Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-02-2018, 00:38   #1
Mr.Tremond
 
Mr.Tremond's Avatar
 
Reputacja: 1 Mr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłośćMr.Tremond ma wspaniałą przyszłość
Sekretne przygody mieszkańców domu na końcu alei Wiązów

Na końcu alei Wiązów, gdzie asfaltowa droga zmieniała się w trakt pokryty kocimi łbami, stał dom. Górował nad tą częścią miasta niczym prastare zamczysko wampirzego księcia. W tym porównaniu nie ma niczego przesadzonego, gdyż była to stara wiktoriańska rezydencja, która lata swojej świetności. Przez co wśród wielu budziła ona poczucie strachu i irracjonalnego lęku. Obdrapana fasada przypominała wyglądem pomarszczoną skórę starca. Oblepione brudem okna przywodziły na myśl zalepione ropą oczy ulicznych meneli, czy też nakromanów.
Fakt, że mieszkańcy domu na wzgórzu, stronili od sąsiadów i niemal praktycznie nie wychodzili na zewnątrz, dopełniał tylko obrazu grozy i ostatecznie pieczętował złą sławę domu.

Mało jednak kto wiedział, że wewnątrz ponurego domu dzieją się, rzeczy dziwne, tajemnicze, a nawet magiczne. Swój niepomierny udział miała w tym liczna grupa kotów, która okupowało dom niczym tłum zziębniętych pasażerów poczekalnie w oczekiwaniu na spóźniony pociąg w mroźny, grudniowy wieczór
Stado kotów stanowiło najliczniejszą grupę mieszkańców i choć wielu mogło ich uznać, za gospodarzy tego miejsca, to jednak nie one dzierżyły palmę pierwszeństwa. Najważjniejsza była bowiem pani Róża Bamber. Dom na końcu alei Wiązów nie należał, co prawda do niej, ale to właśnie ona decydowała tutaj o wszystki. Każdy, czy mu się to podobało, czy też nie musiał się jej podporządkować, znosić jej kaprysy i humory. To ona troszczyła się o porządek, ona przygotowywała posiłki dla wszystkich i ona także posiadała klucze do wszystkich pokoi w domu.
Jej mąż, Samuel Bamber, pełnił kiedyś obowiązki majordomusa, ale te czasy minęły bezpowrotnie. Od kiedy Samuel Bamber stracił w wypadku obie nogi, stracił też całkowitą chęć do życia. Jego jedyną radością i tym, co trzymało go wciąż na tym świecie, była dwudziestoletnia whiskey, której niezmierzone zapasy wypełniały piwnicę domu na końcu alei Wiązów, a także wspomnienia bogatej i pełnej przygód młodości, gdy był najważniejszym ze służących pana domu kapitana Mortimera Lightwooda. Całe godziny, dni i tygodnie Samuel Bamber siedział w swoim pokoju i mamrotał coś sam do siebie, co i raz pociągając wyleżakowanego alkoholu, prosto z butelki.

Jako się rzekło, właścicielem domu był kapitana Mortimer Lightwood. Człowiek o którym można było powiedzieć wiele, ale na pewno nie to ile ma lat. Z wyglądu nikt nie dałby mu więcej niż pięćdziesiąt wiosen, ale wystarczyło tylko jedno spojrzenie w jego małe, piwne oczy, skryte za przyciemnianymi binoklami, by stracić wszelką pewność, co do jego wieku. Oczy kapitana Lightwooda były bowiem oczami matuzalema. Ich niezmierzona głębia i dziwny blask sprawiały, że można było odnieść wrażenie spoglądania w prastare jezioro skryte na dnie jaskini, nietkniętej ludzką stopą od milionów lat A jakby tego było mało, kapitan Mortimer Lightwood był postacią iście eteryczną. Pojawiał się niespodziewanie to tu, to tam i nikt nigdy nie wiedział, gdzie obecnie przebywa. Jedynym pewnikiem były jego spektakle organizowane, co trzy dni w sali bawialnej. Przedstawienia te miały liczną publiczność w postaci stada kotów oraz pozostałych mieszkańców domu na końcu alei Wiązów, o który opowiedzieć przyjdzie innym razem.


Gatsby, jak zawsze wylegiwał się na półce nad kominkiem. Tylko on miał prawo leżeć w tym miejscu, gdyż tylko on potrafił ułożyć swoje puszyste cielsko w taki sposób, by nie przesunąć choć o milimetr żadnego z bibelotów stojących na półce. Kilka razy dziennie pani Bamber wchodziło do salonu i bacznym oczkiem sprawdzała, czy żadne ze zdjęć, porcelanowych figurek, czy kandelabrów nie zmieniło swego miejsca. Za każdym razem, gdy inspekcja przebiegła pomyślnie, pani Bamber drapała Gatsby’ego za uchem, co sprawiało mu niebiańską wręcz rozkosz.
Zbliżała się właśnie godzina, gdy gospodyni powinna pojawić się w salonie. Gatsby po raz kolejny podniósł leniwie prawą powiekę, ale ku swemu zdziwieniu nadal nie dostrzegł pani Bamber. Za to ku swemu zdziwieniu i przerażeniu, co było mu niezmiernie ciężko przyznać przed samym sobą, ujrzał kapitana Lightwooda stojącego na środku pokoju . Kapitan Lightwood włos miał rozwiany, jakby właśnie ukończył długi bieg. Jego oczy wypełniała wściekłość godna samego boga piorunów, Zeusa. Kapitan Lightwood rozejrzał się bacznie po pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na półce, gdzie wylegiwał się Gatsby.
- I na co się gapisz, pchlarzu? - syknął kapitan.
- Phhh - oburzył się Gatbsy - Pchlarzu? Pragnę przypomnieć, że pochodzę z niezwykle starej rodziny perskiej szlachty.
- Gówno! - krzyknął kapitan Lightwood, waląc przy tym podkutą żelazem laską w podłogę. - Gówno! Gówno! Lepiej powiedz swoim pobratycom, że do wieczora ma się znaleźć moja zguba. Jeśli nie, popamiętacie na długo mój gniew. Obiecuję wam!
- Jaką zgubę? - zapytał kompletnie zaskoczony i zbity z tropu Gatsby.
Nie uzyskał jednak odpowiedzi na swoje pytanie, gdyż kapitan Lightwood obrócił się już na pięcie i zniknął w wirującej chmurze kurzu.

Gatsby, zwany przez wielu Wielkim, zamyślił się na długą chwilę. Po czym przeciągnął się unosząc wysoko w górę swój puszysty zad. Następnie zeskoczył z półki nad kominkiem i wdrapał się na oparcie skórzanego fotela na którym wieczorami raczyła przesiadywać pani Bamber. Zamiałczał przeciągle i niezwykle donośnie. Koty z najdalszych kątów domu nadstawiły uszu. Ich nieformalny przywódca wołał ich na naradę.

Kilka chwil później salon wypełniony był nieprzebraną kocią masą. Ponad pięćdziesiąt kotów wszelkiej maści i rasy zebrało się w pokoju. Każdy z nich znalazł sobie wygodne miejsce i z uwagą wsłuchiwał się w słowa ich nieformalnego przywódcy, najstarszego z nich, Wielkiego Gatsby’ego.
Usadowiony na oparciu skórzanego fotela i górujący nad wszystkimi Gatsby rzekł krótko i dosadnie.
- Mamy kłopot bracia i siostry. Ktoś zwędził coś naszemu gospodarzowi, co wprowadziło go w wielką wściekłość. Na nasze szczęście, krew nie uderzyła mu jeszcze do mózgu, więc dał nam czas do wieczora, abyśmy odnaleźli jego zgubę. Szukajcie zatem i powodzenia, gdyż jeśli nie odszukacie zguby, kapitan Lightwood obiecał, że jego zemsta będzie sroga i krwawa i popamiętacie ją na długie lata.
Szmer zaniepokojenia przeszedł wśród kociego tłumu. Zaniepokojone koty spojrzały po sobie, po czym ponownie wlepiły wzrok w Gatsby’ego.
- Tylko nie pytajcie mnie - rzekł kocur - co zginęło naszemu gospodarzowi, gdyż nie wiem. Któryś z was zapewne jednak wie, któryś z was co słyszał, albo widział. Zatem szukajcie i jeszcze raz powodzenia.
Zaniepokojone i zasmucone koty rozeszły się bez słowa. A przecież to miał być taki miły i spokojny dzień.

Bonnie
Wieści podane przez Gatsby’ego zburzyły spokój wielu kotów. Bonnie jednak do nie należała i to z dwóch powodów. Po pierwsze skoro świt miała kolejne starcie z Amonem, którego pani Róża pieszczotliwie nazywała Ancymonkiem, na co ten reagował wzgardliwym prychnięciem. Amon przebywał w domu zaledwie od kilku, a mimo to panoszył się, jakby to on piastował tutaj najwyższą funkcję. Przechadzał się po domu niczym lord doglądających swych włości. Działało to na Bonnie niczym przysłowiowa płachta na byka i nie trzeba jej było więcej, aby siłą naprostować buńczuczne zachowanie Amona.
Ich pierwsze starcie można powiedzieć zakończyło się remisem. Przyczajona Bonnie skoczyła na grzbiet, niczego się nie spodziewającego Amona. Spróbowała ugryźć go w ucho i wytarmosić je z całych sił, ale kocur wykonał zwinny wymyk i wyswobodził się uścisku Bonnie, zrzucając ją na ziemię. Amon syknął i spojrzenia kotów skrzyżowały się.
Kolejne spotkania i bójki wyglądały podobnie. Były to krótkie, ale niezwykle intensywne starcia z których raz zwycięsko wychodziła Bonnie, a raz Amon.

Starcie dzisiejszego ranka było jednak zgoła inne. Gdy tylko pierwsze promienie słońca wpadły do domu na końcu alei Wiązów, oba koty pojawiły się w kuchni wiedzione swym niezawodnym instynktem. Obudzony przez głód Mały Tim stał właśnie przy lodówce i pałaszował łapczywie plasterki wędliny.
- Ooo! Kotki! - zapiszczał Mały Tim i klasnął uradowany w dłonie. Trzymane przez niego plasterki aromatycznej wędliny w momencie wylądowały na podłodze.
Bonnie i Amon natychmiast skoczyli do nich. Nim jednak którekolwiek z nich zdążyło porwać zdobyć, Mały Tim zaczął się drzeć, jakby ktoś go żywcem ze skóry obdzierał.
Kocie spojrzenia skrzyżowały się i w sekundę później nastroszona kula futra toczyła się po kuchni.
Towarzyszyły temu piski, warczenia i groźne syczenia. Kotłowanina trwała dobrych kilkanaście sekund. W tym czasie przerażony Mały Tim z krzykiem “Mamo!” uciekł do swego pokoju.
Amon w końcu przyszpilił do podłogi mniejszą od siebie Bonnie. Trzymając łapę na jej gardle, nachylił się nad nią i zamiauczał.
- Uspokój się Charlotte. Skup się, bo czas nagli…
Amon nie zdążył jednak dokończyć swej mowy, gdyż do kuchni wpadła pani Róża Bamber.
- A co tu się wyprawia do jasnej Anielki! - rozejrzała się szybko po kuchni. Chwyciła ścierkę wiszącą na drzwiach od piekarnika i z wściekłością ruszyła na wojujące koty z okrzykiem.
- O! Wy gałgany piekielne! Ja wam dam! Straszyć mojego biednego syneczka! Poszły stąd, ale już!
Szmata wylądowała najpierw na grzbiecie Amona, a chwilę później oberwało się Bonnie. Oba koty z podkulonymi ogonami uciekły z kuchni.

Teraz po wysłuchaniu mowy Gatsby’ego, Bonnie wspominała te wydarzenia i zastanawiała się jednocześnie, jak odgryźć się Amonowi i co znaczyły jego tajemnicze słowa. Słowa, które w jakiś dziwny sposób wierciły dziurę w jej mózgu.

Lady Luna
W czasie przemowy Wielkiego Gatsby’ego, Lady Luna siedziała spokojnie na szczycie jednej z szafek znajdujących się w salonie. Uważnie wyłapywała słowa ich kociego wodza, jednocześnie czyszcząc sobie pyszczek po porannej uczcie. Nie chodziło bynajmniej o codzienne śniadanie, jakie serwowała wszystkim kotom pani Bamber.
Lady Luna dzięki swej przezorności, sprytowi i odwadze z samego rana najadła się do syta niezwykle pysznej wędliny przeznaczonej tylko dla domowników. Głuptasy Bonnie i Amon po raz kolejny skoczyli sobie do gardeł, a przezorna Luna skorzystała z okazji i bezpiecznie pochwyciła całą zdobycz. Złość pani Róży skupiła się na dwójce awanturników, więc postępek kociej damy nawet nie został zauważony. Jednym słowem wyśmienity początek dnia.
Nawet słowa Gatsby’ego nie bardzo ją zasmuciły. Lady Luna lubiła jak coś się działo, a wszystko wskazywało na to, że najbliższe dni będą niezwykle ciekawe. Potwierdzały to także słowa Amona, które usłyszała wychodząc z kuchnie ze swoją zdobyczą.
- Charlotte, Charlotte, Charlotte - powtarzała kocica w myślach.
Znała to imię. Znała je bardzo dobrze. Dzisiejszego poranka stało się ono, niczym wytrych otwierający sekretne drzwi do komnaty skarbów.
Tak wiele wspomnień zalało jej umysł, że biednej kotce aż trudno było wszystko ułożyć i posegregować.

Coco
Coco była rozdrażniona. Czuła się bardzo nieswojo i wszystko wokół ją denerwowało. Powodem tak złego samopoczucia kotki były sen. A dokładniej mówiąc jego znaczne braki. Cała noc minęła jej na kręceniu się z boku na bok i nasłuchiwaniu odgłosów domu. Wydawało się jej bowiem, że gdzieś w zakamarkach domu czai się jakieś niebezpieczeństwo, które zagraża zarówno jej, jak i całej kociej społeczności.
Na domiar złego, ile razy udało jej się zmrużyć oko nawiedzał ją ten sam sen, czy też może lepiej powiedzieć koszmar. Senna mara, która okazała się proroczą wizją. Słowa Wielkiego Gatsby’ego potwierdziły to, o czym Coco śniła przez cała noc.
Potworny gniew kapitan Lightwood. Jego krzyki ciągle dudniły jej w uszach. a pod powiekami cały czas widziała jego czerwoną od złości twarz i oczy ciskające pioruny.

Wielki Gatsby skończył swoją mowę, a Coco myślała tylko o tym, aby znaleźć cichy kąt, gdzie będzie mogła się w spokoju zdrzemnąć. Już miała ruszyć do biblioteki, gdy usłyszała czyjeś ciche nawoływanie.
- Psst… pssst… - cichy głos wydobywał się spod szafy.
Coco schyliła głowę, aby tam zajrzeć. W najciemniejszym kącie ujrzała skuloną starą kocicę, pannę Havisham. Futro kocicy pokrywały strzępy zaschniętego błota i zgniłych liści. Bił od niej odór mokrej ziemi i pleśni. Niepomiernie zdziwiło to Coco, gdyż panna Havisham słynęła z nienagannej elegancji i czystości.
- Musisz mi pomóc Coco. W piwnicy jest kos…
Panna Havisham nie dokończyła swojej wypowiedzi, gdyż nagle otaczające ją ciemności zaczęły rosnąć, niczym nadmuchiwany balon. Nie minęły dwie sekundy, a ku zdziwieniu i wielkiemu przerażeniu Coco, stara kocica dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.
 
__________________
I only have time to coffee
The best is yet to come
Mr.Tremond jest offline