Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-02-2018, 23:07   #22
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Maryna. Tak miała na imię postrzelona chłopka. Blondynka ubrudzona błotem i własną krwią, wyglądała jak siedem nieszczęść.


Ałtyn opatrywała ją tak jak je Rimas radził odwrócony plecami. Bo jak się okazało, Litwin znał się nieco na ranach. Co prawda felczerem nie był, ale ponoć jednemu za młodu pomagał. Tak więc z jego pomocą Ałtyn oceniła, że kula przeszła na wylot, a kości były nienaruszone. Wieśniaczka była blada, ale po wypiciu kilku łyków horyłki Rimasowej, zdatna była do rozmowy.I wtedy kompanija mogła wysłuchać jej opowieści.

Szwedzi zajechali o świcie, ledwo słońce uniosło się do góry. Przybyli konno od lubelskiego gościńca i zaczęli rozjeżdżać się po chałupach, chłopów na główny plac wyganiać i za grosiwem węszyć.
Tam przed karczmą odczytywali coś w swoim języku i po łacinie. Maryna i jej pobratymcy nie rozumieli, więc któryś z nich sprowadził popa Michaiła by ten przełożył co Szwedy szwargoliły… I tu Maryna się zafrasowała, bo w zasadzie nie rozumiała tego co wydarzyło się dalej. Świętobliwy mąż zaczął się awanturować z ich dowódcą… było to nieco utrudnione, bo obaj łaciną władali słabo. I wtedy… oficjer wyciągnął pistolet z bandoletu, padł strzał, głowa popa pękła jak arbuz… i wszyscy rzucili się do panicznej ucieczki. A Szwedy zaczeli używać kolb i pięści… i zabrali się za rabunki, zaś samoficjer wpadł do karczmy. A Maryna rzuciła się do doma. Tam się ukryła w obórce i słyszała wrzaski i płacze… i strzelanie. Aż w końcu zebrała się na odwagę, by do Miłochowiczów biec po pomoc. Miłochowicze, jak wyjaśniła Maryna, byli miejscową szlachtą do której należy wioska Maryny.
Nestor rodu był sknerą, młody dziedzic słynął z ciężkkiej ręki… ale obaj byli znośne pany. Nie uciskały za bardzo, a dziedzic to czasem pomagał w potrzebie. Niestety… ktoś ją wypatrzył i ruszył w pościg za nią, raniąc po drodze. Ot cała historia.

Opowiedziana przy ognisku w lesie. Powoli zapadał zmrok, a wraz ze zmrokiem znikł i kozak udając się na zwiad z polecenia Miłowita.


Michaił Żmajło niemal dosłownie znikł towarzyszom z oczu wtapiając się w mrok i cienie nocy. Żadne ludzkie oczy nie były w stanie go dostrzec, gdy podążał pośród drzew w kierunku wsi. I to sprawiało że kozak czuł się pewnie. To wszak była jego pora na działanie. Teraz, gdy oko boże odwróciło swój wzrok od świata, Żmajło mógł działać swobodnie przedzierając się przez rachityczne poszycie lasu w kierunku celu.
I nie trwało to długo. Do wioski miał bowiem z dwa, trzy rzuty kamieniem.A zwolnił kroku i przyczaił się, dopiero na skraju drogi. Tu już bowiem mogły zacząć się problemy.
Z bezpiecznej odległości Żmajło przyjrzał się wsi… zbudowanej wzdłuż gościńca z chat pokrytych słomą. Na wzgórzu dostrzegł cerkiew, a obok niej cmentarz. Obszary dla niego zakazane w tej chwili. Bowiem na poświęconej ziemi diabelskie dary miały kłopoty z poprawnym działaniem. Tam jego tarcza mroku mogła nawet całkiem zaniknąć. Choć oczywiście byłby to skrajny przypadek, bardziej prawdopodobne byłoby jej osłabienie w tym miejscu. Niemniej poświęcona ziemia to był obszar którego należało unikać.
Jak i świateł pochodni. Owszem, cień i noc go tuliły, ale w blasku pochodni Michaił znów mógł stać się widocznym dla wrogów.

Kozak przemykał więc przez mrok noc niczym cień śmierci, trzymając się blisko ścian kolejnych chat. Może i był niewidzialny, ale nadal cielesny. Od czasu do czasu wywoływał szczekanie psów zaniepokojonych obcym zapachem, które źródła nie mogły wypatrzeć. Ale kto w obecnej sytuacji i harmidrze zwracał uwagę na szczekanie psów?
Na pewno nie Szwedzi. Dwóch z nich pilnowało łupów i raczyło się trunkiem z bukłaka. Łatwy cel. Nieoświetlony. Kolejni z pochodniami łazili po chatach, szukając łupów i kobiet. Kilka ładnych chłopek już pochlipywało związane na wozie.

Trzask, trzask… kolejne kawałki gałązki były oddzielane od siebie. Po jednym drewienku za każdego Szweda. Trochę ich już było. Może nawet więcej niż Maryna twierdziła. Ale niewiele więcej.
A Michaił krążył wokół nich niczym wilk wokół stada saren. Tyle było okazji, by posłać strzałę w szyję i szybko zakończyć żywot tego lub tamtego najeźdźcy. Większość bowiem węszyła samotnie kolbami odpędzając chłopów broniących swego dobytku lub żon i córek. Paru najbardziej gorliwych obrońców leżało martwych w miękkiej glebie koło swych chat. Zaś większość Szwedów była już pijana piwem z miejscowego wyszynku. Karczmarz, który zapewne bronił swego dobytku dyndał już powieszony w miejscu szyldu.
I właśnie karczma skupiła uwagę Żmajły, gdy się podkradł coraz bliżej centrum.
Tam na koniu siedział ów oficjer, w towarzystwie adiutanta. I rozmawiał z dwoma konnymi. Niestety z uwagi na blask trzymanych pochodni kozak nie mógł podejść bliżej. Zresztą nie miał ku temu powodu. Lepiej się było trzymać cienia karczmy, skoro i tak nie rozumiał ni słowa z szwedzkiej mowy. Za to rozumiał gesty.
I sądząc po tym co pokazywał oficer, ta dwójka miała się udać śladem zaginionego kompana.
Oficjer, wysoki i chudy, o orlim nosie i cienkich wypomadowanych wąsikach sterczących jak u kota wydawał rozkazy władczym głosem. Nie był pijany jak reszta. Jasne pukle wiły się lokach dookoła jego twarzy. I nie pasowały do niego. Ani chybi peruka. Opierał swą dłoń na rapierze zdobionym drobnymi klejnotami na rękojeści wydając polecenia dwójce swych ludzi z pochodniami.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 16-02-2018 o 11:30.
abishai jest offline