Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-02-2018, 19:16   #13
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Tura 3

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=AtHubsyGD8w[/MEDIA]

Plan wydawał się dobry, rozsądny. Czas też nie był w tej chwili ich sprzymierzeńcem. Gnał do przodu i z każdą mijającą sekundą zmniejszał szanse na szczęśliwe zakończenie poszukiwań. Nikt nie mówił tego głośno, ale i tak pojedyncza myśl cisnęła się ludziom na usta. Mieli wiosnę, sam początek. Salisbury może nie głodowało, lecz mieszkańcy solidnie zaciskali pasa aby dotrwać do początku lata. To samo czyniły zwierzęta, wybudzone z zimowego letargu, wychudzone i wymęczone długimi, śnieżnymi i mroźnymi miesiącami, gdzie o pożywienie było ciężko nieważne na ilu kończynach się chodziło, a zgubiony chłopak miał raptem siedem lat - idealny obiad dla wygłodzonego drapieżnika których nie brakowało w okolicy.


Mgła jak na złość nie zamierzała odpuszczać, utrudniając poruszanie i nawigację nawet w znanym trenie. Osiadała lepkim całunem na wszystkim dookoła, zawężając pole widzenia raptem do kilkunastu metrów. Wytłumiała też dźwięki i mieszała zmysły, wprawiając w podskórny niepokój, bo w podobnych warunkach dostrzeżenie polującego niebezpieczeństwa następował chwilę przed, bądź dopiero w momencie ataku, gdy na obronę było już za późno. Ukrywała też wszelkie jamy, rozpadliny i podmokłe fragmenty ziemi, przez co poruszanie się po bagnie robiło się jeszcze bardziej nierozsądne… ale nie mieli wyboru. Do tego pozostałości po niedawnym rzęsistym deszczu zalegały szerokimi kałużami wszędzie tam, gdzie ziemia nie była już w stanie wchłonąć więcej wilgoci.

Okolica przestała być przyjazna, o ile kiedykolwiek dało się ją taką nazwać. Tym bardziej decyzja o tym, aby Charlie wzięła trasę przy drodze spotkała się z aprobatą szeryfa i nie tylko. Salisburczycy otaczali ich kręgiem, kiwając głowami i przysłuchując się mało dyskretnie prowadzonej rozmowie… prócz bliźniaczek udających nagle że cała sprawa nic a nic ich nie obchodzi. Zakręciły się jeszcze w tłumie i niczym duchy rozpłynęły się w mlecznym oparze, kierując się na powrót do miasta. Zostawało mieć nadzieję, że rzeczywiście poszły do Czapli przygotować zaplecze dla grupy poszukiwawczej, zamiast walnąć focha i wrócić do domu.

Skov w tym czasie omiótł pozostałych wzrokiem, na każdym zatrzymując na moment uwagę jakby badał czy go słuchają.
- To Charlie, poprowadzi was po Bringle Ferry razem z Chrisem! - powiedział donośnym głosem, pokazując najpierw na dziewczynę o niebieskich dredach, a potem faceta w puchowej kurtce który na to obwieszczenie uśmiechnął się krzywo i wyzywająco, powtarzając manewr szeryfa ze skanowaniem zebranych ludzi. Ci nie wydawali się zbytnio zadowoleni, ktoś przeklął pod nosem, innym pokręcił powątpiewająco głową, ale ich niechęć zdawała się mieć źródło w osobie Nowojorczyka. Na szwendaczkę patrzyli z ostrożną ciekawością, jakaś młoda czarnowłosa kobieta pomachała nawet do niej, szczerząc się pogodnie.

- Dokąd szukamy?! - z tłumu dobiegło pytanie, kilka osób podłapało tematu, zerkając wyczekująco na szeryfa, lecz nie on pierwszy odpowiedział.

Stojący za plecami Charlie Jules prychnął, spinając się i zakładając ręce na piersi, a trzymanym w dłoni cuglami podrapał się po policzku.
- Dokąd będzie trzeba! - odwarknął człowiekowi w tłumie.

- Spotykamy się przy Earhnardt i razem idziemy na złomowisko. Kto przybędzie pierwszy przeszukuje okolicę rogatek i dalej czeka na pozostałych. Posłałem Toma do starego Goldmeiera, poinformuje ich o zajściu i zaczną szukać na miejscu. Od złomowiska do Starej Łąki nie jest daleko, może Jack zatrzymał się u nich, albo widzieli jak przechodzi. - Skov przejął płynnie pałeczkę rozmowy zanim zdążyła się wywiązać ostrzejsza wymiana zdań. Benson kojarzył o kim mowa. Tom był jednym z ludzi szeryfa: młody, zabawny chłopak który tak jak Lukas przypałętał się do miasta przed paroma laty. Wpierw wdał się w bójkę w Czapli z ludźmi starego MacCoya, ale konflikt dość prędko się rozwiązał w co lwi wkład miał jeszcze poprzednik Skova. Samo złomowisko i jego właściciela tropiciel też kojarzył, chociaż do tej pory raczej nie miał tam wielu interesów: usytuowane na uboczy, zaraz na granicy bagien i miasta, oddalone od reszty osady i zarośnięte niczym w Zielonym Piekle składowisko prócz zardzewiałych maszyn, chowało też paru wariatów, szemranych gości i tych, którzy z jakiegoś powodu ukrywali się przed cywilizowanym światem. Wszystkim zaś zarządzał stary jak na powojenne standardy Aaron Goldmeier - żyd z pochodzenia i zamiłowania. Oficjalnie zajmował się handlem towarem różnym. Nieoficjalnie w jego barakach jedna z przybłęd produkowała prochy i wspomagacze.

- I stary Żyd udzieli nam odpowiedzi za skromny, przyjacielski profit - Chris dorzucił teatralnym szeptem, na co prę osób w tłumie parsknęło, a inne obrzuciły go zgorszonym spojrzeniem, czego chyba nie wziął sobie do serca, bo tokował dalej - W wysokości dziesięciu procent od dziennych dochodów gospodarstwa Brownów.

- Pomoże -
Szeryf nie wydawał się przejmować tym problemem, wręcz przeciwnie. Skrzywił na sekundę wargi jakby miał zamiar się uśmiechnąć, ale się rozmyślił - Z dobroci serca i poczucia więzi z naszą wspólnotą. - odkaszlnął oczyszczając gardło i mówił dalej - Szukamy póki nie zrobi się ciemno. Przy pierwszej szarówce wszyscy - podkreślił to słowo, zataczając dłonią okrąg jakby chciał objąć nią zebranych i powtórzył dla pewności gapiąc się prosto na męża Meg - Wszyscy wracają do Czapli. Nikt się nie rozdziela, ani nie szuka na własną rękę. Uda się wrócimy z Jackiem. Nie uda wznowimy poszukiwania rano. Poprosiłem Leviego żeby zajrzał do Meg i dzieciaków. - ostatnie zdanie powiedział ciszej, patrząc prosto na Julesa, na co ten przymknął oczy - Posiedzi z nimi póki nie wrócisz.

- Dzięki że o tym pomyślałeś
- mruknął, wypuścił powoli przez nos powietrze w wyrazie prawie namacalnej ulgi.

- Wiem jakie są czasy, a ty pomyśl nad moja propozycją. W mieście będzie wam lepiej niz na tym odludziu - mężczyzna ze złotą gwiazdą mruknął cicho. Podniósł głos - Chris, Jules, Charlie, Robersonowie - tu spojrzał na trzymającą się razem trójkę w składzie dwóch facetów i kobieta, następnie spojrzał na siwiejącego gościa bawiącego się powrozem i jego towarzyszy - Cameron, Wilker i Skelton. To pierwsza grupa. Ja, Benson i reszta to druga. Bierzemy psy i idziemy lasem. - obwieścił i nie słysząc sprzeciwu, machnął ręką na drogę - Idziemy, zmierzch nie będzie tak miły i na nas nie poczeka!

Tłum zafalował, odezwały się pierwsze głosy rozmów którym zawtórowała przywiązana do drzewa Kaczka po którą zaraz upomniała się młoda kobieta, podchodząc do końskiego boku i szepcząc coś uspokajająco. Ruszyli drogą na północ, gdzie farma Brownów, popędzani nieprzyjemnym wrażeniem, że być może ich poszukiwania z góry skazane są na porażkę, a mgła…

Mgła nie dawała za wygraną. Towarzyszyła ludzkiemu konduktowi aż do sennego gospodarstwa na obrzeżach osady. Droga zajęła im niecały kwadrans, w połowie dotarła do nich Bri gnając na złamanie karku na końskim grzbiecie, z czerwonym swetrem ściskanym rozpaczliwie w garści.

- Tak jak mówiłeś, w tym wczoraj chodził. Nie zdążyłam uprać, chyba się nada. Wziął niebieską kurtkę, taką pikowaną z czarnym kapturem i kalosze. - dziewczyna zeskoczyła na ziemię, od razu podchodząc do młodego MacCoya i jego psów które na widok nowego człowieka wznowiły dzikie ujadanie, kręcąc się wokoło pana i nowego elementu.

- T-tak - chłopak z bliznami przytaknął, chowając ciuch do przewieszonej przez ramię torby. Wyciągnął go dopiero przy samym domu, podtykając psom do obwąchania.

- Niebieska kurtka. Ta jasnoniebieska? - Skov zadał pytanie, a Bri przytaknęła niemo.

- Dobrze. Będzie się wyróżniać w tej wacie i liściach - o dziwo Chris odrzucił maskę zblazowanego wrzodu na dupie zdrowego społeczeństwa, stając się poważny.

Szczekanie na parę chwil zamarło, zmienione w odgłosy intensywnego wąchania, a potem dwa z czterech płowych bydlaków wyrwały do przodu i tylko łańcuchy na ich szyjach, trzymane ludzką ręką, uniemożliwiły im bieg za śladem.


Rozdzielili się, jak ustalono wcześniej. Charlie widziała jak grupa prowadzona przez miejscowego tropiciela zagłębia się w lesie, poprzedzana szczekliwym ujadaniem czterech brytanów. Szybko zniknęli we mgle, zostawiając pozostałych przy piętrowym, lekko zaniedbanym domu o krzywych okiennicach i zarośniętym ogródku zaraz przed murowanym płotem. Razem z nimi została zapłakana blondynka o zapuchniętych oczach i zaczerwienionym nosie. Patrzyła martwo na opuszczony, cichy budynek, poruszając niemo ustami jakby się modliła, albo zaklinała.


- Kończmy ten cyrk - szwendaczka usłyszała cichy pomruk Nowojorczyka, gdy przeszedł obok niej, kierując się do siostry zagubionego. Razem z głosem przyszedł dotyk gdzieś w okolicy krzyża, lekki i dyskretny. Minął jak mężczyzna ją minął.
- To prosta droga, i po niej idziemy. - zaczął mówić tonem przywykłym do wydawania rozkazów, zapinajac kurtkę pod samą szyję - Dzielimy się na pół, przeszukujemy też pobocza. Ta oczojebna kurtka będzie widoczna z oddali, mgła też niedługo opadnie. Nie tracimy się z oczu, ktoś musi się odlać mówi reszcie i czekamy aż skończy… a ty zostań w domu - dodał twardo, stając tuż przed panną Brown.

- Nie… nie mo… - zaczęła, ale szybko jej przerwał.

- Możesz - warknął, łapiąc ją za brodę przez co unieruchomił cała głowę, zmuszając aby patrzyła mu w oczy. Część zgromadzenia poruszyła się nieprzyjaźnie, nikt jednak nic nie mówił. Jeszcze obserwowali, a Podolsky gadał dalej - Możesz i zrobisz. Wrócisz do domu, napalisz w piecu i przygotujesz kolację. Zapalisz lampy i będziesz czekać. Może sam się przytoczy jak zgłodnieje. Czekaj na niego, albo na nas. Wrócimy to poinformujemy cię na czym stoimy.

Blondynka próbowała coś powiedzieć, otworzyła nawet usta, lecz szybko je zamknęła, wbijając wzrok w rozmokłą drogę kiedy zwolnił minąl nacisk na jej twarzy. Zatrzęsło nią, objęła się ramionami i pokiwała głową na zgodę, co brunet przyjął z nikłym uśmiechem.

- Świetnie, dobra dziewczynka. A teraz spieprzaj stąd i nie rób nic głupiego. Nie będziemy potem i ciebie szukać. - delikatnie złapał ją za ramię i przekręcił w stronę domu, pchnięciem w plecy nadając siłę i kierunek marszowi.

Wrócił do Charlie, wzdychając przez zaciśnięte zęby. Machnął ręką przed siebie, tam gdzie zapuszczona szosa, i grupa ruszyła powoli, ustawiając się po obu stronach. Poruszali się powoli, aby niczego nie przeoczyć, choć prócz zieleni, opadłych liści, błota i kamieni nie widzieli żadnych śladów obecności żywego człowieka.

- Jak przez ich pieprzoną rodzinę jeszcze jeden poranek spędzę bez kawy, osobiście wyślę ich do obozów internowania. Po kolei. Jeden po drugim - prychnął pod nosem na tyle cicho, by tylko niebieskowłosa go usłyszała. - Dlatego właśnie się stąd wyniosłem. Wiecznie-kurwa-coś, nierealne wymagania, papierowa moralność i jedna głupota robiona za drugą… a jak coś się spierdoli to i tak pretensje do całej okolicy, bo przecież nie do samego siebie. - zagryzł wargi, wbijając dłonie w kieszenie spodni i wzruszył ramionami.


Przeszli w milczeniu trzy setki metrów, gdy na prawym poboczu ich oczom ukazał się ślad. Charlie pierwsza go wypatrzyła - szeroki na dwie dłonie pas zdartej ściółki z trzema głębokimi bruzdami które zdążyły już podejść deszczową wodą. Przystanęła przy nim, oglądając ciekawie. Podczas podróży przez Pustkowia widziała wiele tropów zwierząt, ten był inny. Stworzenie które go zostawiło poruszało się na dwóch łapach i było ciężkie. Stemple jego łap odbiły się głęboko w błocie, pokazując trzy paluchy zakończone pazurami długości jej serdecznego palca i mniejszym palcem usytuowanym tam gdzie pięta, niczym parodia kciuka.

- Masz coś? - Nowojorczyk wyłapał, że się zatrzymała. Zmrużył oczy, bezwiednie chyba przekrzywiając głowę w parodii czujnego ptaka, a ona miała… coś. Po pierwszych śladach łatwo już przyszło wypatrzenie kolejnych, niknących w mokrej trawie i listowiu. Szlak wiódł w poprzek drogi, przechodząc z lewej strony na prawą, jak gdyby właściciel pokracznych stóp zmierzał w kierunku osady, bądź jej najbliższej okolicy.
Widząc trop syknął przez zęby, spinając się zauważalnie. Jeśli jeszcze przed paroma sekundami emanował pewnością siebie i urokiem zgniłego jabłka, teraz stał sie czujny, wyraźnie spięty. Sięgnął też po broń.
- Dobra… może ważniejszym powodem czemu się stąd wyniosłem były te cholerne Wyjce...




Wrócił do lasu, choć innego niż ten znajomy z najbliższych okolic domu. Ten tutaj był o wiele starszy, więcej drzew przekraczało obwodem pnia rozpiętość jego ramion. Miały też bardziej rozłożyste korony, przez co i tak nikłe światło dnia ledwo dostawało się na poziom gruntu, dodatkowo zasnuty przez mgłę. Cały niewielki orszak łowczy brodził po kostki w burej, cuchnącej szlamem i zbutwiałym listowiem wodzie, zaś rozmoczona gleba zasysała stopy nie chcąc ich puścić, przez co każdy pokonany metr przypominał bagnisty koszmar. Jedyne chwile wytchnienia nastawały w momencie wejścia na twardsze kępy trawy, lecz one występowały z rzadka, oddając pole wszechobecnej próchnicznej glebie, upstrzonej lichymi kleksami mchu.


Benson mógł tylko kląć pod nosem, przedzierając się za psami póki trzymały trop i mieć nadzieję, że z czasem biały opar opadnie, a oni odzyskają pełnię widzenia… marzenia ściętej głowy. Zamknięci w mlecznobiałej klatce kroczyli ostrożnie wpierw szerszą przecinką, następnie zagłębili się między śliskie od wilgoci pnie podążając za ujadającą niemiłosiernie sforą.
Tyle dobrego, że zrobiło się zauważalnie cieplej - ręce nie kostniały już przy odgarnianiu gałęzi, a twarze przestały szczypać każdorazowo, kiedy spadła na nie zagubiona kropla deszczu, wiszącego między liśćmi wysoko u góry.

W przeciwieństwie do psów, ludzie zachowywali ciszę, ściskając broń w spoconych dłoniach kto co miał. Lukas widział stare, wysłużone strzelby, jeden rewolwer - ten akurat był w posiadaniu Skova. Porządny Korth Combat, sześciostrzałowy i wyraźnie zadbany. Zapewne w słońcu łapał refleksy świetlne, posyłając je dalej. Tutaj, we mgle, wilgoci oraz szarówce nieprzyjemnie przywodzącej na myśl wczesny zmierzch, pozostawał raptem lśniącym polerowanym srebrem martwym obiektem na jakim, jak na całej okolicy, osiadła cienka warstwa wody.

- Błotniak wylał - idący przy tropicielu szeryf przerwał ciszę, choć odzywał się zduszonym, przyciszonym głosem, a on nie mógł mu odmówić racji. Im głębiej w las, tym ciężej szło przedzieranie się przez podmokły teren. Brodzili już nieprzerwanie w mulistej cieczy, utrudniającej psom tropienie. Krążyły wokoło, ujadając na siebie wzajemnie i uparcie poszukując zaginionego śladu. Ich łapy rozchlapywały burą breję, pyski raz po raz znikały pod jej powierzchnią. Musieli robić coraz częstsze przystanki, lecz szli w dobrym kierunku.

Pierwszy dowód znalazły psy: miedzy ciernistymi gałęziami dzikich malin utknęła mokra, niebieska czapka, jednogłośnie rozpoznana przez zebranych jako ta należąca do młodego Browna. Benson również ją rozpoznawał. W ich czasach zwykle posiadało się jedną, góra dwie sztuki danej części garderoby, zaś nadwyżkę traktowano jako zbędny zbytek. Widywał Jacka choćby zeszłej zimy, gdy razem z siostrą mijali go w drodze do miasta.

Drugi trop odnalazł już człowiek - ten z pompką przewieszona przez ramię, idący zgięty w pałąk, z oczyma wbitymi w rozmiękły grunt. Dwie nitki jasnoniebieskiej barwy, zaczepione na gałęzi gdzieś na wysokości jego pasa. Psy po obwąchaniu ich wznowiły jazgot i ze zdwojona siła poczęły węszyć dookoła, a wyprężone ogony i zjeżone karki jasno pokazywały wzburzenie. Miały trop, mogły dalej pracować. Polowanie wciąż trwało.

Kilkadziesiąt metrów dalej dobry humor tropiciela uleciał niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Nie wiedział kiedy to zobaczył. Może gdy przechodził przy okazałym pniu dębu, a może już wcześniej?
Wpierw wziął widok za majak wywołany mgłą: niewyraźny obraz i drgające powietrze. Zwid, urojenie. Zamrugał, ale obraz nie zniknął. Gorzej, gdy podszedł bliżej, zbaczając z trasy wyznaczanej przez pogoń. Pień na podobieństwo liszai, szpeciły świeże ślady po kulach, obok między korzeniami błyskały się puste łuski. Między nimi bielały fragmenty skóry i ubrań, porozwieszanie na korze na podobieństwo makabrycznych ozdób świątecznych.

Patrzył na ślady walki, niedawnej. Z czymś dużym, co pozostawiło na korze ślady szerokich, ostrych szponów, przekraczający wielkością ludzka rękę tak ze trzy razy. Deszcz spłukał krew, zostawiając bardziej trwały szczątki. Jatka musiała mieć miejsce w nocy, łuski po nabojach 9mm sugerowały drobną broń, nieadekwatną do rozmiaru problemu, z jakim przyszło się tu nieznajomym mierzyć. Dodatkowo rzęsista ulewa oraz odległość skutecznie wytłumiały echo wystrzałów...

- Benson! - do rzeczywistości przywołał go głos szeryfa. Dochodził gdzieś z przodu, tam gdzie poszła grupa poszukiwawcza. Tropiciel ruszył raźno celem nadrobienia straconego dystansu, gdy doszło do niego coś jeszcze, zaś fakt ten zjeżył mu włosy na karku. Było cicho, za cicho.
Umilkły nawet ptaki.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 11-03-2018 o 15:05.
Zombianna jest offline