Melodia dogasała, światła gasły, cyrk się zwijał. Trupiarnia coraz gęściej zaściełała okolicę i pora była na zmianę otoczenia. Dalt dziarskim kopem wyważył drzwiczki powozu, żeby wydobyć ptaszka z klatki.
Ale poza ptaszyną była w środku i syrena. Diugoń, morświn, wieloryb. Kwintalowy ciężar i gorąca lojalność niemetaforycznie przygniotły serce Bretta. Wybałuszone oczy przez dobry moment kręciły się bez ładu i składu jak puszczone w obieg globuski.
Szczęściem odsiecz przyszła i babina poszła w piach. Dycha zebrał się do kupy, migowo, póki co przygięty, haustami łapiąc powietrze, podziękował wybawicielom i poczłapał do koni. - Las się tak jakby hajcuje… – Oddech powoli wracał do normy, a zjawiła się już i mowa. – Ogień idzie już na drugą stronę… Rozbić tu powóz, zapalić, złożyć ze trzy drzewa… Jedyna droga, całość będzie w pożodze to nie przejadą… - Berdych, dowal tu jeszcze ze dwie takie kulki. Już czarno od dymu, zawalimy ścieżynę i ni chuja za nami nie pójdą póki ogień nie przycichnie.
Dycha nie miał w menu czarodziejskich podpaleń, więc ze swojej strony wpakował do powozu palącą się gałąź, grając tradycyjnie. Plusz na obiciach foteli i muśliny firanek zapaliły się do spotkania, syknęło dymem, a oczy aż zaszkliły się od gorąca. - No raz-hyc moja panno. – Dycha, który na kupkę pomysłów chciał dorzucić jeszcze jeden, złapał księżniczkę za łapki i błyskiem ściągnął jej z paluszka rodowy sygnet. – Może to jeszcze dokupi nam czas.
Czas dokupić miała Tehisa – pośmiertnie obdarowana sygnetem, podobnie co księżniczka szczupła i wiotka, poszła w ogień powozu. Sygnet w zwęglonych resztkach mógł namieszać w planach gończych ogarów. Nic a nic się nie marnowało. |