Wszystko stało się bardzo szybko. Mimo to, Partridge miał wrażenie jakby przeleżał pod rumowiskiem przynajmniej rok. Pomyślał, że kiedy śmierć już pląsa przed nosem, pojęcie czasu jest ulotne i względne. Z drugiej strony, spotkanie ze sporych rozmiarów kamieniem również mogło osiągnąć taki efekt.
Po chwili wygrzebał krwawą pozostałość po Lucynie. Kończyna lepiła się od krwi, w nozdrza uderzył świdrujący zapach juchy. W takich okolicznościach cieszył się ze swojej wady, choć i tak coś mówiło mu, że wszędzie wokół było ciemno jak gobliniej, no… jaskini.
Bogdan za to okazał się całkiem żywotny. Strzelec wszędzie rozpoznałby jego wściekłe parsknięcie, przy którym utyskiwanie małżonki z trzydziestoletnim stażem jest miłym dla ucha trelem.
- Nie podoba mi się to tak samo jak tobie - wytłumaczył zwierzęciu, podnosząc je z ziemi i chowając gdzieś pod koszulę.
Elf namacał kamienie i szybko (jak na własne możliwości) skonkludował, iż jest źle. Z każdej strony otaczał go gruz. Na ogół ukrywanie się w odizolowanych miejscach było jego ulubionym sposobem spędzania czasu. Lubił kiedy coś oddzielało grubą kreską jego kościste ciało od zagrożeń świata zewnętrznego. Jeśli potrzeby człowieka były piramidą, to u Partridge’a stanowiła ona warowny zamek z zasiekami.
To konkretne miejsce średnio mu jednak pasowało, choćby przez brak powietrza, do którego był całkiem przyzwyczajony. Krótko mówiąc, musiał działać i to szybko.
Przekopanie się odpadało. Użycie pancernika również. Nawet gdyby cisnął nim w zwał kamieni, istniało duże prawdopodobieństwo, że ten odbije się rykoszetem od ścian i zaprzestanie tej czynności, dopiero śmiertelnie godząc w Silverballsa. Elf niejasno wyczuwał, że ma z bogami na pieńku i przyszykowali mu równie osobliwy kres. Żadne konanie na rękach białogłowy, ani epicki koniec w sercu gorejącej bitwy. Czekało go coś w stylu spalenia przez nawiedzony toster, utonięcie w łyżce wody albo spotkanie z rozpędzonym zwierzęciem właśnie. Lepiej było nie kusić losu.
Wtem przypomniał sobie o Lucynie. Wciąż mogła mu się przydać. Średnio znał się na czarodziejach, ale miał nadzieję że ich ciała nosiły w sobie krztynę zaklęć nawet po śmierci. Odnalazł porzuconą chwilę temu kończynę i zastanowił się chwilę. Magia. Cóż o niej właściwie wiedział? Nie była osobą, więc... nie mogła mieć głowy. A to oznaczało… tu już poczuł bliskość epokowego odkrycia… że magia była głupia! Z pewnością miałaby problemy w odróżnieniu ręki z właścicielem i bez niego.
Ujął nadgarstek, po czym zamajtał nim. Wydawało mu się naturalne, że podczas zaklinania zawsze było jakieś majtanie.
- Dalej Świergotko - wycedził przez zęby. - Zrób mi tę ostatnią przysługę.
Stanął w rozkroku.
- A TERAZ NIECH SIĘ STANIE MOC, CO ROZNIESIE TE KAMULCE W PYŁ! A-albo zrobi mi wyłom, cobym mógł dać drapaka.
Pomyślał, że to za długa kwestia jak na zaklęcie. Zazwyczaj inkantacje były krótkie i treściwe.
- Walnij w końcu! - zawołał więc.