Konto usunięte |
Delayne udała się do mieszkania Anastazji. Drzwi pokoju De Sade i Olivera były zamknięte a we wspólnej kuchni przed nimi zastała babcię-hipsterkę, będącą żywym wyobrażeniem tego jak Liz będzie wyglądać jeśli jakimś cudem dożyje starości. Delayne poznała Lily już rano, gdy ta zrobiła jej i Johnowi kawę. Teraz zaś niestrudzenie produkowała kanapki dla obrońców Alamo.
- Anastazja jest tam z jakimś chłopcem - oznajmiła. - Jakimś nowym, bo nie znam. - westchnęła, ale nie potępieńczo, raczej marzycielsko. - Jak byłam w waszym wieku też sobie przygruchiwałam innego co noc. Tylko nie mów Henry’emu - wymieniła imię swojego męża, starszego pana o aparycji profesora, którego Liz również poznała rano. Teraz go nie było.
- Ja się nie bzykam z kim popadnie - Liz wzruszyła obojętnie ramionami. - I wiek nie ma tu nic do rzeczy. Jak chce babunia pobrykać to zawsze może się podłączyć do sieci.
- Czasem tam brykam - Lily mrugnęła do niej okiem. - Tylko nie mów Henry’emu.
Zza drzwi Vandelopy nie dochodziły akurat żadne wyraźne odgłosy mogące świadczyć, że coś się tam dzieje. Liz pozostało więc pytanie: wejść z marszu czy zapukać.
Zapukała, a jakże.
- Anastazjo, jesteś? To ja, Liz.
Zrobił się jakiś harmider i nagły stukot mebli czy innych ciężkich przedmiotów. Po chwili jednak drzwi zostały otwarte przez rozczochraną, wyszczerzoną czerwonowłosą. O dziwo, była nawet ubrana, choć w jej przypadku i tak nie było tego za wiele - ot wiktoriański, biały gorsecik ze stanikiem i jakby stanowiące przeciwieństwo stylowe obcisłe szorty z czarnej lajkry.
- Hejasek! - przywitała koleżankę wesoło - Słyszałam, że twój men się wyprowadził, więc postanowiłam wrócić na stare śmieci. Ale jak coś to wiesz, możesz nadal u mnie spać i w ogóle się melinować. Nikt nie powinien być skazany na towarzystwo Chrisa.
- Taaa, trochę się ostatnio kłócimy, ale myślałam, że ty go lubisz - Liz wyminęła skrzypaczkę i rozejrzała się po pokoju ostrożnie jakby spodziewała się, że spod łóżka wypadnie z krzykiem zabójca Yakuzy. - Jesteś sama?
- Emm... tak jakby... nie bardzo. W sensie, że nie sama. Chrisa może i lubię, ale nie przeszkadza mi to uważać, że czasem jest jak wrzód na dupie. - Odparła de Sade, ale nie zatrzymywała koleżanki z zespołu, w ten sposób Liz wpadła na pozbawionego koszulki gostka, który miał na ciele tak wiele niespójnych ze sobą kolczyków i tatuaży, że mimowolnie kojarzył się z choinką. Na widok wokalistki zaczął leniwie podnosić się z materaca Anastazji.
- To jest... - Vandelopa chwilę szukała w pamięci - Szlag, wciąż nie spytałam jak masz na imię. W każdym razie kolega gra w Kill The Man.
-Hej hejo - rzuciła do niego Liz nieco nerwowo taksując go z góry do dołu i z powrotem. - Kwiatki - wymierzyła palec w jego ramiona, zakręciła nim w powietrzu nieokreśloną pętle i wcisnęła dłonie w kieszenie. - Znaczy… nie żebym coś miała do wykonania. I nieźle się komponuje z ptaszkami. Dwoma… Tymi obok czachy. Też w chuj kolorowej…
Liz odwróciła się do Anastazji i zapytała bezgłośnie „Czy on jest kurwa pełnoletni?”
W odpowiedzi ta tylko uśmiechnęła się głupawo, jakby chciała odpowiedzieć “Nie pytałam, więc nie wiem”. Przy okazji przygładziła swoje rozczochrane włosy.
- Dobra, to komu browca? Powinno być coś jeszcze w lodówce.
- Mi! - chłopak bez skrępowania otaksował wzrokiem Liz. - Dzięks, też zaje dziary. Takie kurwa trochę tribal. Arrogant Socially Condemned Atomic Pussy Snatcher - przedstawił się zupełnie poważnie, podając jej dłoń na powitanie. - W skrócie Snatch. Ale zajebiście, my nie mamy żadnych lasek w kapeli. Rozjebiemy dzisiaj system, nie?
-Cipkołapacz? - Liz przeniosła zdegustowany wzrok z chłopaka na Anastazję i znów na chłopaka. - Poważnie? Nie uważasz, ze to troche, kurwa, szowinistyczne? I małostkowe.
Jeśli liczyła, że Vandelopa zawstydzi się czy zirytuje tą uwagą, to musiała się zawieść. De Sade wyszła na moment, by po chwili wrócić z trzeba browcami. Z góry bowiem założyła zgodę Liz.
- W kwestii cipek Snatch jest całkiem obrotny, więc w sumie czemu nie? - Powiedziała, rozdając puszki i najwyraźniej nie oczekując odpowiedzi na swoje pytanie, bo zwróciła się do wokalistki. - Jak samopoczucie? Poza tym, że chujowo?
- No jeszcze… chujowo - Liz przejęła browara, strzeliła zatyczka. - John pójdzie siedzieć, na to wyglada. Chris mógł temu zapobiec, ale się na mnie wypiął.
Zerknęła z ukosa na Snatcha, właściwie to nie były jego sprawy.
- Właśnie wychodzisz czy coś?
- Seks i od razu “spierdalaj”? Czuję się jak męska dziwka za browara. Zajebiście - Snatch wyszczerzył się radośnie. - To idę obczaić scenę a potem po chłopaków. A ksywa… - spojrzał jeszcze na Liz - taka miała być, znaczy pretensjonalna. Gramy kurwa punka, to jak się mamy nazywać, Simon i Garfunkel? Posłuchasz jak napierdalamy, to ci się spodoba. Nara, do wieczorka, laski - zgarnął piwo i koszulkę, machnął na pożegnanie dłonią a Anastazji posłał jeszcze buziaka i rzucił głośnym szeptem: - Lubię twoją cipuszkę!
Czerwonowłosa posłała mu szeroki uśmiech. Kiedy jednak wyszedł, mruknęła:
- Wolałam jak się nie odzywał. - Pociągnęła łyk browca z puszki i spojrzała na Liz. Wskazała swój materac.
- Chcesz się walnąć?
- Jasne - odparła Liz ale nie ruszyła się z miejsca. Zamerdała Anastazji przed nosem torebką z białym proszkiem. - Po kreseczce?
- Nie, ale nie krępuj się, jeśli masz ochotę. - Odparła Anastazja, wskakując na parapet. Po chwili wzięła się za odpalanie fajki.
- To co ci leży na wątrobie, piękna?
Liz usiadła na brzegu materaca, wysypała mały kopczyk na nocną szafkę, podzieliła na dwa zgrabne i nieprzyzwoicie długie paski.
-Życie się spierdoliło. A byłam taka szczęśliwa - pochyliła się nad blatem, wciągnęła prochy i gdy odchyliła głowę w tył w jej oczach błysnął blask ów utraconego szczęścia. - Johna zamkną. Zostanę znów sama.
De Sade przyglądała jej się chwilę.
- Brzmi jak materiał na nową płytę. A co do tego twojego Johna, nie wiem dokładnie o co cho, ale... czego ty w sumie chciałaś? Kupić z nim dom, urodzić mu dzieci? W najlepszym razie zaćpalibyście się razem na śmierć z tej miłości. Tak chociaż... masz kopa w życiu. - Wzruszyła ramionami.
- Dom i dzieci brzmią jak coś kurwa sensownego, w odróżnieniu od mojego zjebanego życia - Liz zawisła z rurką w dłoni. Zagapiła się w ścianę jakby dostrzegła jej nieoczywiste piękno. - Poza tym, kocham go. Nie załapiesz. Kiedyś cię trafi i to ja będę się śmiała.
- Tja widzę, że cię wzięło, bo dawno takich głupot nie pierdoliłaś. Jedno co mnie może trafić to szlag, Liz. Ciesz się swoim stanem, ale... to ulotne. Jak haj, czy dymek z mojej fajki. Fyr fyr i już go nie ma. - Machnęła ręką, rozganiając kłębek dymu.
Liz zmarszczyła brwi i przyglądała się Anastazji z mieszanką rozczarowania i niesmaku.
- Jesteś inna niż ja. Masz… łatwość z nawiązywaniem kontaktów. Ale przez to omija cię coś wyjątkowego. Z Chrisem na ten przykład, mogłoby się coś zadziać. I nie chodzi mi o… nadziać, jeśli wiesz co mam na myśli. On coś do ciebie ma, czuje to. - Nie wspomniała, że jej empatia jest cząstkowa i zwykle myli się co do ludzkich intencji. Z Johnem to był wyjątek jeden na milion.
De Sade parsknęła śmiechem.
- Jaaasne... a Howl hajtniemy z twoim bratem. O, i spikniemy też JJ-a i Billy’ego! I będą cztery śluby. I cztery domki na przedmieściach. I w ten sposób będziemy rządzić dzielnicą, decydując o wysokości trawników oraz dniu wywozu śmieci. - Zaciągnęła się papierosem i wypuściła kłąb dymu w kierunku wokalistki - Liz, weź ty się w czoło puknij. Reprezentujesz sobą coś więcej niż tylko fajną cipkę, a po prawdzie to tylko twoja cipka chce Johna. Tak zostałaś zaprogramowana. Gdyby się od tego odciąć... - Skrzypaczka pociągnęła łyk browca, po czym rzuciła tonem “scenicznym” - Rodzimy się i umieramy samotnie. Tylko to jest pewne, Liz. Międzyczas... może być fajny, ale wszystko przemija, wiodąc nas do tej końcowej samotni.
-Emo pierdolenie. Ja tam wolę być szczęśliwa. I niesamotna. Limit kurwa nieszczęść mam juz na to życie przekroczony. - Liz zwaliła się na plecy i podziwiała dla odmiany sufit. Mrugała w żółwim tempie. - I będę miała wesele i kurwa dom z trawnikiem. Wy nie musicie. Choć właściwie to po co ci to, Anastazjo? Jesteś nimfomanką czy coś?
- Ale że co? - zapytała De Sade, choć domyślała się toku myśli Liz.
- No… kręci cię to, że zaliczasz tylu anonimowych gości? Bijesz jakiś rekord? Robisz komuś na złość?
Anastazja wypaliła papierosa i zgasiła go na ścianie, zostawiając ślad na może niezbyt uroczej, ale jednak przyzwoicie wyglądającej ścianie pokoju.
- A ty co, bawisz się w moją mamusię? Powinnaś w takim razie więcej ćpać. - Odparła szorstko, co było w jej przypadku dość rzadkie. Vandelopa bowiem nawet “spierdalaj” miała zwyczaj mówić z promiennym uśmiechem na twarzy.
- Była aż taką suką? - Liz nie zarejestrowała wcale, że wkracza na grząski grunt. - Chcesz się licytować, która z nas miała gorszą? Choć… moja właściwie nie ćpała. Zażywała z zalecenia lekarza, była kompletną świruską.
Vandelopa zacisnęła usta, nie odpowiadając.
- Po co przyszłaś Liz? Poużalać się nad sobą? - zapytała w końcu.
- Właściwie to miałam zamiar poznać kolesi z Kill the Man i tej drugiej kapeli, żeby omówić temat covera w rewolucyjnym rytmie, ale poznanie Cipkołapa tak mną wstrząsnęło, że kurwa całkiem o tym zapomniałam - teraz dla odmiany ton Liz z zawodzącego przeszedł we wrogi. - Przeruchanie go musiało być w chuj ekscytujące.
Anastazja odwróciła w jej stronę głowę i chwilę patrzyła bez słowa.
- Coś ty się tak uwzięła żeby nagle oceniać mój styl życia, co matka? Czy ja się interesuję ile razy i jak to robicie z tym twoim fagasem? Może masz rację, że nigdy nie odkryję tych pieprzonych motylków w brzuchu, ale patrząc na dzień dzisiejszy, to nie ja jestem rozpierdolona z powodu braku kutasa. Ja miałam swojego Cipkołapa z kolczykiem w języku, którego po prawdzie nawet nie muszę lubić, a który zrobił mi całkiem dobry początek dnia. Mnie to wystarcza, więc jeśli chcesz komuś naprawiać życie, to zacznij od siebie.
Gdzieś pod koniec monologu Anastazji Liz zaczęła zbierać się z materaca a szło jej dość opornie jakby walczyła z wszechmogącym lenistwem. Albo tripem.
- Wow. Głębokie dość. Jak twoje gardło albo cytat z pamiętnika kurwiego Dalajlamy.
Liz zgarnęła z podłogi skórzana kurtkę i ruszyła do drzwi.
- W takim razie poużalam się nad sobą gdzie indziej. Zaproś Cipkołapa na rundę drugą, może zabierze kolegów z zespołu.
O dziwo Vandelopa również się ruszyła, zeskakując z okna i wyciągając rękę w kierunku Liz. Nie narzucała się, ale gdyby dziewczyna chciała się oprzeć, miała taką możliwość, Liz jednak zignorowała zaoferowane ramię.
- Jak sama powiedziałaś, Cipkołapów mam wielu, a ciebie jedną, głupia pindo. - rzekła do niej skrzypaczka - Chodź, poprzeszkadzamy Chrisowi. I możemy zrobić deal. Jak ci się uda namówić go na ślub ze mną, to się z nim hajtnę. Jego mina jest warta tego poświęcenia. - Zachichotała skrzypaczka, po czym dodała. - Zresztą mam mu dziś zrobić żarcie, jak na dobrą żonę przystało.
Liz zatrzymała się w progu niepewna czy wymaszerować jak planowała czy jednak odpuścić.
- Chyba masz rację - burknęła pod nosem. - Nie jestem twoją matką. Nie będę się wpierdalać do twojego życia. Chcesz się hajtać, to się hajtaj. Nie, to nie. Po co mnie w to mieszasz? Nawet mnie kurwa nie lubisz.
Pchnęła drzwi i wyszła do wspólnej kuchni, gdzie nadal grzała stołek hippisowska babunia.
Anastazja zaś nie powstrzymywała jej. Za to po chwili za drzwiami rozległa się rzewna melodia skrzypiec.
- Niiiiikt mnie nie luuuubi - zawodziła De Sade chyba najgorzej jak umiała, bo choć nie miała takiego wokalu jak Liz czy Howl, to jej głos charakteryzował się przyjemną dla ucha zmysłową barwą. Przynajmniej w normalnych warunkach. Teraz jej śpiewanie przywodziło na myśl obdzieranego ze skóry kota.
- Niiiiiikt mnie nie kooocha
Nawet mój stary mówi
Że ze mnie gruba loooocha!
Liz zgarnęła z blatu stołu jabłko, wzięła mocny zamach i rzuciła prosto w De Sade. Ta nawet nie unikała, jedynie odwróciła się tyłem, by owoc nie trafił jej ukochanych skrzypiec. Narastająca solówka sugerowała też, że przymierza się do drugiej zwrotki.
- Już nigdy nic ci nie powiem - Liz okutała się kurtką, przypaliła sobie papierosa i poszła przed siebie. Po kilkunastu metrach marszu zdała sobie sprawę, że nie zna Alamo ni w ząb i nie wie dokąd idzie.
__________________ Konto zawieszone. |