Ni wiatr, ni słota nie mogły powstrzymać dzielnej drużyny od podążania ku przeznaczeniu.
Tak pewnie zabrzmi to kiedyś w powtarzanych przy kominku opowieściach, jednak jadący w strugach deszczu Madoc wcale nie czuł się bohatersko. Wprost przeciwnie... I z ulgą, którą starannie ukrywał, schronił się wieczorem pod płóciennym dachem namiotu.
Deszcz, bębniący o wspomniany dach, nie przeszkadzał mu w prawie natychmiastowym zaśnięciu.
Ranek, jak powiadano, jest mądrzejszy od wieczora.
Ten, który przywitał Madoca po spokojnie przespanej nocy, może nie był mądrzejszy, ale z pewnością lepszy od deszczowego wieczora. Może nie o tyle lepszy, jak by sobie tego Madoc życzył, ale brak słońca dało się przeżyć.
Wzgórza Kurhanów...
Nazwa brzmiała złowieszczo.
Kurhany owiane były złą sławą i opowieści, którymi straszono małe (i nieco większe) hobiciątka, zdecydowanie nie zachęcały do odwiedzania tego miejsca.
Trudno się więc dziwić, że Madoc cieszył się, że minęli Wzgórza w pewnej odległości.
Bree sprawiało dziwne wrażenie. Domy były za wysokie, dużych ludzi było dużo za dużo, krasnoludy były wszędzie, zaś hobbici ubierali się - delikatnie mówiąc - dziwnie. No ale czego można się było spodziewać po mieszkańcach takiego miasta...
'Rozbrykany Kucyk', a w szczególności podawane tam potrawy, nie zawiodły oczekiwań Madoca.
- Zabłądzić nie zabłądził. - Oderwał wzrok od zastawionego stołu i spojrzał na czarodzieja, gdy ten po raz kolejny zaczął na głos się zastanawiać, gdzie zniknął krasnolud. - Zaproponowałbym, by go poszukać, ale żaden z nas nie wie, jak tamten wygląda, ani nawet jak się nazywa. Czy ten krasnolud ma coś wspólnego z naszą wyprawą? Czy w Bree jest jakieś miejsce, które mogło go na tyle zainteresować, by zapomniał o obiedzie?
Hobbit by nie zapomniał, ale kto tam mógł wiedzieć, co siedzi w głowie krasnoluda.