Administrator | Nie było wcale źle. Podczas postoju okazało się, że z niektórymi przynajmniej da się porozmawiać, że nie wszyscy uważają, iż nowy, wspaniały świat trzeba podbić i przerobić na swoją (znaczy ludzką) modę. Wyglądało więc na to, że - przynajmniej przez jakiś czas - można będzie spokojnie pooglądać to wszystko, co znajdowało się po drugiej stronie Wrót. Pewnym dodatkowym plusem było to, że Wrota, a raczej to, co było dalej, jaskinie, stanowiło dość wąskie gardło, przez które nie można było przerzucić ton sprzętu, dzięki któremu można by w parę dni 'ucywilizować' las Nowego Świata. Konieczność noszenia sprzętu na własnych plecach oraz brak prądu połączony z wyłączaniem się elektroniki z pewnością ograniczało zapędy niektórych 'zdobywców'. A co będzie dalej, to już zależało od tego, jak się rozwiną kontakty z tubylcami. Jacqueline wyszła z krzaków z taką miną, jakby we wspomnianych zaroślach znalazła nie diament, a bezwartościowe szkiełko. Czy miało to jakiś związek z towarzyszącym jej Erickiem, czy też jedno z drugim nie miało nic wspólnego - tego Claude-Henri nie wiedział. I był pewien, że się nie dowie, bowiem Jacqueline nie wyglądała na chętną do zwierzeń, a gdyby zadał pytanie, to zapewne zimne spojrzenie zamieniłoby go w lodowy posąg. Lepiej było pozostawić całą sytuację bez pytań i komentarzy. Odpoczynek, jak wszystko, i dobre, i złe, dobiegł końca, więc Claude-Henri spakował resztki jedzenia (swojego i Leli), przełożył parę rzeczy z plecaka dziewczyny do swojego, sprawdził, czy nie ostał się gdzieś jakiś drobiazg (Ambrose miał całkowitą rację, jeśli chodziło o śmiecenie), i już był gotów do drogi. Bazę Pierwszą założono w dość dużej odległości od Bazy Zero. Na tyle dużej, że podczas wędrówki można było nie tylko podziwiać widoki, ale i poznać (pobieżnie co prawda) tutejszą florę. Z fauną były większe kłopoty, bowiem żadne zwierzątko nie raczyło wystawić nosa z zarośli. Do czasu. 'Tubylcy', być może chcący poznać nowych przybyszów, wysłali komitet powitalny w postaci przerośniętego wilka, będącego w - zapewne - liczniejszym towarzystwie. Tak przynajmniej twierdzili wojskowi, przez których przemawiało doświadczenie płynące z poprzedniego spotkania. Claude-Henri nie zamierzał zgrywać bohatera... i nie zamierzał mieszać się do działań, jakie podjęła ochrona grupy. Przyglądał się za to zwierzakowi, który był znacznie większy niż te, które znał z rodzinnych stron i zapewne nadawałby się do roli warga. Zastanawiał się, ile takich trzeba by było, by zmieść całą grupę z powierzchni ziemi. I czy były na tyle sprytne, by zaatakować z dwóch stron... Rozejrzał się na wszystkie strony, z karabinem gotowym do strzału. Były na tyle sprytne, by uciec, gdy zaczęto do nich strzelać, ale nie na tyle przebiegłe, by zrealizować jakiś bardziej przemyślny plan. Może i lepiej, bo wtedy trzeba by targać cały koński ładunek na własnych grzbietach. Gdy wojacy przestali strzelać Claude-Henri podniósł się, zabezpieczył karabin i otrzepał ubranie. - Ciekawe spotkanie - powiedział. Wytresować? Wilka? To się zdało Claude-Henriemu mało prawdopodobne. Wilk to wilk. Można się z nim, od biedy, zaprzyjaźnić, ale nie da się z niego zrobić posłusznego zwierzątka. Z tym, że Claude-Henri nie miałby nic przeciwko temu, by mieć takiego przyjaciela i przewodnika po tym świecie. Ale na razie coś takiego można było włożyć do teczki zatytułowanej "Marzenia ściętej głowy". Baza Jeden, na zewnątrz przynajmniej, wyglądała jak żywcem wzięta z planu filmowego westernu klasy B. Co wcale nie znaczyło, że się Claude-Henriemu nie spodobała. Wprost przeciwnie. Całe wnętrze, czyli to, co się znajdowało za palisadą, też nieźle wyglądało. Trzy całkiem niezłe chaty, całe stado namiotów, kantyna, prysznice... Po krótkiej rozmowie z Normandem (nomen omen Wolffem), lekarzem, Claude-Henri wybrał się na poszukiwanie namiotu, w którym mógłby spędzić parę dni, zanim uda mu się wyruszyć na zwiedzanie nowych ziem.
Ostatnio edytowane przez Kerm : 07-02-2018 o 20:11.
|