Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2018, 22:00   #156
Drahini
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny

Shavri cieszył oczy czerwono-złotym zachodem słońca zwiastującym zmianę pogody. Długie wstęgi puchatych chmur rozciągnięte w poprzek nieboskłonu jak wielkie stadko małych owieczek z brzuszkami różowo-pomarańczowymi, a rubinowo-fioletowymi grzbietami. Odpoczywał w siodle, czerpiąc z rytmicznych ruchów idącej Mirry i patrząc, jak źdźbła traw i kwiaty, wyzłocone ostatnimi przebłyskami dnia, huśtają się przy trakcie, popychane do tańca wiatrem pachnącym ziołami i wieczorną wilgocią. W najlepsze trwała ptasia Pieśń Pożegnania Słońca, która w tych stronach brzmiała dla tropiciela trochę inaczej niż w domu. Dochodziły go rozmowy towarzyszy, ich śmiech, trzeszczenie skóry w uprzężach i końskie kroki. Na polach i łąkach przed wsią nie było już żywego ducha – wszyscy udali się na zabawę. Również Kira, pchana na wielkich wysokościach nieprzychylnym wiatrem w pióra, już jakiś czas temu opadła z nieba w las przed nimi, prawdopodobnie widząc już płożące się słupy dymu z ognisk i kominów Phandalin.

Było coś w powrocie do tego miasteczka, co sprawiało młodemu Traffo dużą przyjemność i napełniało go spokojem. Ucieszył się tym bardziej, gdy do jego uszu zaczęła dochodzić muzyka na długo przed zapachem dymu. Oznaczało, że zabawa jeszcze się tutaj nie skończyła. Nie mógł marzyć o lepszym zakończeniu tej studziennej przygody.

W samej wsi było jasno i gwarno. Shavri szybko odnalazł na przykład burmistrza, którego nie omieszkał wypytać o jorisowego jeńca. Okazało się, że była u niego Garaele, ale szybko wyszła. Shavri doszedł do wniosku, że pewnie dlatego, że nie pachniało tam zbyt atrakcyjnie. Następne słowa burmistrza bardzo szybko potwierdziły prawdziwość jego przypuszczeń:
- Nikt go nie karmił i zabierajcie go w ogóle w cholerę, bo juz cały loch śmierdzi, a ja mu wiadra wypróżniać nie będę!
Shavri wątpił, żeby kapłanka nie zostawiła więźniowi jakiegoś poczęstunku, gdy u niego była, ale biorąc pod uwagę, że była u niego raz… Ciekawe, czy jeśli odwiedzi go jutro z samego rana z propozycją śniadania w zamian za informacje, więzień po trzech dniach postu we własnym smrodzie będzie bardziej skory do rozmowy, a mniej do puszenia się. Mało to chwalebne, ale cóż… kto sieje wiatr, zbiera burze. Czczenie krwiożerczej, pazernej i strzykającej trucizną bestii również nie należy do najbardziej szlachetnych uczynków. Obiecał burmistrzowi, że pomówi o tym z Jorisem. Oczywiście zamierzał najpierw pomówić z samym więźniem.

Rozglądał się właśnie za Marvem, kiedy doszedł go ciekawy dla ucha krasnoludzki śpiew. To mu przypomniało o jeszcze jednej sprawie i poszedł w tamtym kierunku. Przywitał się z górnikami, choć najpierw musiał ich przekrzyczeć i zapytał o trzy miejsca w górach, które widział na mapie w czasie odbierania zlecenia. Brodacze, przeplatając wspólny swoją pijacką, górniczą gwarą, oświadczyły, że po lasach i padołach nie łażo i co to w ogóle za cuda krowskie. Oni od roboty na grubie są, a nie od łażenia po krzokoch. O grubie mogo opowiedzieć kiela – ale Shavri, sam przecież spec w swojej pracy, szybko przekonał się, że chodzi im raczej o mówienie z pasją o szychcie, a nie magiczności, bo tu choć pijane, krasnoludy trzymały solidarnie gęby na kłódkę. Może dlatego, że jak mawiał jego dziadek – krasnolud pijany jest bardziej trzeźwy niż trzeźwy. Tropiciel, nie dając za bardzo odbiec od tematu w kierunku wyższości stempli z drzewa akacjowego nad pozostałymi, zapytał, czy nie znają kogoś, kto się właśnie szwenda tam „po krzokoch”.
- Jest paru myśliwców, co żyjo w dolinie. To niecały dziyń drogi od Phan – rzekł jeden, dolewając sobie do rogu z sagana miodu. Musiał jednak dojść do wniosku, że to całkowicie absurdalny pomysł, bo odłożył nienapełniony róg i po prostu zaczął pić wprost z garnka.
- Po drodze na wiyrch? – zapytał tropiciel, szukając w pamięci słów, jakimi jego dziadek rozmawiał ze swoimi dostawcami rudy. Widać bez względu na miejsce, są tradycje cechowe, które trzeba bezwzględnie uświęcać. Nie oczekiwał odpowiedzi od konkretnej osoby, ale ta nadeszła wraz z twierdzącym skinieniem glinianego naczynia.
Tropiciel, lekko tylko skonsternowany, zapytał o to, czy by mu tej dolinki myśliwców nie zaznaczyli na mapie, ale krasnoludy wyśmiały ten pomysł zbiorowo.
- Do srocza też ci mapę trza?
- Mono
– ocenił inny, taksując Shavriego spojrzeniem. – Taki ciciuś, że pewnie liście nie nastarczą.
Kompanija wybuchła śmiechem, ale najbardziej siwy z nich szybko się uspokoił i życzliwie klepnął Shavriego po plecach.
- Za duktem, Buksie – rzekł, wskazując mu dodatkowo kierunek zgryzem swojej długiej fajki. - Na połednie, nie idzie sie zgubić.
Shavri i krasnoludom podziękował serdecznie za informacje i cofnął się z zasięgu ich głosów i oparów gorzoły, które wydychali, a które mogłyby spokojnie upić konia. Dobra informacja, którą miał dla Marva była taka, że ludzie, którzy mogą wiedzieć o tym, co się działo w górach, do których zmierzali, mieszkali na szlaku ich wędrówki. Może uda im się któregoś odnaleźć.

Zaczął szukać rudzielca w tłumie biesiadników, kiedy uderzyła go pieśń. Głos nie był donośny, ale jego barwa i sposób, w jaki był używany sprawiły, że dookoła podium ludzie nieco ucichli. Shavri obrócił się na pięcie i wyciągnął szyję nad tłum. A że niewiele to dało, zaczął się przeciskać do przodu, by w końcu zobaczyć, że śpiewa nie kto inny, a niewidoma służka ich zleceniodawcy.
Chłopak stał zasłuchany i choć nie rozumiał słów, rozrzewnienie zaczęło go dopadać. Tym mocniejsze, że miał za sobą długi dzień i wciąż był słaby jak osika na wietrze. Zapragnął ją przytulić i pocieszyć. Słyszał, że ponoć wszyscy słudzy przybyszy byli niewolnikami. Nie chciał dawać temu posłuchu, ale dumka ślepej służki wydała się drwić z jego przekonań.
Shavriemu zrobiło się źle. Bił się z myślami, słuchając niezrozumiałej dla siebie opowieści. W Futenbergu los takiej kobiety byłby całkowicie zależy od kapłanów i dobrej lub złej woli ludzi… Może miejsce, z którego pochodziła, było pod tym względem jeszcze gorsze i dumny mag przygarnął ją po prostu. A może zabrał siłą albo co gorsza oślepił, gdy była nieposłuszna? Straszne bywają ludzkie losy i Shavri wiedział o tym. Widział ludzi, którzy oślepli od głodu, dzieci z pokrzywionymi plecami, których plujący krwią z dziąseł rodzice wysyłali do lasu na poszukiwanie Słodkiej Ścieżki. Widział pogromy i pożogi i ludzi zbyt otumanionych, by opłakiwać bliskich. Widział nawet gorsze rzeczy. Dlatego starał się powściągnąć od oceny maga, zanim nie pozna jej historii. A tak się składało, że po wysłuchaniu jej pieśni, bardzo chciał ją poznać. Porozmawiać. Podziękować, dać trochę ciepła. Bo utwór, który zaśpiewała, choć smutny, pięknem wykonania wnosił spokój i dobro w niewesołe myśli Shavriego. Tchnął nadzieją.
 
Drahini jest offline