Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-03-2018, 09:58   #16
Czarna
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XaSVkb_XLt4[/MEDIA]



Droga wydawała się cicha, prosta i spokojna, przynajmniej z początku taka była. Charlie i pozostali szli pewnie po popękanym asfalcie, wytężając wzrok aby we mgle dostrzec czające sie w lesie zagrożenie. Widmo spotkania z Wyjcem działało na wyobraźnię, spinając mięśnie i sprawiając ze na skronie ludzi wystąpiły gęste krople potu. Już się nie kłócili, nie docinali sobie, ani nie żartowali. Poruszali się w kompletnej ciszy, podskakując na każdy głośniejszy szmer.

Nawet Chris się zamknął, prąc przed siebie z zaciśniętymi szczękami i pulsującą przy skroni żyłką. Nie wypuszczał broni z rąk, choć wedle tego co szwendaczka słyszała, na potwora kalibru tego, który przeciął im drogę godzinę temu, ochrona była to mizerna.
Musiała jednak poprawiać samopoczucie, pozwalała wziąć się w garść i udawać, że wszystko jest pod kontrolą.

- Szlag - Nowojorczyk nagle przystanął, unosząc zaciśniętą pięść i obracając głowę w kierunku prawej strony lasu. Charlie też to usłyszała: szybkie, natrętne echo wystrzałów, dolatujące ze strony, gdzie spodziewali się przemarszu Skova i pozostałych.
W awanturze brało udział kilka sztuk broni, na wyścigi wypluwajacej z siebie ołów przez parę nerwowych sekund… a potem zapanowała głucha cisza.
- To oni - mężczyzna zrobił trzy kroki w stronę pobocza, stając na nim niezdecydowany. Spiął się przy tym, jakby miał zamiar zaraz puścić się biegiem na przełaj, pomiędzy osnutymi mlecznym oparem pniami.

- Skąd wiesz? - Paul też przystanął, ale na środku asfaltowej wstęgi, łypiąc niepewnie to na pobocze, to na bruneta z ręką na broni.

- Rewolwer Skova - wyjaśnił niechętnie, nie spuszczając wzroku z leśnej ściany.

- Co teraz? - czarnowłosa kobieta strzelała oczami między Charlie a Podolskim, obracając w palcach stylisko maczety. Była blada i spocona, trzęsły sie też jej usta.

- Idziecie po gówniarza, do rogatek - gliniarz odwarknął, obracając się powoli karkiem tam gdzie niebieskowłosa. - Chyba tam trafisz.


Walka zakończyła się równie nagle jak się rozpoczęła. Krótkie, niespodziewane i brutalne starcie zostawiło po sobie cztery porośnięte futrem i wciąż broczące krwią trupy, a także świeże, czerwone szramy na ludziach.
- Rob… Rob patrz na mnie - w ciężkie, nerwowe oddechy wdarł sie kobiecy głos. Jasna, potargana głowa mignęła Bensonowi gdzieś z boku, gdy jej właścicielka doskoczyła do powalonego, jęczącego chłopaka, a wyczuwalne w głosie napięcie jasno wskazywało, że nie jest w porządku i raczej nie jest cały.
- Robbie kochanie, patrz na mnie… o tak, właśnie tak. Dzielny chłopak, zaraz się tym zajmę, to tylko zadrapanie, bywało gorzej, no nie? - Cristal nadawała na pozór wesołym tonem, ściągając z pleców plecak i grzebiąc w nim intensywnie.

Wreszcie wyjęła pomarańczową paczkę, ozdobioną białym, równoramiennym krzyżem. Syknął rozsuwany suwak, a kobieta zabrała się do pracy. Zaraz otoczyli ją ludzie, przyglądając się jej poczynaniom i gadając do krwawiącego chłopaka żeby odwrócić jego uwagę od problemu… a było się czym martwić.

Bensonowi wystarczył rzut okiem, aby wiedzieć że dalej młody nigdzie nie pójdzie. Spodnie od połowy uda miał porwane, czerwone i sztywne od krwi. Przez pozostawione przez drapieżnika rysy w mięsie dało się dostrzec biel kości i poszarpanych ścięgien. Nie lepiej wyglądał bark rannego, chociaż miał szczęście, że kurtka ochroniła go przed ostrymi kłami.

-A gdzie Roy? - inny głos zadał swoje pytanie.

- Zaraz go poszukamy - odpowiedział mu Skov opanowanym tonem, przeładowując w międzyczasie rewolwer. Nie patrzył tam gdzie zamieszanie, tylko na Bensona, lustrując go czujnie od stóp do głowy - Wpierw się ogarniemy. Crista potrzebuje chwili żeby poskładać Roberta. Najpierw ranni. Ci którzy nie dostali stają w okręgu i ubezpieczają. Patrzcie do góry, nie chcemy kolejnych niespodzianek - obejrzał się przez ramię i wrócił frontem do zwiadowcy, klnąc bezgłośnie pod nosem.

- Pokaż to chłopie - mruknął, wyciągając z kieszeni kurtki rolkę bandaża. Kazał mu zdjąć kurtkę i sweter, a potem ujął ostrożnie ranne ramię i pokręcił głową - Nieźle cię załatwił, trzeba szyć, ale nie mamy teraz na to czasu. Zabezpieczę je żebyś się nie wykrwawił, a jak wrócimy, zgłosił się do Rose, albo Megan. - mówił cicho, pracując w wyraźnym pośpiechu. Jego ręce śmiało operowały białą materią, owijając ją ściśle dookoła kończyny. Wpierw jeszcze przepłukał rany czymś z manierki. Zapiekło, zabolało jak cholera, ale szeryf nie dał mu czasu na stękanie.
- Trzeba go zabrać do miasta, szybko - mruknął na tyle cicho, by ich rozmowa nie wydostała się dalej - Sam nie pójdzie, trzeba go będzie nieść. Do tego jedna osoba z bronią jako eskorta. Federata się wkurwi jak go zobaczy - westchnął naraz ponuro, mając na myśli ojca chłopaka. Stary MacCoy robił w Salisbury za nieoficjalnego burmistrza, a z pewnością właściciela ziemskiego. Każdy w pewien sposób pracował dla niego. Pokręcił głową.
- Sharon mnie zabije - tym razem westchnienie wyszło mu wybitnie ponure, gdy wspomniał matkę chłopaka. Luke wiedział, że Rob już raz ledwo uszedł z bagien z życiem. Pozostały mu po tym paskudne blizny na twarzy, jąkał się też przez co unikał kontaktu z obcymi, a i miejscowych omijał lub milczał przy nich, choć oni akurat nie robili sobie z niego jaj.

Wiedział też, że o tej porze roku zwierzęta są wyposzczone po długich zimowych miesiącach przymusowego postu. Często podchodziły pod prawie sama osadę i atakowały oszalałe z głodu. Tak jak te które spadły na nich tutaj. Normalnie nie powinny atakować, nie w takim małym stadzie takiej dużej grupy - za duże ryzyko. Pusty brzuch odbierał jednak rozsądek nie tylko człowiekowi.

- Dzielimy się i idziemy dalej. - szeryf wyprostował plecy, kończąc zakładać ostatnia warstwę opatrunku. Pokręcił głową i dorzucił przez zaciśnięte zęby - Jack ciągle gdzieś tam jest.


Poranek wreszcie przyniósł jakąś zmianę, przynajmniej jeśli chodzi o pogodę. Lejący od dobrych dwóch dób rzęsisty deszcz wreszcie odpuścił, zostawiając po sobie wiszącą w powietrzu wilgoć i dziesiątki mokrych plam między zbutwiałymi liśćmi i trawą na poboczu… ale już nie padało, chociaż podróżujący zdezelowanym pontiaciem ludzie mogli zapomnieć na razie o słońcu.


- Pieprzona mgła - siedząca za kierownicą kobieta prychnęła wybitnie niezadowolona, wychylając się do przodu aby lepiej widzieć co dzieje się przed maska auta. Jechali powoli, ostrożnie, wymijając dziury w asfalcie i zawalone wichurą drzewa. Jednak poruszali się - uparcie i do przodu.

Złapali się dwa dni wcześniej, na trasie. Milczący, obwieszony szpejem mężczyzna, wyliniały czarny kocur i drobna kobieta o burzy krótkich, potarganych włosów w kolorze ciemnej czekolady. Sam nie wiedział dlaczego zgodziła się go podrzucić, może chodziło o to, że w tej ulewie wyglądał wyjątkowo nieszczęśliwie, próbując zachować fason mimo trzęsących się z zimna rąk i dreszczy wprawiających w delirkę pozostałe części ciała. Może zrobiło się jej żal, a nawet jeśli nie dała tego po sobie poznać. Mogło też chodzić o kota, który na widok samochodu jakby zmienił się z siewcy terroru i niechęci w uroczą i przemoczoną czarna kulkę, miauczącą tak żałośnie, że serce się krajało.


Co prawda kobieta wpierw zatrzymała się w bezpiecznej odległości, prowadząc rozmowę przez okno auta, o które oparła lufę obrzyna. Szybko jednak go schowała, zapraszając podróżnych do środka.
- To zdradliwy teren, niebezpiecznie podróżować tu samemu - powiedziała wtedy, wychylając się do tyłu i wyciągając stary kraciasty koc z góry bambetli zalegającej na tylnej kanapie.


- Anna - przedstawiła się do kompletu, wyciągając rękę w uniwersalnym geście powitania. Potem poszło już gładko. Wiedziała gdzie jest Salisbury, sama tam zmierzała śmiejąc się, że w tej okolicy ciężko o jakąkolwiek inną ostoję cywilizacji. Zostawały bagna, lasy, moczary i stare, sypiące się w oczach drogi, upstrzone zalegającymi na poboczach wrakami, podobnymi starym, rdzewiejącym liszajom.

Nie rozmawiali dużo, mężczyznę szybko zmogło zmęczenie długą trasą, której większość pokonał na piechotę. Ukołysany elektrycznym ciepłem buchającym z grzejnika przy desce rozdzielczej i miarowym kołysaniem fury, do kompletu z popierdywaniem silnika, usnął jak dziecko na fotelu pasażera, okrywszy się wcześniej podarowanym kocem. Kocur zaległ na bagażach z tyłu, mrucząc z czystego szczęścia. O dziwo tym razem nic mu się nie śniło, pewnie był zbyt wyczerpany aby mózg miał siłę fundować mu flash-backi i koszmary… a może miała z tym coś wspólnego cicha, kojąca melodia, nucona przez jego przypadkową towarzyszkę.

Grunt, że czuł się wypoczęty na tyle, na ile pozwalało przekimanie się na siedząco w jadącym aucie.
- Nie no, nie wyrobię - brunetka odezwała się drugi raz, uderzając ze złością w kierownicę. Zerkała kątem oka na pasażera, sprawdzając czy się obudził, a widząc że otworzył oczy, sapnęła krótko - Robimy postój. Za kwadrans będziemy na miejscu… ale nie dam rady. Zaraz się posikam - pokręciła głową, zjeżdżając na zamglone pobocze. Zatrzymała samochód, po chwili wyłączyła silnik i zapanowała głucha, przytłaczająca cisza.



Pan był jego pasterzem, nie brakowało mu niczego. Pozwalał mu leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadził go nad wody, gdzie mógł odpocząć… choć na chwilę, nim znów weźmie w spracowane dłonie kij i strzelbę, a potem ruszy przed siebie. Tam, gdzie wiodła go boska wola. Nie było wszak spokoju dla wiernych sług bożych, nie w świecie, gdzie zamordyzm i grzech rozpleniły się na podobieństwo trującego bluszczu, oplatającego zaborczymi pędami ludzkie serca. Wojna zmieniła Ziemię w wypaloną, szkaradną skorupę, pełną pokręconych tworów kształtem tylko przypominających istoty ludzkie, pod spodem zaś niosących zgniliznę i zniszczenie.

Piąty znał ich aż za dobrze - diabły o twarzach gładkich, przyjemnych dla oka i o duszach równie czarnych, co pozbawiona światła gwiazd zimowa noc. Dziś jednak, tego ranka mógł odpocząć, przynajmniej chwilę. Parę minut poświęcić na kontemplacje i modlitwę wiedząc, że nie musi się obawiać zasadzki, ani zdradzieckiego ataku zza pleców. Nie gdy kątem oka dostrzegał kręcącą się poza zrujnowana stodołą Pereirę - jego dar od Boga na tę konkretną podróż.

To ona znalazła im lokum na noc, ciągnąc ostatkiem sił, byle dalej przed siebie i do celu. Stara, opuszczona stodoła o dziurawych ścianach nie wyglądała za szczególnie, lecz zeszłej nocy, gdy chłostani wichrem i lodowatą ulewą wreszcie przekroczyli wedle słów łowczyni strefę Salisbury, jawiła się niczym ziszczenie najskrytszych marzeń: suchy, w miarę osłonięty od deszczu teren, pozwalający na rozpalenie ognia, wysuszenie ubrań i przygotowanie ciepłego posiłku, a także noclegu bez strachu o to, że rankiem obudzą się pływając w poburzowej brei aż po czubki nosów.


Co prawda lokum pozostawiało wiele do życzenia, lecz na ich obecną sytuację starczyła aż nadto. Piąty przekonał się o tym otwierając oczy pod wysłużonym, suchym śpiworem, z resztkami snu gryzącymi powieki od wewnątrz. W powietrzu unosił się zapach butwiejącego siana i wilgoci, zmieszany z nikłą wonią zwierzęcego inwentarza, żyjącego tutaj w przeszłości. Pozostały po min stare, pordzewiały wiadra i łańcuchy, wysłużone i spaczone koryta zarośnięte chwastami… oraz kości, zaległe w kącie, zaraz przy czymś, co w chlubnej przeszłości musiało być pługiem.

- Wstałeś już? - Rozmyślania przerwał mu wesoły głos, dobywający się gdzieś z zewnątrz. I dym, ale dobry dym: sosnowy, od ogniska. Było też coś jeszcze - delikatna woń kawy, pobudzająca żołądek do życia. - Świtało trzy godziny temu, ale nie budziłam cię. Musiałeś odpocząć, mamy czas. - przez próg wychyliła się jasnowłosa głowa z przyklejonym do wąskich ust kpiącym uśmieszkiem.


Prowadziła go przez prawie całe Zasrane Stany, aż do celu, który wedle jej słów z wczoraj znajdował się raptem trzy mile od miejsca w którym zatrzymali się na noc. Niby niedaleko, jednak kategorycznie odmówiła dalszej drogi po ciemku, wspominając o okolicznych bagnach i całej masie pokręconych zwierząt, zamieszkujących podmokłe lasy.
- Dopisze nam szczęście za dwie godziny będziemy juz w Salisbury, odstawię cię na rynek. Tam cię pokierują - posłała mu zachęcające kiwniecie dłonią, znikając za progiem.
- Pospiesz się, w tej przeklętej mgle kiepsko widać… ale przynajmniej już nie leje - westchnęła, a on musiał przyznać jej rację. Poza w miarę suchą, bezpieczna strefą wyznaczaną przez zdezelowane dechy, świat spowijał mlecznobiały, gęsty opar, wiszący w powietrzu jak wypruta z pluszaka wata.


Lubiła takie poranki - ciche i samotne, gdy nie padało jej na głowę, ani nikt nie próbował jej zabić. Poranki, które witała zawinięta w śpiwór i koc gdzieś w pokoju pozostałym po starym świecie sprzed wybuchu bomb, teraz zapuszczonym i zniszczonym, ale posiadającym wciąż solidne drzwi które dało się zabarykadować, zyskując pewność, że podczas snu nic nieproszonego nie wpadnie do środka, aby zacząć rozróbę. Mimo tego broń ciągle miała pod ręką, nie była przecież głupia, ani nierozważna, czy nierozsądna. Wiedziała jak poradzić sobie z większością przeciwności losu, a tym których nie mogła wyminąć i jakimś cudem weszły z nią w bezpośredni kontakt, uciekała, gubiąc między sypiącymi się gruzami… jednak nie dziś.


Mdłe, bure światło sączyło się przez okno zaopatrzone w całe szyby - dlatego właśnie wybrała ten konkretny pokój. Miała serdecznie dość deszczu i słoty, a zamknięte pomieszczenie dawnego hotelu dawało ten komfort, że prócz zaduchu było też suche. Żadnych dziur w dachu, zbędnego robactwa. Kaloryfery co prawda stanowiły tylko skorodowaną dekorację, lecz ważniejsze wydawało się odcięcie od świata zewnętrznego chociaż na te parę godzin, dzięki którym zmrużyła oko, odsypiając szaleństwa ostatnich tygodni.

Z resztkami snu wciąż otępiającymi zmysły, zebrała się z podłogi, powoli biorąc się za rozpalanie ognia. Drewno naniosła poprzedniego wieczora, dzięki czemu jasne, wesołe ogniki szybko zatańczyły na suchych szczapach, na których wylądował wysłużony czajnik.


Co prawda musiała uchylić okno aby dym miał którędy uciekać, lecz na zewnątrz temperatura wydawała się nie aż tak tragiczna. Angel z ulgą powitała koniec ulewy w końcu ile mogło lać? Teraz co prawda okolicę zasnuwał całun gęstej niczym mleko mgły… no ale nie padało. Miała serdecznie dość deszczu, wody, bagien i błota. Niestety wiedziała, że w Salisbury nie spotka niczego innego, ale musiała tam iść. Już niedużo zostało. Z tego co zdążyła się zorientować nim zapadł całkowity zmrok, znajdowała się na obrzeżach Ruin, strefa zamieszkała przez ludzi musiała być nie dalej niż godzina drogi… po śniadaniu.
Wciąż miała czas, choć nie tak dużo, jakby sobie tego życzyła.



W swoim życiu Bennet przerabiał już wiele najróżniejszych poranków, ale tego nie mógł zaliczyć do tych udanych, o nie. Sam nie wiedział co go obudziło - ból głowy, suchość w ustach, czy odgłosy chrapania, dobiegające gdzieś z boku. Otworzył jedno oko i zaraz tego pożałował. Jasne światło postawionej na stoliku lampki zaatakowało źrenicę, wbijając się szpilą aż do mózgu. Miał ochotę zakląć, ale z jego gardła wydobył się tylko ochrypły jęk od którego zabolały go zęby.

Poruszył ręką i natrafił na coś włochatego. Całą siłą woli zmusił się, aby spojrzeć do dołu, a rozmywający sie obraz nie ułatwiał zadania, ale udało sie, chociaż chwilę zajęło zanim zorientował sie co widzi i gdzie się znajduje. Pamięć wracała opornie, przebijając się przez resztki alkoholowego otępienia.

- Mmmm… mm… - usłyszał jęk, choć nie swój. Włochate coś poruszyło się nieznacznie. Głowa. Głowa Alishii spoczywająca na jego brzuchu. Leżeli na starym wyrze, a zewsząd atakowała ich woń przetrawionego alkoholu i piwnicznego zaduchu, wymieszanego z wątłymi resztkami sinego dymu, dobywającego się ze stojącego w rogu, starego paleniska.
No tak… dojechali do Salisbury w komplecie, chociaż bryka padła im ze dwieście metrów przed miasteczkiem… nie. Nie przed miasteczkiem. Do miasta mieli jeszcze kawałek, ale słysząc rzężenie silnika, Greg pokierował ich bocznymi drogami wśród rachitycznego młodnika, aż dojechali do niepozornej klapy, ukrytej w gąszczu starych, skarłowaciałych jałowców.


Odgarnęli maskujące gałęzie i załomotali w kalpę, by po paru minutach powitała ich paskudna gęba gospodarza. Najpierw gapił się na nich, jakby miał ich ochotę zagryźć własnymi zębami, ale potem najwyraźniej rozpoznał jednookiego i sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Wyściskali się najpierw z Bakerem, potem porwał w objęcia Carlyle na co ta zareagowała głośnym śmiechem. Tony’emu podał rękę, potrząsając nią energicznie, potem poklepał go po ramieniu i zaprosił cała trójkę na dół, do swojego królestwa.
Usadził gości przy kulawym stole, rozlał do pękatych kieliszków jasnozłotego trunku… no i się zaczęło.

Baker ostrzegał go, że musi pić, bo stary zjeb nie ufa nikomu, kto nie potrafi wywalić z nim butelki “Dzwoneczka” i potem wstać od stołu. Jak sie okazałało żadnemu z czwórki ludzi ta sztuka się nie udała, co gospodarz powitał gromkim, rozbawionym śmiechem.
Pozwolił im jednak zostać, wyciągnął karty, zagrychę i noc minęła na opowieściach, choć Bennet nie za bardzo pamiętał o czym gadali. Ani jak znalazł się w łóżku, z Alishią cicho dogorywającą tuż obok.

Chrapanie drapiące mózg nagle sie urwało, zmieniając w głośne, przykuwające uwagę mlaskanie. Przez opary kaca zwiadowca zobaczył rozwalonego na fotelu jednookiego, równie przytomnego co on przed chwilą. Jednak nie wszyscy zdychali.

Kotara z boku pomieszczenia zafalowała, wpuszczając do środka ich gospodarza. Patta, jak się wczoraj przedstawił. Greg dodał “Bimbrownik”, co wyjaśniało skąd u licha w pomieszczeniu zaraz przy drabinie wzięła się skomplikowana aparatura do pędzenia trunków wszelakich.


- Żyjesz, nieźle - wyszczerzył pobliźnioną fizjonomię, przez co paskudne szramy na jego twarzy rozciągnęły się, odbierając mu resztki posiadanego uroku. Był wysoki, barczysty i coś w jego ruchach przywodziło na myśl że w razie potrzeby zamiast butelki, mógłby bez większych problemów spacyfikować natręta pięścią lub butem. Teraz jednak zamiast lagi albo noża lub flaszki, trzymał w łapie kubek od którego rozchodziła się kwaśna, ogórkowa woń.
- Już rano, czas podnieść dupę - powiedział cicho i podał mu kubek. - Daj im pospać, a skoro nie śpisz, pomożesz z żarciem - wskazał kciukiem na kotarę i odwrócił się w jej stronę.

 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 11-03-2018 o 14:45.
Czarna jest offline