Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2018, 12:45   #137
Mira
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację

Delayne udała się do mieszkania Anastazji. Drzwi pokoju De Sade i Olivera były zamknięte a we wspólnej kuchni przed nimi zastała babcię-hipsterkę, będącą żywym wyobrażeniem tego jak Liz będzie wyglądać jeśli jakimś cudem dożyje starości. Delayne poznała Lily już rano, gdy ta zrobiła jej i Johnowi kawę. Teraz zaś niestrudzenie produkowała kanapki dla obrońców Alamo.
- Anastazja jest tam z jakimś chłopcem - oznajmiła. - Jakimś nowym, bo nie znam. - westchnęła, ale nie potępieńczo, raczej marzycielsko. - Jak byłam w waszym wieku też sobie przygruchiwałam innego co noc. Tylko nie mów Henry’emu - wymieniła imię swojego męża, starszego pana o aparycji profesora, którego Liz również poznała rano. Teraz go nie było.
- Ja się nie bzykam z kim popadnie - Liz wzruszyła obojętnie ramionami. - I wiek nie ma tu nic do rzeczy. Jak chce babunia pobrykać to zawsze może się podłączyć do sieci.
- Czasem tam brykam - Lily mrugnęła do niej okiem. - Tylko nie mów Henry’emu.
Zza drzwi Vandelopy nie dochodziły akurat żadne wyraźne odgłosy mogące świadczyć, że coś się tam dzieje. Liz pozostało więc pytanie: wejść z marszu czy zapukać.
Zapukała, a jakże.
- Anastazjo, jesteś? To ja, Liz.
Zrobił się jakiś harmider i nagły stukot mebli czy innych ciężkich przedmiotów. Po chwili jednak drzwi zostały otwarte przez rozczochraną, wyszczerzoną czerwonowłosą. O dziwo, była nawet ubrana, choć w jej przypadku i tak nie było tego za wiele - ot wiktoriański, biały gorsecik ze stanikiem i jakby stanowiące przeciwieństwo stylowe obcisłe szorty z czarnej lajkry.
- Hejasek! - przywitała koleżankę wesoło - Słyszałam, że twój men się wyprowadził, więc postanowiłam wrócić na stare śmieci. Ale jak coś to wiesz, możesz nadal u mnie spać i w ogóle się melinować. Nikt nie powinien być skazany na towarzystwo Chrisa.
- Taaa, trochę się ostatnio kłócimy, ale myślałam, że ty go lubisz - Liz wyminęła skrzypaczkę i rozejrzała się po pokoju ostrożnie jakby spodziewała się, że spod łóżka wypadnie z krzykiem zabójca Yakuzy. - Jesteś sama?
- Emm... tak jakby... nie bardzo. W sensie, że nie sama. Chrisa może i lubię, ale nie przeszkadza mi to uważać, że czasem jest jak wrzód na dupie. - Odparła de Sade, ale nie zatrzymywała koleżanki z zespołu, w ten sposób Liz wpadła na pozbawionego koszulki gostka, który miał na ciele tak wiele niespójnych ze sobą kolczyków i tatuaży, że mimowolnie kojarzył się z choinką. Na widok wokalistki zaczął leniwie podnosić się z materaca Anastazji.


- To jest... - Vandelopa chwilę szukała w pamięci - Szlag, wciąż nie spytałam jak masz na imię. W każdym razie kolega gra w Kill The Man.
-Hej hejo - rzuciła do niego Liz nieco nerwowo taksując go z góry do dołu i z powrotem. - Kwiatki - wymierzyła palec w jego ramiona, zakręciła nim w powietrzu nieokreśloną pętle i wcisnęła dłonie w kieszenie. - Znaczy… nie żebym coś miała do wykonania. I nieźle się komponuje z ptaszkami. Dwoma… Tymi obok czachy. Też w chuj kolorowej…
Liz odwróciła się do Anastazji i zapytała bezgłośnie „Czy on jest kurwa pełnoletni?”
W odpowiedzi ta tylko uśmiechnęła się głupawo, jakby chciała odpowiedzieć “Nie pytałam, więc nie wiem”. Przy okazji przygładziła swoje rozczochrane włosy.
- Dobra, to komu browca? Powinno być coś jeszcze w lodówce.
- Mi! - chłopak bez skrępowania otaksował wzrokiem Liz. - Dzięks, też zaje dziary. Takie kurwa trochę tribal. Arrogant Socially Condemned Atomic Pussy Snatcher - przedstawił się zupełnie poważnie, podając jej dłoń na powitanie. - W skrócie Snatch. Ale zajebiście, my nie mamy żadnych lasek w kapeli. Rozjebiemy dzisiaj system, nie?
-Cipkołapacz? - Liz przeniosła zdegustowany wzrok z chłopaka na Anastazję i znów na chłopaka. - Poważnie? Nie uważasz, ze to troche, kurwa, szowinistyczne? I małostkowe.
Jeśli liczyła, że Vandelopa zawstydzi się czy zirytuje tą uwagą, to musiała się zawieść. De Sade wyszła na moment, by po chwili wrócić z trzeba browcami. Z góry bowiem założyła zgodę Liz.
- W kwestii cipek Snatch jest całkiem obrotny, więc w sumie czemu nie? - Powiedziała, rozdając puszki i najwyraźniej nie oczekując odpowiedzi na swoje pytanie, bo zwróciła się do wokalistki. - Jak samopoczucie? Poza tym, że chujowo?
- No jeszcze… chujowo - Liz przejęła browara, strzeliła zatyczka. - John pójdzie siedzieć, na to wyglada. Chris mógł temu zapobiec, ale się na mnie wypiął.
Zerknęła z ukosa na Snatcha, właściwie to nie były jego sprawy.
- Właśnie wychodzisz czy coś?
- Seks i od razu “spierdalaj”? Czuję się jak męska dziwka za browara. Zajebiście - Snatch wyszczerzył się radośnie. - To idę obczaić scenę a potem po chłopaków. A ksywa… - spojrzał jeszcze na Liz - taka miała być, znaczy pretensjonalna. Gramy kurwa punka, to jak się mamy nazywać, Simon i Garfunkel? Posłuchasz jak napierdalamy, to ci się spodoba. Nara, do wieczorka, laski - zgarnął piwo i koszulkę, machnął na pożegnanie dłonią a Anastazji posłał jeszcze buziaka i rzucił głośnym szeptem: - Lubię twoją cipuszkę!
Czerwonowłosa posłała mu szeroki uśmiech. Kiedy jednak wyszedł, mruknęła:
- Wolałam jak się nie odzywał. - Pociągnęła łyk browca z puszki i spojrzała na Liz. Wskazała swój materac.
- Chcesz się walnąć?
- Jasne - odparła Liz ale nie ruszyła się z miejsca. Zamerdała Anastazji przed nosem torebką z białym proszkiem. - Po kreseczce?
- Nie, ale nie krępuj się, jeśli masz ochotę. - Odparła Anastazja, wskakując na parapet. Po chwili wzięła się za odpalanie fajki.
- To co ci leży na wątrobie, piękna?
Liz usiadła na brzegu materaca, wysypała mały kopczyk na nocną szafkę, podzieliła na dwa zgrabne i nieprzyzwoicie długie paski.
-Życie się spierdoliło. A byłam taka szczęśliwa - pochyliła się nad blatem, wciągnęła prochy i gdy odchyliła głowę w tył w jej oczach błysnął blask ów utraconego szczęścia. - Johna zamkną. Zostanę znów sama.
De Sade przyglądała jej się chwilę.
- Brzmi jak materiał na nową płytę. A co do tego twojego Johna, nie wiem dokładnie o co cho, ale... czego ty w sumie chciałaś? Kupić z nim dom, urodzić mu dzieci? W najlepszym razie zaćpalibyście się razem na śmierć z tej miłości. Tak chociaż... masz kopa w życiu. - Wzruszyła ramionami.
- Dom i dzieci brzmią jak coś kurwa sensownego, w odróżnieniu od mojego zjebanego życia - Liz zawisła z rurką w dłoni. Zagapiła się w ścianę jakby dostrzegła jej nieoczywiste piękno. - Poza tym, kocham go. Nie załapiesz. Kiedyś cię trafi i to ja będę się śmiała.
- Tja widzę, że cię wzięło, bo dawno takich głupot nie pierdoliłaś. Jedno co mnie może trafić to szlag, Liz. Ciesz się swoim stanem, ale... to ulotne. Jak haj, czy dymek z mojej fajki. Fyr fyr i już go nie ma. - Machnęła ręką, rozganiając kłębek dymu.
Liz zmarszczyła brwi i przyglądała się Anastazji z mieszanką rozczarowania i niesmaku.
- Jesteś inna niż ja. Masz… łatwość z nawiązywaniem kontaktów. Ale przez to omija cię coś wyjątkowego. Z Chrisem na ten przykład, mogłoby się coś zadziać. I nie chodzi mi o… nadziać, jeśli wiesz co mam na myśli. On coś do ciebie ma, czuje to. - Nie wspomniała, że jej empatia jest cząstkowa i zwykle myli się co do ludzkich intencji. Z Johnem to był wyjątek jeden na milion.
De Sade parsknęła śmiechem.
- Jaaasne... a Howl hajtniemy z twoim bratem. O, i spikniemy też JJ-a i Billy’ego! I będą cztery śluby. I cztery domki na przedmieściach. I w ten sposób będziemy rządzić dzielnicą, decydując o wysokości trawników oraz dniu wywozu śmieci. - Zaciągnęła się papierosem i wypuściła kłąb dymu w kierunku wokalistki - Liz, weź ty się w czoło puknij. Reprezentujesz sobą coś więcej niż tylko fajną cipkę, a po prawdzie to tylko twoja cipka chce Johna. Tak zostałaś zaprogramowana. Gdyby się od tego odciąć... - Skrzypaczka pociągnęła łyk browca, po czym rzuciła tonem “scenicznym” - Rodzimy się i umieramy samotnie. Tylko to jest pewne, Liz. Międzyczas... może być fajny, ale wszystko przemija, wiodąc nas do tej końcowej samotni.
-Emo pierdolenie. Ja tam wolę być szczęśliwa. I niesamotna. Limit kurwa nieszczęść mam juz na to życie przekroczony. - Liz zwaliła się na plecy i podziwiała dla odmiany sufit. Mrugała w żółwim tempie. - I będę miała wesele i kurwa dom z trawnikiem. Wy nie musicie. Choć właściwie to po co ci to, Anastazjo? Jesteś nimfomanką czy coś?
- Ale że co? - zapytała De Sade, choć domyślała się toku myśli Liz.
- No… kręci cię to, że zaliczasz tylu anonimowych gości? Bijesz jakiś rekord? Robisz komuś na złość?
Anastazja wypaliła papierosa i zgasiła go na ścianie, zostawiając ślad na może niezbyt uroczej, ale jednak przyzwoicie wyglądającej ścianie pokoju.
- A ty co, bawisz się w moją mamusię? Powinnaś w takim razie więcej ćpać. - Odparła szorstko, co było w jej przypadku dość rzadkie. Vandelopa bowiem nawet “spierdalaj” miała zwyczaj mówić z promiennym uśmiechem na twarzy.
- Była aż taką suką? - Liz nie zarejestrowała wcale, że wkracza na grząski grunt. - Chcesz się licytować, która z nas miała gorszą? Choć… moja właściwie nie ćpała. Zażywała z zalecenia lekarza, była kompletną świruską.
Vandelopa zacisnęła usta, nie odpowiadając.
- Po co przyszłaś Liz? Poużalać się nad sobą? - zapytała w końcu.
- Właściwie to miałam zamiar poznać kolesi z Kill the Man i tej drugiej kapeli, żeby omówić temat covera w rewolucyjnym rytmie, ale poznanie Cipkołapa tak mną wstrząsnęło, że kurwa całkiem o tym zapomniałam - teraz dla odmiany ton Liz z zawodzącego przeszedł we wrogi. - Przeruchanie go musiało być w chuj ekscytujące.
Anastazja odwróciła w jej stronę głowę i chwilę patrzyła bez słowa.
- Coś ty się tak uwzięła żeby nagle oceniać mój styl życia, co matka? Czy ja się interesuję ile razy i jak to robicie z tym twoim fagasem? Może masz rację, że nigdy nie odkryję tych pieprzonych motylków w brzuchu, ale patrząc na dzień dzisiejszy, to nie ja jestem rozpierdolona z powodu braku kutasa. Ja miałam swojego Cipkołapa z kolczykiem w języku, którego po prawdzie nawet nie muszę lubić, a który zrobił mi całkiem dobry początek dnia. Mnie to wystarcza, więc jeśli chcesz komuś naprawiać życie, to zacznij od siebie.
Gdzieś pod koniec monologu Anastazji Liz zaczęła zbierać się z materaca a szło jej dość opornie jakby walczyła z wszechmogącym lenistwem. Albo tripem.
- Wow. Głębokie dość. Jak twoje gardło albo cytat z pamiętnika kurwiego Dalajlamy.
Liz zgarnęła z podłogi skórzana kurtkę i ruszyła do drzwi.
- W takim razie poużalam się nad sobą gdzie indziej. Zaproś Cipkołapa na rundę drugą, może zabierze kolegów z zespołu.
O dziwo Vandelopa również się ruszyła, zeskakując z okna i wyciągając rękę w kierunku Liz. Nie narzucała się, ale gdyby dziewczyna chciała się oprzeć, miała taką możliwość, Liz jednak zignorowała zaoferowane ramię.
- Jak sama powiedziałaś, Cipkołapów mam wielu, a ciebie jedną, głupia pindo. - rzekła do niej skrzypaczka - Chodź, poprzeszkadzamy Chrisowi. I możemy zrobić deal. Jak ci się uda namówić go na ślub ze mną, to się z nim hajtnę. Jego mina jest warta tego poświęcenia. - Zachichotała skrzypaczka, po czym dodała. - Zresztą mam mu dziś zrobić żarcie, jak na dobrą żonę przystało.
Liz zatrzymała się w progu niepewna czy wymaszerować jak planowała czy jednak odpuścić.
- Chyba masz rację - burknęła pod nosem. - Nie jestem twoją matką. Nie będę się wpierdalać do twojego życia. Chcesz się hajtać, to się hajtaj. Nie, to nie. Po co mnie w to mieszasz? Nawet mnie kurwa nie lubisz.
Pchnęła drzwi i wyszła do wspólnej kuchni, gdzie nadal grzała stołek hippisowska babunia.
Anastazja zaś nie powstrzymywała jej. Za to po chwili za drzwiami rozległa się rzewna melodia skrzypiec.
- Niiiiikt mnie nie luuuubi - zawodziła De Sade chyba najgorzej jak umiała, bo choć nie miała takiego wokalu jak Liz czy Howl, to jej głos charakteryzował się przyjemną dla ucha zmysłową barwą. Przynajmniej w normalnych warunkach. Teraz jej śpiewanie przywodziło na myśl obdzieranego ze skóry kota.
- Niiiiiikt mnie nie kooocha
Nawet mój stary mówi
Że ze mnie gruba loooocha!

Liz zgarnęła z blatu stołu jabłko, wzięła mocny zamach i rzuciła prosto w De Sade. Ta nawet nie unikała, jedynie odwróciła się tyłem, by owoc nie trafił jej ukochanych skrzypiec. Narastająca solówka sugerowała też, że przymierza się do drugiej zwrotki.
- Już nigdy nic ci nie powiem - Liz okutała się kurtką, przypaliła sobie papierosa i poszła przed siebie. Po kilkunastu metrach marszu zdała sobie sprawę, że nie zna Alamo ni w ząb i nie wie dokąd idzie.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline