja bym nie czuła się podobnie, gdybyś pamiętała to co ona? Groteskowe śmierci bliskich ci osób?
-
Spokojnie - mówię, chyba bardziej do siebie, niż do Jenny. -
Nie pamiętam … wjechałam samochodem w bramę i mam amnezję. Opowiedz mi wszystko po kolei.
- Ja… przyszliśmy tu… bo prowadziłam… z ramienia amerykańskie rządu badania w Iraku. Wiesz co się tam działo… teraz jest bajzel. Starożytne dzieła, które były w muzeach Saddama uległy rozkradzeniu. Trzeba to wszystko ratować z rąk Arabów. To stresowa praca, więc po powrocie odreagowywałam… z moim narzeczonym… twoim młodszym bratem. I wpadli… twój mąż… to znaczy partner. Nie wiem czemu nie chciałaś sfinalizować związku z nim…- schodziła z tematu jakby podświadomie unikając rozmowy o tym co się wydarzyło.
-
Wpadł i ? - popędzam ją.
- Miał kontakty w kilku stacjach telewizyjnych. Twój mąż… Henry. I znajomości. Więc… załatwił nam spotkanie z tym… “autorytetem telewizyjnym” od spraw ezoterycznych. Profesor William Oz Kelley… miał imponującą bibliotekę. - wyjaśniała powoli i cicho.
- Oz? - nie mogę uwierzyć. -
Oz?! I nie dało nam to, kurwa, do myślenia? - oddycham głęboko. - Dobra, jak się tu dostaliśmy? Henry… - imię brzmi obco -
Nie żyje, tak?
- Oz… Oz… - machnęła ręką Jenny. - Nie wiem czemu robisz z tego taką dużą sprawę.
Oczywiście że nazwisko było dla picu. To jego osobowość sceniczna. - Spojrzała w dół. -
Nie nazywał się Kelley i nie był profesorem. Ale miał imponującą wiedzę jak na amatora i pokaźną bibliotekę. Interesował się szczególnie różnymi wierzeniami wymarłych cywilizacji… a ja utknęłam w badaniach. Pomógł mi więc też udostępniając swoją bibliotekę. A cały ten rytuał, był zabawą przy drinku i świecach. Trochę udawania… i dużo śmiechu. Kto by przypuszczał, że to zadziała… recytowanie zapisków pochodzących z glinianych tabliczek.
- Dość tych bzdur. - macham ręką. -
mamy dwa wyjścia: albo stąd spieprzamy, albo… albo musimy … - szukam słowa -
dokończyć, albo odczynić rytuał.
- Czyli dokąd chcesz teraz uciekać?- zapytała Jenny zerkając na zewnątrz. Nadal lało. Nadal uderzały pioruny. Ta burza trwała o wiele zbyt długo. Ta nawałnica powinna się już skończyć, ale trwała nadal… Czułam że pogoda jest nienaturalna, tak jak cała ta sytuacja.
Podążam za jej wzrokiem. Ciemna ściana deszczu.
-Tak nie może być wszędzie, to lokalne. Jak się stąd zabierzemy, to wyjdziemy z tej strefy deszczu… - sama siebie nie przekonuję. -
Dobra, idziemy do tych tych tabliczek. Dokończymy rytuał - decyduję.
- Nie wiem gdzie teraz są… w tym całym zamieszaniu.. pozostały gdzieś w budynku willi.- wydukała z przerażeniem Jenny.
- Skup się. Gdzie? Piwnica, piętro?
- Gdzieś w samym środku… piętro chyba. Duży pokój. - rzekła nerwowo i rozpłakała się.
Myślę intensywnie, pocierając czoło. Zabierać szwagierkę ze sobą, czy nie? Z jednej strony - może mi w czymś pomóc, z drugiej - nie będę jej przecież ciągnąć siłą. Musi sama zdecydować.
-Jenny - szturcham ją w ramię, staram się złapać jej spojrzenie -
Musimy tam wrócić. Dasz radę iść ze mną?
- Tttak…- rzekła cicho Jenny wyraźnie przybita i przerażona wizją powrotu.-
Gdziee… to znaczy… którędy pppójdziemy? To duża rezydencja… mmmasz... plan?
Hmm.. dobre pytanie. Niedoszacowałam jej możliwości, widać stres nie wpływa na szwagierkę tak paraliżująco, jak wcześniej mi się wydawało.
-
Dobre pytanie - chwalę ją. Podobno to motywuje ludzi do większego wysiłku. Jestem pod wrażeniem moich zdolność interpersonalnych. -
Którędy ty wyszłaś z rezydencji? Wrócimy tamtędy, lub tą drogą, którą ja szłam.
- Od tyłu, wyszłam. Drzwi są tam otwarte. Od frontu… chyba też. - oceniła sytuację Jenny.
- Świetnie - mówię. -
Idziemy od frontu.
Zaglądam jeszcze raz do szafy, żeby znaleźć coś, w czym Jenny nie przemoknie do suchej nitki. W najgorszym razie zaproponuję jej, żeby ściągnęła ubranie, schowam je pod płaszcz i oddam jej w rezydencji. Przez 2 minuty nie zamarznie, a łatwiej się wytrzeć i założyć ciuchy, niz chodzić w kompletnie przemoczonych ubraniach.
- Gotowa?
- Tak. .- rzekła dziewczyna po szybkim zrzuceniu wierzchniej warstwy ubrań i założeniu za dużego swetra z szafy i jakiejś starej kurtki z kapturem.
- Gotowa.
Wchodzimy w ścianę deszczu. Boję się.