- A jedźcie w cholerę - machnął ręką mytnik i schował się do swojego posterunku.
Znowu zaczynało padać, była to jednak tylko mżawka. Podróżujący przekroczyli kamienny most nad rzeką, wzdłuż której dotąd maszerowali i skierowali się na otwartą przestrzeń. Lata świetności traktu zapewne jeszcze nie nadeszły i jego stan był kiepski. Jadąc nim po lewej mieli lasy i bagniska, po prawej zaś wielkie połaci zarośniętych nizin.
Z takiej scenerii, tuż przed zmierzchem, wyłonił się na krawędzi lasu zajazd. W całości drewniane budynki pokryte były gontem i otoczone palisadą wyższą niż przeciętny mężczyzna.
Powodów by się w nim zatrzymać było kilka, a na szczycie ich listy było przemoczenie odzieży. Luksus w postaci furmanki niewiele pomógł poza zmniejszeniem starcia zelówek i uchronienia odzieży przed błotem.
Nie tylko ludzie potrzebowali odpoczynku. Konie szły przed siebie coraz bardziej niemrawo coraz częściej otrzepując się z osiadającej na sierści wody.
Po przejechaniu otwartej bramy można było ujrzeć wozownię, stajnię i piętrowy budynek gospody, w którym na parterze paliły się światła i skąd dochodziły odgłosy rozmów. Choć oczywiście można było kontynuować dalszą podróż. Od zajazdu do celu pozostawało około dziewięć godzin podróży, więc możliwe było jego osiągnięcie przed świtem.