Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2018, 02:35   #612
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 81

Cheb; bagna; farma Fergusona; Dzień 8 - późne popołudnie; ulewa; chłodno.



Alice Savage



- Jasne. Nie dygaj. - Guido prawie na pewno się uśmiechnął gdy to mówił ale nie był to czas na rozmowy. I powodzenie musiało się przydać. Niedługo potem gdy zakończyli rozmowę przez radio znowu wybuchła strzelanina. Nix który pewnie zdążył przejąć swoje radio zdążył przytomnie dodać, że z pilnych paczek obie są od poszarpane szrapnelami i wybuchami. Hektor zaraz potem zaczął walić we właz i coś krzyczeć. Gdy otworzyli zmarznięty i przemoczony Runner dał znać, że łódź wraca. A wraz z nią “kurczak” jak go ochrzcił przez radio Nix czyli Billy Bob. No i paczki jakie wiózł w łodzi. Im łódź była bliżej tym gorzej to wyglądało.

Billy Bob wiosłował całkiem raźno. Korzystał z tego korytarza w przybrzeżnym pasie trzcin wybitego przez kutry. Odwracał się całkiem często w stronę dryfującego transportera i im bliżej podpływał tym bardziej wydawał się być zdenerwowany. Jak bardzo był zdenerwowany okazało się gdy niezbyt wyszło mu cumowanie do względnie nieruchomego transportera. Albo przez te zdenerwowanie albo przez brak wprawy. W efekcie łódź całkiem mocno uderzyła przodem burty w bok transportera i obie jednostki zaczęły szorować o siebie burtą.

- Uważaj! - krzyknął zdenerwowany i zziębnięty Latynos. Próbował chyba złapać łódź ale niezbyt mu wyszło bo łódź chodź złapana podryfowała dalej. Młodzik zdołał ją wyhamować dopiero gdy jej rufa minęła front transportera. Wtedy też wyrównał i zaczął ją cofać. Tym razem Hektor kazał podać sobie jedno z wioseł i tak jakoś po trochu we dwóch wreszcie wyhamowali łódź Karen przy transporterze. Burta łodzi była na zbliżonym poziomie co w większości zatopiony transporter więc gdy się na nim stało czy nawet siedziało całkiem nieźle było widać nawet w tej ulewie co jest w łodzi. A była rzeźnia.

- O kurwa. - powiedział cicho Latynos gdy sprawa z zatrzymaniem łodzi się wreszcie uspokoiła na tyle by zajrzeć do łodzi. Burty, jedna od zewnątrz, druga od wewnątrz były posiekane szrapnelami. Jedne przebiły się na wylot inne utkwiły w tych plastikowych burtach. Na środku łodzi na ławeczce siedział młody, przemoczony wioślarz. Wyglądał na zdenerwowanego i prawie jakby miał się zaraz rozpłakać. Jeszcze jednak jakoś się trzymał. Najgorzej jednak wyglądało dno łodzi. W niezbyt dużej jednostce na jej dnie leżały “paczki”. Ulewa zmyła większość krwi z burt i teraz na dnie szczelnej łodzi w rytm fal bujała się woda z bagna i ulewy przemieszana z krwią. Na białym wnętrzu łodzi kontrast z brudną wodą i czerwienią krwi aż raził oczy.

Od strony dziobu leżały dwie “paczki”. Te priorytetowe. Hiver i Gecko. Ci sami którzy zdawałoby się wieki temu i wczoraj zostali uwolnieni przez brawurową akcję San Marino i Paula oraz dywersji Lenina i Tweety. Teraz leżeli na dnie łodzi w tej zimnej mieszaninie krwi i łodzi zalewani kolejnymi falami ulewy. Ich stan z miejsca, na jeden rzut oka widać było, że jest ciężki. Za ławeczką, od strony rufy leżały te paczki do jakich nie trzeba było się już śpieszyć. Jedna to była jakaś dziewczyna. Tors miała poszarpany poważnymi ranami postrzałowymi. Leżała wciąż niemo patrząc nieruchomym spojrzeniem gdzieś w burtę łodzi. Najgorzej prezentowało się ostatnie ciało. Chyba jakiś facet. W strzępach. Dosłownie w strzępach. Jedno ramie oderwane potworną siłą w połowie bicepsu leżało w rogu burty. Podobnie noga urwana gdzieś w kolanie. Nawet tors był rozerwany w połowie a przez to wnętrzności wylewały się z obydwu połówek. Billy Bob kurczowo trzymał buty razem by nie wdepnąć w tą krwawą miazgę jaką przez całą drogę miał tuż przy swoich butach i przed swoimi oczami.

- O kurwa. - Hektor powtórzył i też wydawał się być pod wrażeniem tego krwawego widoku. - Ej Brzytewka, chodź tu. Weźmiemy ich. A ty Karen pomóż temu kaleczniakowi ich tam usadzić w środku. - Latynos zakomenderował skromną obsadą transportera. Zadanie przetransportowania rannych nie było takie proste. Zwłaszcza Hivera który był ciężki ponad miarę. I łódź nie chciała współpracować. Gdy młodzik który i tak miał trudności by podnieść rannych próbował podać ich dwójce na transporterze łódź zaczynała odpływać. W końcu zdenerwowany Hektor przelazł na łódź i dopiero wtedy jakoś etapami udało się przenieść rannych najpierw na zalewany ulewą dach gąsiennicówki gdzie na Alice spadło przesuwanie Gecko po tym dachu a potem Hivera. Ale gdy ułożyli grubasa na dachu Hektor wrócił na transporter i we dwójkę udało im się przenieść rannych do trzech czekających pod włazem rąk. Paul i Karen usadzili wewnątrz Gecko na jednej a Hivera na drugiej ławce transportera. Właśnie podczas tego wyczerpującego przenoszenia rannych do transportera na farmie rozpoczęła się kolejna runda walki. Znowu ktoś tam z kimś się strzelał z użyciem broni ciężkiej.

Wewnątrz pancerki Alice zorientowała się przy słabym świetle świeczki, że nie tylko na pierwszy rzut oka stan obydwu Runnerów jest ciężki. Nix miał rację. Obydwaj zostali solidnie pocięci przez szrapnele więc musieli być całkiem blisko epicentrum wybuchu. Nie zważając na nic, wszyscy zebrali się wewnątrz transportera. Wyglądało jakby w obliczu niebezpieczeństwa ludzie garnęli się do innych ludzi by poczuć się choć trochę bezpieczniej i nie stawiać przeciw temu niebezpieczeństwu samotnie. Alice jeszcze była zajęta swoimi pacjentami gdy tam na zewnątrz, od strony farmy coś wybuchło. A potem znowu i znowu. Wciąż była zajęta pierwszym przypadkiem gdy odezwało się radio.

- Tu Alfa 1. Skończyliśmy imprezę. Parkiet jest nasz. Ale mamy więcej pilnych paczek. Przypłyńcie do nas. Kogut z kurnika kazał. - Nix odezwał się znowu przez radio wozu więc usłyszeli go wszyscy w wozie. Bliźniakom więcej nie trzeba było powtarzać. Obaj rzucili się ku siedzeniu kierowcy ale z powodu nogi wyścig wygrał Paul. Z to wojna na nowo wybuchła gdy doradzali sobie prawie całkiem po ciemku gdzie, co i w jakiej kolejności włączyć by uruchomić te utopione pudło. Ale jednak jakoś uradzili i maszyna ruszyła. Zaryczała zwiększoną mocą silnika więc wszelkie rozmowy, nawet gdy było się tuż obok rozmówcy musiały odbywać się za pomocą krzyku. Karen usiadła na “swoim” taborecie a Billy Bob dla którego już zabrakło już miejsc siedzących usiadł na zalanej kilkucentymetrową chyboczącą się warstwą wody podłodze. I tak był caluśki mokry jakby pływał albo wpadł do wody. Też miał dreszcze jak nie z zimna to z nerwów. Skulił się przy tylnym włazie wozu jaki obecnie był zamknięty.

Maszyna pod sterowaniem Bliźniaków podskoczyła gdy wyjechała z wody na ten dawny ląd. Teraz już częściej jechała niż płynęła przy okazji co jakiś czas zderzając się, taranując lub podskakując na zatopionych przeszkodach. Jazda nie trwała długo i maszyna wkrótce stanęła. Niedługo potem Alice skończyła opatrywać obydwu rannych. Stali pod lekkim skosem gdzie przód stał wyżej niż tył. Gdy otworzono tylny właz i można było z wnętrza się rozejrzeć okazało się, że są w jakimś garażu. Takim szerokim na kilka aut. Coś tu musiało się zawalić, chyba dach i teraz transporter wjechał i stanął na tym zawalonym dachu przez co znalazł się trochę wyżej niż większość okolicznego gruntu i można było otworzyć tylny właz bez ryzyka zatopienia pojazdu.

Ledwo jednak właz się otwarł do środka wniesiono Chrome’a. Nie było już miejsc na ławkach więc położono go na podłodze. Chrome, trzeci z chebańskich wyzwoleńców, też był w ciężkim stanie. Też oberwał od jakiejś eksplozji a do tego jeszcze miał mocny postrzał nogi. Postrzał był tylko prowizorycznie obwiązany jakąś chustą. Medyczce ustabilizowanie go też zajęło trochę czasu. I tylko po to by odkryć, że w garażu zrobiono coś chyba w rodzaju punktu zbornego czy opatrunkowego. I właściwie każdy chyba członek bandy jakoś oberwał. Były to typowe rany bitewne w większości albo postrzały albo wynik eksplozji. Zaczynało jej brakować środków opatrunkowych na tyle i tak poważnych ran. A przecież rano, czyli za nie całe pół doby te wszystkie opatrunki wypadało wymienić na nowe i czyste. Ale wedle planu Guido sprzed tej całej akcji to do rana mieli być z powrotem na Wyspie.

Sam Guido też się pokazał. Ale głównie był organizowaniem tego by każdy ranny trafił do garażu i każdy który się nadaje do pracy wrócił do pracy. Sam szef był chyba jednym z nielicznych ludzi na farmie jaki wyszedł z tego starcia cało. W każdym razie nie przyszedł do tego improwizowanego punktu opatrunkowego posiekanego kulami, eksplozjami i zawalonym do wnętrzna dachem na jakim parkował teraz transporter po opatrunek.

- Trzymasz się? To trzymaj. Zrób dla nich co się da. Musimy się uwinąć jak najszybciej, zbyt długo tu się nie utrzymamy. - Guido złapał na chwilę Alice w locie gdy on próbował utrzymać w ludziach odpowiednią motywację a ona ich na nogach. On gadał, pocieszał, rozdawał fajki i fanty, dowcipkował a ona próbowała opatrzyć kogo i jak się da kończącymi się medykamentami. Miała przepastną torbę wypchaną po brzegi która prezentowała się całkiem nieźle pod względem wyposażenia i zapasów. Ale te wszystkie ciążące jej kilogramy sprzętu zwykle były przewidziane na kilka osób potrzebujących pomocy a nie z pół autobusu jak to było tutaj.

A było co robić. Przez tą ulwe i ciemne chmury już było ponuro i ciemno. A prawdziwa ciemność nocy powinna się zacząć za góra godzinę lub niewiele dłużej. Nie zostało już zbyt dużo światła dnia i szef gonił kogo się da by wreszcie dorwać się do łupów po jakie tutaj przybyli z chebańskiego portu. Praca musiała być wykonywana w ciężkich warunkach. Przez ludzi kompletnie przemoczonych, przemarzniętych i poranionych. W garażu przynajmniej płonęło ognisko na szczątkach dachu które oświetlało częściowo wnętrze nie poddając się ulewie no i przy okazji ogrzewało zgrupowanych przy nim rannych Runnerów. Szef bandy podzielił swoją bandę na mniejsze grupki tak by każdy miał okazję chociaż trochę odpocząć w cieple ogniska. Dlatego przy zalewanym ulewą wraku kutra pracował on i ze dwie inne osoby.

Kutry zostały zniszczone i ich wraki szpeciły ruiny przegniłej farmy szczerząc się pogiętymi kawałkami metalu. Został jeden. Ten który jakby nic wciąż pracował, pyrkotał silnikiem jakby się nic nie zmieniło. Chyba nie miał żadnej broni albo przynajmniej nie atakował kręcących się przecież po sąsiedzku ludzi. Runnerzy chyba niezbyt mieli pomysł co z nim zrobić. A właściwie mieli bo przecież jeszcze kilka krogulcowo - nixowych bomb im zostało. Ale bez wyraźnego polecenia szefa i po takich zażartych walkach z dwoma większymi kutrami jakoś nikt się w pobliże pracującej jednostki nie kwapił.



San Marino



Euforia. Euforia zwycięstwa. Zaraz po tych pierwszych chwilach niedowierzania i niepewności czy to na pewno koniec. Jeszcze chwila. Gdy czwórka bohaterów wracała w triumfalnych i radosnych pozach brnąc przez zalane podwórko. Najpierw widzieli niepewnie wychylone sylwetki. Potem ktoś wstał, ktoś wyszedł ze swojej kryjówki. W stronę powracającej czwórki poleciały pytania i okrzyki. Ale było jasne, że nikt tak swobodnie na tej farmie nie zachowywał by się gdyby te cholerne kutry szlag wreszcie nie trafił na amen. A więc stało się! Wygrali! Rozjebali te cholerne kutry! I wreszcie wszystkich ogarnęła euforia. Euforia zwycięstwa.

Z czwórką saperów którzy rozwalili ostatni kuter każdy chciał pogadać, poklepać po ramieniu, uściskać, pogratulować, zapytać jak było i wysłuchać chociaż pobieżnej wersji. Nikt nie mógł się uwolnić od rozentuzjazmowanych Runnerów. Z całej czwórki najbardziej gadatliwa okazała się ta dziewczyna z rkm-em. Pewnie pod wpływem tego nadmiaru szczęścia i radości ale gadała chaotycznie jak najęta co kto zrobił i jak tam było. I wszyscy jeszcze raz przeżywali właśnie zakończoną walkę choć wreszcie z ulgą z góry wiedzieli o szczęśliwym zakończeniu tej historii. Nawet rany i telepiące zimno zdawały im się nie przeszkadzać. Nix jako nie-Runner i do tego nie będący specjalnie dobrym mówcą odpowiadał raczej zdawkowo ograniczając się do potakiwań do tego co mówiła ta Vicky jak się okazało a Krogulec jak szef chyba wszystkich Runnerów na tym bagnie jakoś nawet ładnie gadał ale też wyraźnie wolał chyba tą bardziej chaotyczną ale weselszą wersję Vicky.

Potem jednak euforia jak każda euforia opadła. Dalej czuć było zwycięstwo i radość ale zimno, ulewa, głód, straty i rany jakie odnieśli wyraźnie je schłodziły. Zwłaszcza, że gdy chyba do każdego dotarło, że to nie koniec. To dopiero początek. Przecież nie przypłynęli tu rozjebać te cholerne kutry. Tylko by zabrać z nich sprzęt. Czyli trzeba było pójść w tą ulewę do tych cholernych i cholernie teraz rozjebanych wraków i go odnaleźć i wymontować. Jeśli się da. A dzień się kończył a było zimno i mokro jak jasna cholera. Po ludziach rozlewała się atmosfera odpoczynku i odreagowania na ten cholerny stres. A jeszcze trzeba było wrócić z tych bagien. Do Taylora i reszty. A potem do tej głupiej dziury gdzie zimą załatwili Custera i jego ludzi. Wreszcie znowu przebyć te jezioro a potem Wyspę. I co? Nawet nie wiedzieli czy po tych trwających prawie całych dzień walkach został tam jakiś chociaż jeden Runner. Bandę więc zdawał się ogarniać marazm, zniechęcenie i generalny dół gdy problemy zamiast wreszcie się rozwiązać zaczynały się piętrzyć.

Guido też zdawał sobie z tego sprawę i reagował na bieżąco. Dzięki miotaczowi pozostawionemu przez Gecko rozpalił ognisko. Jedno wewnątrz domu. Jedno na piętrze i drugie na parterze. Gdy się rozpaliły dzięki rozpałce z łatwopalnej gęstej cieczy wystarczyło utrzymać je na chodzie dorzucając co się da. Kolejne ognisko rozpalił w garażu. Najpierw by ogrzać ciężko rannego Chrome’a i lżej rannych. Ale dopiero w garażu okazało się, że właściwie każdy jakoś oberwał. Choć nie aż tak jak Chrome, Hiver czy Gecko to jednak poważnie. Właściwie o dziwo cali wyszli tylko sam szef, czwórka która rozwaliła ostatni z kutrów i Boomer. No i chyba Billy Bob ale on popłynął łodzią odstawić rannych do Brzytewki. Widok tylu przemoczonych i przemarzniętych rannych nie był zbyt pocieszający. Uświadomiło dobitnie z jak potężnym przeciwnikiem mieli do czynienia. Wystarczyło parę chwil swobody działania a zdawałoby się dogorywające jednostki nieźle przetrzebiły ponad tuzin nieźle uzbrojonych ludzi. Gdyby potrwało to dłużej albo te pływające rzeźnie dorwały by ich bez osłon zostali by pewnie zmasakrowani.

Jednak w efekcie tego niezbyt zostało sprawnych ludzi do pracy czy na dalsze etapy operacji. Szef bandy zdawał się dwoić i troić by podtrzymać ludzi na duchu i wlać wiarę w możliwość sukcesu. Częstował ludzi swoimi zgrabnymi papierosami ze swojej eleganckiej srebrnej papierośnicy. Tymi których tak wielu mu zazdrościło bo wyglądały jak sprytne, przedwojenne fajki. Żartował, klepał po ramieniu, grzał się z nimi przy ogniu, opowiadał historyjki z Det, obiecywał pomoc Brzytewki która przecież nikogo nie zostawi bez pomocy no i gratulował, i chwalił. Ogień w tą ulewę zdawał się mieć magicznie kojące właściwości. Grzał, dawał energię, wypędzał smutki ale jednak ciężko było odejść od niego znowu na ten utopiony w bagnie i wodzie świat.

Brzytewka faktycznie przyjechała. Transporterem kierowanym przez połamanych w pojedynku z Daltonem Bliźniaków. I faktycznie zabrała się za opatrywanie rannych. Łatała ich i rozdzielała przy tym dobre słowo a krzyż na jej habicie zdawał się przypominać o jej poprzednim życiu. - Anioł z Cheb? Niee. Ona jest z Det. - Guido uśmiechnął się i żarcik jakoś trafił w serca Runnerów gdy przypomnieli sobie o nowojorskim przydomku rudowłosej lekarki nadanym jej w gazecie z ostatniej zimy.

Z Runnerami przy ognisku na piętrze grzały się też i Pazury. Piętro było mokre i przegniłe tak samo jak chyba wszystko na tych bagnach i farmie. A jednak jakoś wydawało się mniej mokre od innych rejonów tej farmy a może był to zwykły, ludzki punkt widzenia. Boomer choć wyszła bez szwanku ze starcia na farmie wyglądała słabo. Trzęsła się jak w febrze. W końcu właściwie od wyprawy rozpoznawczej jej, Czachy, Nixa i Fuckera pozostawała samotnie w zalanej lodowatą wodą piwnicy. Wytrwała na posterunku ale teraz płaciła za to cenę. Dreszcze szarpały jej ciałem tak bardzo, że prawie nie mogła mówić. W końcu zelżały ale Nix i tak się niepokoił. Nie mógł być pewny czy to wpływ ognia i ciepła przeganiał w końcu zimno czy kumpela już weszła w ten stan otępiającej osowiałości.

Z trudem ale z Boomer udało się wydusić, że to ona strzelała do transportowca. Jak zobaczyła, że Krogulec szykuje się do zejścia do wody i podłożenia kolejnych bomb. Wiec strzeliła by odwrócić uwagę kutra. Bo przecież tak naprawdę tylko strzelać jakoś umie. A jak jej nie namierzyli to strzeliła ponownie. No ale tym razem już odpowiedzieli ogniem dlatego nawet i teraz widać było świeże przestrzeliny w posiekanym ołowiem budynku. Na razie jednak Boomer nie nadawała się do żadnej sensownej aktywności i nawet rozmowa sprawiała jej olbrzymią trudność więc raczej ograniczała się do kiwania albo kręcenia głową.

Szamanka była świadkiem rozmowy najważniejszych osób jakie ocalały względnie cało z pogromu na tej farmie. Guido rozmawiał głównie z Krogulcem. Ale też nie miał chyba nic by Czacha a nawet Nix brali udział w tej rozmowie. Doszli do wniosku, że czas nie działa na ich korzyść. Trzeba się stąd zawijać zanim te cholerne bagno rozłoży ich tutaj wszystkich. A nie mogli się ruszyć póki nie zgarną puli wygranej. I to teraz póki jeszcze jest względnie jasno.

- Dobra ja idę zobaczyć co ugraliśmy. Krogulec trzymaj rękę na pulsie. Pilnujcie ognia, nie może zgasnąć. Wezmę ze dwóch ludzi a potem się zmienimy. Pilnuj by każdy pogrzał się przy ogniu ile się da. - polecił szefowi grupy do zadań specjalnych i sam odwrócił się by ruszyć ku chyboczącym się i przegniłym schodom na parter. W domu pojawiało się coraz więcej osób bo docierali tu ci których Brzytewka zdążyła już opatrzyć w garażu.




Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 8 - późne popołudnie; ulewa; chłodno.




Gordon Walker



- Pannę Saxton jeśli łaska. Albo po prostu April. - szeryf poprawił poufałe wyrażenie użyte przez szeryfa względem pani Saxton. - Tak tutaj mówimy do młodych dziewcząt. Zwłaszcza jak nosimy odznaki i mamy dawać przykład. - dodał wyjaśniając cierpliwie tą kwestię.

- Natomiast o twoim koledze nic mi nie wiadomo. Wiem, że miał wracać na Wyspę po tym jak udało mu się przyprowadzić April i jej matkę do nas. Sądziłem, że popłynął i dołączył do was. - odpowiedział chebański stróż prawa. Wydawał się być trochę zdziwiony tym brakiem wiadomości o partnerze grenadiera z jakim ten przybył do osady.

Dawid jednak nie wrócił ani się nie pokazał ani na zalewanym ulewą moście ani w jedynej teraz chyba czynnej jeszcze knajpie w tej osadzie. Gdy Gordon znowu wrócił przez zalewane falami deszczu ulice do zdewastowanego we wcześniejszych walkach lokalu Dawida tam też nie było. Zorientował się po drodze, że mimo pochmurnego nieba i półmroku jaki panował teraz na świecie właściwie wszystkie domy czerniły się pustką wymarłych Ruin. Nie było w nich świateł ani oznak ludzi. A przecież wewnątrz budynków musiało być jeszcze mroczniej niż na zewnątrz więc palenie światła o tej porze końcówki dnia i w taką pogodę wydawało się naturalnym, ludzkim odruchem. A tu nie, jakby szedł przez wymarłe miasto. Jedynymi budynkami w jakich paliło się światło to improwizowany posterunek przy moście z jakiego wyszedł, biuro szeryfa gdzieś w połowie drogi do “Wesołego Łosia” no i sam “Łoś”.

Po dojściu do tego ogrzanego i świecącego okrucha cywilizacji w grenadiera uderzyła przyjemna fala ciepła bijąca z lokalu. Dał się wyczuć zapach świeżo rżniętego drzewa jakiego wcześniej wychodząc stąd już nie zauważał bo się nozdrza przyzwyczajały przebywając tutaj dłużej. Za to gości prawie nie było.

Po paru chwili rozmowy z Rudym Jackiem zorientował się, że Lynx co prawda jest ale chyba nadal śpi w swoim pokoju. Przebudził się gdzieś w połowie dnia, zszedł, zjadł coś i znów wrócił do swojego pokoju. Ale po takim wycieńczających dniach i stanie w jakim się znalazł barman w ogóle nie był tym zdziwiony. Więc wyglądało na to, że się z grenadierem z tym wstawaniem rozminęli o parę godzin. I Scott też jest. U Yeleny w pokoju.




Cheb; rejon południowy; wschodnia rzeczka; Dzień 8 - późne popołudnie; ulewa; chłodno.




Nico DuClare



Po chwili zwłoki łódź rybacka wznowiła swój rejs. Choć dało się wyczuć, że obydwaj Chebańczycy są zaniepokojeni i poruszeni tak potężną strzelaniną. Ktokolwiek to był na wątpliwe by był kimś od nich. Nikt w Cheb nie miał sprzętu do takiego strzelania. Odgłosy nie tak odległej walki jednak dość szybko umilkły. Zakończyła je definitywnie seria eksplozji. A potem nastała cisza. Jeśli nie liczyć plusku wioseł o falę, fali o burtę łodzi no i tłuczenia ulewy o brezent o plastik łodzi. I to jak jeszcze wciąż mijali ostatnie budynki Cheb. W oddali widać było jak drogowskaz smętną bryłę spalonego w zimie spichlerza. A potem znowu rzeczna droga prowadziła przez las w którym wszelkie ślady cywilizacji zdawały się znikać.

Kanadyjka zorientowała się, że z początku płynęli tak jakby wracali na tą zatopioną w bagnie farmę Fergusona. Ale jednak niedługo po tym jak osada zniknęła im z oczy odbili w boczną odnogę. Jakoś się nie wyróżniała wyglądała jak kolejna nieco większa zatoczka gdzie nadmiar wody zatopił kolejną część lądu albo jakieś starorzecze. Ale jednak ciągnęła się i ciągnęła kretymi wirażami więc w końcu okazywało się, że to jednak jakaś rzeczka. O dość spokojnym nurcie choć obecnie chłostaną jak cały ziemski padół falami ulewy. Nie była jakoś specjalnie szeroka. Od pasów trzcin po obu stronach rzeki było podobnie jak na przeciętną dwupasmówkę przystało. Ale pewnie woda sięgała dalej w trzciny i nie wiadomo jak daleko jeszcze więc bez łodzi pokonanie tego terenu stanowiło nie lada wyzwanie nawet w pogodny dzień. A tym by wjechać gdzieś tu jakimś samochodem nie było nawet co myśleć. Chyba, żeby umiał pływać.

Oddalali się stopniowo od Cheb i jej rzeki ale rangerka wyczuwała to przez swoje doświadczenie zawodowego szwendacza bo ani niebo, ani woda, ani ląd nie ułatwiały teraz nawigacji. Z bliska było widać kolejne zakręty rzeki otoczone trzcinami a trochę dalej lasem. Teren wydawał się całkowicie bezludny. Odgłosów ludzi ani walki też nie było słychać. Tylko tą monotonną i wyczerpującą siły i psychiczne i fizyczne ulewę.

- Niedługo się ściemni. Rozbijamy się na noc tutaj czy płyniemy dalej? - Matt zakaszlał, odciągnął w gardle flegmę i splunął nią za burtę. Wskazał na jakąś bryłę drewnianego, parterowego budynku. No faktycznie dzień się kończył utopiony w tej ulewie. Została może jakaś z godzina, może półtorej nim się ściemni bo wieczór a nie bo leje. I wedle tubylców gdzieś jeszcze z godzina została tego wiosłowania. Więc dotarli by pewnie już o zmierzchu albo po. Też trzeba by się tam już po ciemku rozbijać zostawiając łażenie po budynkach na jutro. Można też było przycumować tutaj do tego starego budynku do którego mogli podpłynąć od strony rzeki i jeszcze urządzić się na noc przy końcówce dnia. Mężczyźni popatrzyli na zastępczynie szeryfa czekając na to co zdecyduje.




Detroit; Dzielnica Ligii; ulice Det; Dzień 8 - przedpołudnie; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



Obudziła się rano. W detroidzkie rano. Za oknami było całkiem słonecznie. Choć nie umywało się do pustynnego żaru w rodzinnym mieście rodziny Faustów. Chyba dochodziło południe. Czyli właśnie dobra pora by zacząć kolejny dzień w Detroit. Tak przynajmniej wyznawała całkiem spora część tubylców jakich tutaj spotkała Blue. Obudziła się w łóżku. Dużym o królewskim rozmiarze łóżku. Nie swoim. Łóżku z wziąć skotłowaną pościelą. I nago. Na pościeli znalazła błękitny włos. Ale poza tym była sama. W sypialni. W kobiecej sypialni. Biurkowa kosmetyczka obstawiona przed lustrem kosmetykami. Typowy chaos porzuconych ubrań, niedomkniętych szaf, szuflad zdradzał, że ktoś tu mieszka na stałe i czuje się tutaj całkiem swobodnie. Sądząc po części i rodzajów ubrań ma całkiem niezły gust. I trofea. Jedna z szafek została przerobiona na gablotę z pucharami, medalami i innymi symbolami zwycięstw. Ktoś musiał nie cierpieć biedy bo na niskim stoliku widać było wśród różnych detali niedbale rzucony plik bonów na paliwo będących powszechną walutą w tym mieście. Na oko Blue starczałoby na swobodne zatankowanie maszyny. No i ktoś. Szafirek.


Cytat:
WSTAŁAM ALE WRÓCĘ



Kartka wyrwana z jakiegoś notesu leżała obok nocnej szafki przystawiona jakąś grubą świeczką zapachową. Zamiast podpisu był odcisk całujących ust. Niebieskich. Przy łóżku, na podłodze Blue dojrzała swoje ubrania. Część. Rozchełstaną koszulę. Jeden but. Drugiego na razie nie namierzyła. Reszta pewnie też tu gdzieś leżała. No tak. Bo przecież w nocy, jak wróciła do Szafirka i ruszyły na górę z tego parkietu zostawiając życząc im powodzenia Dirty…


---



- Nie, był w porządku. Ale no nerwowy. Pewnie przez to, że z dala od ciebie. I pilnował ale no w końcu go spławiłam bo miałam swoje sprawy i by mi przeszkadzał. A teraz poszedł sprawdzić bo ktoś strzelał. Nie wiem czy to miało być do mnie. Chciałam mu dać kogoś ode mnie ale nie chciał. I wkurzony był. Na ciebie. Od razu widać, cały dzień. - Blue Lady prowadziła prędko pannę Faust za rękę, że prawie już podpadało pod truchtanie. Prowadziła śmiało i pewnie przez kolejne schody i korytarze. A mówiła z wyraźnym zniecierpliwieniem jakby nie przywiązywała do tego wagi a przynajmniej miała w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie. No i jak szybko odkryła bizneswoman z Vegas faktycznie miała. Ją.

Gospodyni trzasnęła dłonią i tak nie domknięte drzwi i wprowadziła swojego gościa do tego salonu przez które przechodzili gromadką i rano. Potem znowu te mniejsze biuro i ta garderoba czy przebieralnie gdzie rano czarnoskóry stylista sprytnie urobiony przez blondynę zgodził się ją ustylizować tak, że nawet u samego Teda Schultza zostało to zaaprobowane bez zgrzytu. Ale teraz przeszły dalej, przez kolejne drzwi. Rzut oka na pogrążony w ciepłym blasku licznych świec pomieszczenia pozwolił rozpoznać sypialnię. Całkiem sporą. Te drzwi już Federatka zamknęła. I nie tylko drzwi.

- Jak mogłaś mi to zrobić?! - szlachcianka odwróciła się by zamknąć drzwi więc zatrzymała się na chwilę. Ale gdy trzasnęła tymi drzwiami płynnie ruch jej przeszedł w kolejny. Złapała swojego gościa za klapy żakietu i trzasnęła ją o te właśnie zamknięte drzwi aż poczuła je na własnych łopatkach. Blue zdążyła sapnąć od tego ataku drzwi na swoje plecy gdy niebieskowłosa kontynuowała atak. - Oh, tyle czekałam, tyle nerwów mnie to kosztowało. - syknęła i dopadła do blondyny wpijając się agresywnie w jej usta a dłonie zaczęły zdejmować z niej ten żakiecik. Ledwo spadł on na podłogę gdy van Alpen równie nagle oderwała się od swojego blond gościa i cofnęła się o krok. Ale nie puściła jej dłoni tylko pociągnęła ją za siebie i w trakcie ruchu odwróciła ją i siebie. Więc tym razem łokcie, plecy i tyłek panny Faust zostały zaatakowane przez łóżko i pościel gdy opadła na nie po tym machnięciu jej na łóżko.

Ale Federatka nie ustępowała. Zaraz sama dopadła do półleżącej na plecach Blue i dosiadła ją okrakiem. Dłonie rajdowca znowu przyszpiliły ją zmuszając do opadnięcia na łóżko. I zaraz potem jej wprawne dłonie zaczęły rozbierać ją z koszuli a usta dały zajęcie jej ustom. Maira rozbierała Julię z agresywną chciwością przerywając pocałunki tylko na moment by cisnąć koszulę właśnie gdzieś tam gdzie rano nadal leżała. A potem gdy musiała zejść niżej by po zostawieniu mokrego szlaku swoich ust i języka na jej piersiach i brzuchu musiała rozpiąć jej spodnie. A potem jednak wstać z niej by je ściągnąć. A, że wciąż były na samym skraju łoża o królewskich rozmiarach to przy ściągnięciu spodni Blue wschodząca gwiazda detroidzkiej Ligi stanęła przed łóżkiem. I też gdzieś cisnęła właśnie ściągnięte spodnie a przy okazji i buty panny Faust.

- A ja mam też coś dla ciebie. - przez szybki oddech udało się gospodyni uśmiechnąć. Nie wracała jakoś do kochanki by zdjąć z niej ostatnie sztuki bielizny tylko zaczęła sunąć dłońmi po swoim ciele. - Cały dzień mi zajęło. - powiedziała przybierając tajemniczy wyraz twarzy i wyzywający uśmieszek. Dłonie zawędrowały do zapięcia jej spodni i z wolna zaczeły je rozpinać. - Ale musiałam się do cholery czymś zająć jak mnie tak zostawiłaś samą. Na cały cholerny dzień. - powiedziała znowu z wyrzutem kończąc rozpinanie spodni. Zaczęła je z siebie zsuwać więc pokazały się jej czarne, koronkowe majtki. - Mam nadzieję, że ci się spodoba. Bo mi się podoba jak jasna cholera. - powiedziała jakoś dziwnie i nienaturalnie zsuwając te spodnie z siebie aż do kostek i jednocześnie schylając się też więc Blue widziała właściwie jej wyzywająco uśmiechniętą twarz jakby szykowała jakiś diabelski numer i opadające na tą twarz niebieskie włosy. A potem gdy pewnie ściągnęła z siebie spodnie błyskawicznie się wyprostowała zostając też w samej czarnej bieliźnie. Ale jednak od razu rzucało się w oczy coś czego jeszcze rano na pewno nie było.





Tatuaż. Na udzie. Tatuaż tygrysiej głowy. Szafirek z triumfalnym uśmieszkiem patrzyła na swoją Tygrysicę sycąc się wrażeniem jakie wywołała. Aż w końcu znowu wróciła na łóżko klęcząc okrakiem nad nią by mogła z bliska nasycić się widokiem. - Musiałam coś mieć od ciebie jak cię nie było przy mnie. - powiedziała wreszcie z uśmieszkiem. Tym razem czułym, łagodnym i figlarnym.


---



No tak. Jakoś tak to ta ostatnia noc zaczęła się kończyć. Szafirek pochwaliła się nową dziarą na udzie. Wciąż jeszcze mokrą, świeżą i z zaczerwienioną skórą. No a potem jeszcze była reszta nocy i wreszcie sen. A teraz było rano. Detroidzkie rano. Zza drzwi prowadzących do garderoby z ilomaś tam szafami doszły do Blue jakieś kroki. Zaraz potem drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich gospodyni.

- O! Wstałaś Tygrysico! Świetnie, przyniosłam śniadanie. Bo nie wiedziałam czy cię budzić. - niebieskowłosa przyszła z jakąś tacą i to nie pustą. Zamknęła tyłkiem drzwi i widać było, że jest w świetnym humorze. Ubrana była w krótki szlafroczek i miała mokre włosy. Rozsiadła się wygodnie znowu siadając okrakiem na nogach Blue i stawiając tacę na krótkich nóżkach. Na tacy zaś było pełnoprawne śniadanie dla dwojga które i pachniało i wyglądało bardzo apetycznie. Szafirek nie odrywając dłoni od tacy płynnie kontynuowała ruch póki jej usta nie pocałowały ust Julii. - A w ogóle to dzień dobry. - powiedziała z uśmiechem z bliska wpatrując się w twarz drugiej kobiety.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline