Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2018, 00:58   #625
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 83 - Część Adiego i Merila przeklejona z doc.

Cheb; bagna; farma Fergusona; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Alice Savage i San Marino




Pobudkę ciężko było uznać za udaną czy przyjemną. Zimno, wilgoć, mokre ubrania krępujące ruchy, ssanie żołądka od niedojadania choć jeszcze nie na tyle mocne by dało o sobie zapomnieć. Dookoła ciemna noc i wciąż te bębnienie kropel deszczu oznaczające brak rokowań na poprawę warunków i cały ten wysysający ciepło i życie świat na zewnątrz. W takich warunkach zwykłe, suche łóżko, z suchą pościelą albo chociaż śpiworem, w ogrzanym pomieszczeniu wydawało się wyimaginowanym luksusem. Kompletnie nikomu chyba nie uśmiechało się wyjść na ten paskudny zmrożony i zalany w bagnie świat gdzie każdy oddech zmieniał się w obłoczek pary.

Jedynym pocieszeniem i nadzieją na odmianę tego losu wydawało się te drugie ciało. Drugie, ciepłe, żywe ciało, tak samo zmaltretowane niepogodą i morderczą aurą. Drugie ciało, do tego bliskie i związaną przysięgą na moście o poranku wydawało się oazą i ciepła i nadziei. Tak dla jednej jak i drugiej niedawnej panny młodej. Ten ostatni poranek który był zaledwie kilkanaście godzin temu, na tym słonecznym, porannym moście wydawał się odmienny i egzotyczny jak scena wyrwana z innego życia i z innego świata. A teraz było teraz. Tutaj, w tym przegniłym, zawilgoconym domu topionym przez bagno i kolejne fale nieustających opadów, mrożone chłodem wiosennej mocy który wyziębiał każdą wystawioną drobinę ciepła z ciała jaką dopadł.

I było to widać także poza tą zaimprowizowaną sypialnią. Ludzie skupiali się przy cieple ognisk jak przy najlepszym przyjacielu. Ogień, żywy, ciepły ogeń wydawał się być jedyną siłą i odmianą stawiającą opór tej wiosennej niepogodzie. Wydawał się wiązać wręcz w magiczny sposób nadzieję i siły zgrupowanych przy nim ludzi. Ci zaś byli wyraźnie wymęczeni, przysypiali albo po prostu spali. Aura wydawała się być w stanie zastopować wszelką ludzką aktywność w tym wstawanie z improwizowanych posłań.

- Napij się. - Krogulec wszedł do pokoju z metalowym kubkiem parującej cieczy. Z kubka zalatywało mieszaniną ziół jakie ludzie często parzyli gdy nie mieli dostępu do dawnej herbaty. Ta używka podobnie jak prawdziwa kawa też obecnie coraz częściej była dobrem luksusowym. Z kubka zalatywało też prawdziwą herbatą i mocniejszymi promilami więc celowo lub improwizowanymi środkami Krogulcowi udało się zmajstrować koktajl energetyczny. Zaserwował go obydwu parom. Jakoś przez nikogo nie pytani nie budzili Boomer która chyba dostała jakiejś gorączki. Pociła się w każdym razie podczas snu chociaż jej skóra już wróciła do normy.


---



- Już po północy. - powiedział czarnowłosy mafioz gdy zgromadzili się ponownie przy ognisku na parterze ustępując miejsca w tej “sypialni” następnym by choć na chwilę mogli się ogrzać w choć trochę cywilizowanych warunkach. Wspólna niedola zdawała się łączyć ludzi w cierpieniu i nawet Guido z Nixem przestali nawzajem warczeć na siebie przy każdej nadarzającej się okazji. Sądząc tonu i zamyślonego wyrazu twarzy szefa już docucił się na tyle by myśleć o tym co ich wszystkich czekało. Więc jakoś wszyscy w lot pojęli, że znowu w ten nieformalny sposób zaczęła się kolejna narada na szczycie która miała zdecydować o najbliższych posunięciach bandy.

- Chcesz wracać na Wyspę? - Nix zapytał poprawiając patykiem mocno dymiące ognisko bo drewna w okolicy było sporo ale za cholerę suchego. Strzelało więc mocno iskrami, trzaskało od parującej wilgoci i dymiło całkiem mocno. Ale i tak każdy się do niego garnął by nie wyjść poza krąg ochronnego ciepła.

- Tak. Musimy przebyć jezioro przed świtem. - Guido nie zmienił swojego planu i celu jaki zamierzał osiągnąć. W tym przegniłym domu, gdzieś na tych cholernych bagnach Wyspa również mogła się wydawać niebywale odległa krainą. Choć gdyby nanieść tą odległość na ulice Det nie byłoby wiecej niż godzina detroidzkiej jazdy.

- No to nie zostało dużo czasu. - skwitował Nix zerkając pytająco na szefa Runnerów. Ten zgodził się kiwając głową i rozglądając się po wymęczonych i pogrążonych w letargu członkach bandy. Nie było trudne by odgadnąć, że szacuje ile jeszcze wytrzymają. Albo jak tym razem zapędzić ich do roboty by chcieli ją zrobić.

- No nie. Trzeba stąd spadać. Ale nie możemy jechać w ciemno. Nie wiadomo co się działo w tej pipidówie z tymi żołnierzykami i w ogóle. I trzeba dać cynk Taylorowi i reszcie. Taylor będzie wiedział co robić. - Guido wydawał się być święcie przekonany co do możliwości swojego zastępcy tak samo jak i o następnych krokach. Najpierw mówił jeszcze jakby się zastanawiał ale chyba w trakcie mówienia powziął decyzję bo mówił coraz pewniej i szybciej. Krogulec pokiwał głową zgadzając się z tym tokiem rozumowania i czekając na resztę tych myśli i pomysłów szefa które przeleją się w konkretny plan dla nich wszystkich.

- No ale transporter jest tylko jeden. No chyba, że łódka tej laski. - szef specgrupy zaczął też dołączać się do tego planowania. W zamyśleniu skubał swoją brodę wpatrzony w ogień.

- Właśnie ta łódka. - czarnowłosy mafioz pokiwał głową i na chwilę zamilkł bo gdy otworzył swoją ulubioną papierośnicę okazało się, że zostały trzy ostatnie zgrabne papieroski, tak odmienne od zwyczajowo byle jak skręconych skrętów jakie były najczęściej spotykane na ulicach Det i nie tylko. Po chwili wahania zamknął papierośnicę z powrotem nie wyjmując żadnego ze swoich trzech ostatnich skarbów. - Czacha. Weź paru ludzi i wróć do Taylora. Niech ogarną sprawę w Cheb i w porcie. Musimy wiedzieć czy lepiej płynąć rzeką czy wyjechać gdzieś na ląd tą kabaryną. Sprawdźcie teren. Będziemy przeprawiać się przez jezioro tej nocy. Powiedz to Taylorowi, on będzie wiedział co robić. - szef zaczął wydawanie poleceń od szamanki.

- Krogulec ogarnij tu co i kogo się da. Najdalej za godzinę musimy stąd spadać. Zgarniamy co się da i po resztę najwyżej wrócimy kiedy indziej. - brodacz pokiwał spokojnie głową gdy usłyszał polecenie szefa. Rozejrzał się jakby chciał się przebić wzrokiem przez mrok podwórza i dostrzec te utopione w bagnie pobojowisko jakie tutaj mieli.

- Alice. - mąż na koniec zwrócił się do swojej żony. Odgarnął jej lok spadający na twarz nim kontynuował dalej. - Zobacz co z naszymi w transporterze. A potem opraw tego robota. Zobacz co się da z niego wyciągnąć ale chyba żadnej broni to on nie ma. Szkoda. Ale tylko coś co da się zrobić szybko, nie mamy czasu się grzebać godzinami. - powiedział wskazując brodą gdzieś przez rozwalone okno bez szyb posiekane świeżymi przestrzelinami od szrapneli i pocisków.




Cheb; rejon południowy; FOB Beta; Dzień 9 - noc; podziemia; umiarkowanie.




Bosede “Baba” Kafu



- Chcesz jeść? To dobrze. Zdrowy odruch. Widać zdrowiejesz. - Ted czy jak wedle używanego pseudonimu Beta 3 pokiwał głową i uśmiechnął się lekko. No i wstał i w końcu obydwaj przeszli do sąsiednego a potem jeszcze kolejnego pomieszczenia. Powoli. Baba co prawda mógł iść samodzielnie ale nadal było to na słowo honoru. Na wszelki wypadek lepiej się czuł gdy czuł pod dłonią szorstką ścianę. Zresztą nie było to takie łatwe bo pomieszczenia na pewno nie były projektowane na takich gigantów jak on. Sufit zdawał się ciążyć mu tuż nad głową a przy każdych drzwiach musiał się schylać co wywoływało dodatkowe zawrote głowy.

W kuchni albo raczej pomieszczeniu które służyło do gotowania Baba mógł spocząć i znów odzyskać równowagę. Przy takich sensacjach ze zwykłym chodzeniem wszelka większa aktywność zdawała się stać pod bardzo dużym znakiem zapytania. W kuchni było ciepło i przyjemnie i Bosede złapał się na tym, że przysnął a ja nie spał to i tak trudno mu było utrzymać czujność. Zresztą nie było potrzeby. Ted mocniej rozpalał jakieś ognisko w starej beczce i ustawiał jakieś garnki z których dolatywał coraz bardziej smakowity zapach im bliżej danie było gotowe.

- Słabo tu karmią. Żarcie tutaj całkiem drogie. Ratujemy się rybami z rzeki i czasem coś w sidła się złapie, czasem jakiś traper coś zgodzi się wymienić. Więc się nie nastawiaj na luksusy. - poinformował gospodarz swojego gościa gdzieś w międzyczasie gdy szykował posiłek. Tu akurat pewnie mówił prawdę bo Baba który często towarzyszył panu Will’owi w jego wyprawach właśnie głównie nastawionych na wymianę dóbr z Bunkra na żywność też mieli ten sam problem odkąd podczas starć z Runnerami w zimie spłonął silos z zapasami żywności całej osady a populacja samej osady została znacznie przetrzebiona. Sami Chebańczycy mieli z tym problem i głód jeśli nie był ich nieodłącznym kompanem to dyszał swoją wielką paszczą w kark.

- A z tym ślubem nie znam szczegółów. Ale trochę to trwało dziś rano. Na moście. Całe zbiegowisko. Runnerzy z jednej a Nowojorczycy z drugiej strony. I ślub na samym środku. Ładnie wyglądały te panny młode. Dwie laleczki na biało. Dawno takich nie widziałem. Szeryf tam też był to on pewnie wie więcej. Ale chyba ktoś od Runnerów bo po ich stronie mostu fetowali. Ale jakiś kapelan od żołnierzy udzielał im ślubu. Sam się zdziwiłem jakim cudem się dogadali. - Ted opowiadał dalej to co zainteresowało Babę z przespanego dnia. Między jego jednym a drugim przebudzeniem. Słowa ciążyły Schroniarzowi tak samo jak powieki. Znowu chyba przysnął. Zorientował się gdy miski i talerze stuknęły o stół przy jakim siedział budząc go z letargu. Jedzenie! A był taki głodny!

- Więcej nie ma. Zostawiłem chłopakom. - powiedział Beta 3 przysiadajac się obok ze swoją porcją. Babie zaserwował chyba ze dwa razy większą chociaż na jego możliwości to i tak nie było na tyle by się najadł to jednak było podane na talerzu, gotowe, ciepłe i sycące. Rzeczywiście głównym składnikiem była smażona ryba, rybna polewka, jakieś placki, makaron wymieszany z kawałkami jajek i chyba symbolicznie dorzuconymi do smaku kawałkami jakiejś konserwy by było jakieś złudzenie na języku prawdziwego, czerwonego mięsa. - A z tym powrotem musisz pogadać z szefem. Na razie jedz i odpocznij. Dalej wyglądasz jakbyś wpadł pod kombajn. I tak chodzisz. A wiesz, nie chciałbym cię drugi raz tutaj targać. - Ted orzucił swoje szamiąc swoją porcję z podobnym zapałem jak Baba swoją. Przyjemne ciepło z zewnątrz, od rozgrzanego pomieszczenia, przyjemne ciepłe z wewnątrz od właśnie spożytego posiłku, błogie uczucie bezpieczeństwa znowu sprawiły, że Schroniarza zmógł sen. Obudził się gdy i odgłos zamykanych drzwi. Ktoś przyszedł.

Obcy Babie mężczyzna wszedł do jakiegoś pomieszczenia po drugiej stronie korytarza. Zerknął przez niego w stronę Baby wciąż siedzącego przy stole gdy zdejmował jakąś opończe. Była chłodna i ociekała jeszcze chłodniejsza wodą. Facet musiał mieć na sobie jakiś pancerz albo dziwny ubiór bo ciepłem promieniowała tylko jego głowa i dłonie. Reszta konturów ciała była zaskakująco chłodna. - Ale leje. Jak w jakimś listopadzie. A myślałem, że wiosnę mamy. - powiedział chyba do Baby przykładając dłonie do ust by w nie pochuchać. Zaraz zdjął rękawice i podszedł do tej samej beczki przy której Ted gotował posiłek. Przez chwilę sycił się ożywczym ciepłem bijącym z tego prostego grzejnika. Nosił broń przy pasie. Kaburę z pistoletem i nóż w pochwie.

- Ted mówił, że wstałeś i cię podkarmił. - mężczyzna spojrzał w bok na siedzącego mutanta. Znowu pochuchał w dłonie ale widać było mu nadal zimno bo znowu wrócił do ogrzewania się przy beczce. Pokiwał głową i wziął garnek jaki stał na beczce po czym położył go na stół w tym samym miejscu przy którym wcześniej siedział Ted. - Jestem Beta 1. Jestem Howard. Ale wszyscy mi mówią Howie. - przedstawił się mężczyzna wyciągając dłoń na przywitanie po czym usiadł przy stole i zaczął wcinać jedzenie przygotowane przez Teda.

- Ted mówił, że chcesz wrócić do swoich. Na Wyspę. Do Bunkra. Tak? Aha, przez radio to jesteś King Kong. Więc jak usłyszysz coś, że King Kong to chodzi o ciebie. - Howie trochę jakby sprawdzał informacje a trochę jakby chciał zacząć rozmowę od tego co Ted z Babą skończyli. Na koniec jakby przypomniał sobie o tych kodowych pseudonimach jakich używali.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Nico DuClare



- Po prostu zastanawiam się czy nie będzie bezpieczniej zabrać starą, spakować co się da i nie spróbować gdzie indziej. Zostać tutaj to takie czy inne kłopoty. Od jednych czy drugich. - Matt splunął flegmą w ogień buzujący w piecu. Ilu Chebańćzyków stało przed podobnym dylematem ciężko było zgadnąć. Sam piec już się przyjemnie rozgrzał i biła od niego przyjemna aura ciepła i spokoju. Ogień otoczony zabudową pieca dawał pewne, stabilne źródło ciepła znacznie mniej podatny na warunki zewnętrzne niż zwykłe ognisko. Warunki zewnętrzne zaś nie ulegały poprawie. Lało i lało do tego chwytał mróz. Każdy oddech zamieniał się w obłoczek pary. Aż przyjemnie było ogrzać gardło i ciało czymś ciepłym, zwłaszcza taką świetną na takie okazje herbatą z dzikiej róży i malin.

To wszystko jednak było pewnie dobre kilka godzin temu. Zaraz po tym gdy na świat spłyneły nocne ciemności. Potem stopniowo sensacje i zmęczenie z całego dnia jak i usypiające ciepło bijące od strony pieca zrobiły swoje. Rozmowy się coraz mniej kleiły i w końcu pierwsza para poszła spać zostawiając na warcie Matta. Niedawno Matt obudził swoją zmienniczkę i sam uszykował się do snu by odespać swoją wartę. Na oko tropicielki była chyba ta najczarniejsza, środkowa pora nocy. Nadal było cholernie zimno ale to zwalczała aura bijąca od pieca. Matt przypilnował ogień więc nadal palił się choć już bardziej oszczędnym płomieniem. Piec jednak bez skrępowania oddawał nagromadzone do tej pory ciepło.

Ulewa nieco zelżała ale nadal łomotała o każdą powierzchnię z siłą regularnego deszczu. Szum deszczu skutecznie tłumił wszelkie słabsze odgłosy podobnie jak nocny mrok ograniczał zmysł wzroku. Przez to jednak monotonia odgłosów i bodźców nakładała się usypiającym czynnikiem na ciepło bijące od pieca. Opustoszała bryła budynku czasem trzeszczała i skrzypiała od lodowatej chłosty wody i mrozu zupełnie jak żywe stworzenie wystawione na pastwę żywiołów.

A mimo to jednak czułe ucho tropicielki wyłapała jakąś niezgodność w tych odgłosach. A może raczej prawidłowość. Jakieś szuranie. Z dołu. Gdzieś przy wodzie, przy palach na jakich stał dom a przynajmniej molo do jakiego zacumowali. Może to tylko jakiś dryfujący kawał gałęzi obijał sę o słupy zanurzone w wodzie no ale może i coś innego.




Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 9 - noc; ulewa; zimno.




Gordon Walker i Nataniel Wood



Gordon wrócił z rozmowy z szeryfem i wchodząc do Łosia wreszcie poczuł przyjemne ciepło. Niewiele rozmyślając zajął stolik i usiadł zamawiając gorącą kawę by się jeszcze bardziej rozgrzać i nieco rozbudzić. Gdy czekał zobaczył schodzącego po schodach Lynx’a - nie wyglądał dobrze podsumowując krótko ale on sam też nie był okazem zdrowia więc nie jemu było oceniać. Machnął tylko ręką do snajpera by ten się przysiadł.

Snajper kuśtykał po schodach, a prowizorycznie opatrzone rany bolały go z każdym krokiem. Musiał coś zjeść, bo w trzewiach czuł nieznośne ssanie. Ogólnie był zdołowany, tajemnicze kutry dały im niezłego łupnia, swoje dołożyła też niesprzyjająca aura. Relacje z Kate też nie poprawiały mu humoru i powoli zbliżał się do momentu, kiedy będzie chyba musiał ten rozdział życia odpuścić. Ta myśl sprawiła, że poczuł się jeszcze gorzej. Po mieście grasowali gangsterzy, a on sam miał mglisty obraz sytuacji taktycznej w okolicy. Zobaczył siedzącego przy stole Gordona i usiadł z ponurą miną na krześle na wprost tamtego.

Widzę, że już grasowałeś po okolicy? - zapytał czysto retorycznie. - Masz jakieś ciekawe wieści?

Walker kiwnął głową zgadzając się:
Tak… Rozmawiałem z Dalton’em… - zbliżył się do Lynx’a by móc zciszyć głos - Szeryf prosi byśmy zajęli się odbudowaniem relacji z Czerwonymi… cała ta sytuacja jest Cheb wybitnie nie na rękę. Masz z nimi dobry kontakt i ufają ci więc będziesz musiał przejąć inicjatywę… - Gordon opowiedział Lynx’owi po kolei jak przebiegała rozmowa z szeryfem starając się nie pominąć żadnego szczegółu, sączył tylko od czasu do czasu kawę i ćmił papierosa, kiedy skończył streszczać spojrzał pytająco na rozmówcę i dodał - co o tym sądzisz?

Co sądzę? Sądzę, że to nadęty durny kmiot… - ściszył głos tak żeby tylko Gordon go usłyszał. - Gangsterzy zrobili z Cheb co chcieli… a jemu została tylko gadka przedwojennego gliniarza… Pamiętasz jak mówiliśmy o ewakuacji, albo o przygotowaniu obrony? Zlał nas, wyśmiał nas… a teraz ten jebany Guido i banda jego popaprańców będą robić z okolicą co tylko żywnie mają ochotę.

Był wkurwiony, ale musiał przyznać, że polepszenie relacji z czerwonymi na pewno polepszyłoby sytuację mieszkańców Cheb.
-Spróbuję pomóc na tyle ile dam radę… - odrzekł w końcu zrezygnowany. I tak musiał siedzieć w tym miasteczku dopóki nie wyliże się z ran. - Zobaczymy co da się zrobić… coś konkretnego proponujesz?

Walker wysłuchał i kiwał głową myśląc nad słowami snajpera. Niestety teraz nie mogli już nic zrobić. A samo wkurwianie się też nic nie da:
Trzeba zachować trzeźwy umysł… I naprawić te relacje… Jeśli w oczach Czerwonych będziemy godni zaufania - wskazał ręką na siebie i na Lynx’a - będziemy mieli więcej możliwości i więcej przyjaciół do których można się zwrócić o pomoc… A od czego zacząć… myślę że od… nie wierzę że to powiem… przebłagania duchów… te całe próby… czy zwał jak je zwał o których mówił szaman… Proponuję zacząć szukać tropów i zacząć od tego co jest najbliżej… na myśl przychodzi kwestia Sanders’a… i ta kobieta o której mówił szaman… wiesz o kogo chodzi?

Lynx zastanowił się:
- Pewnie o Yelenę, tak myślę przynajmniej. No a Sanders to zawzięty skurczybyk. Będziemy mieli ciężko go przekonać, spróbować jednak trzeba. Powinien gdzieś się kręcić wokół Łosia, Yelena również. Pewnie Rudy będzie wiedział, gdzie go szukać. Szaman mówił coś o broni, która została użyta… myślę, że bez tego się nie obejdzie. Choć skrucha Sandersa będzie jeszcze cięższa do uzyskania… - zasępił się posterunkowiec. - Proponuję coś zjeść, ogarnąć szpej i możemy się brać za robotę…

Sanders jest tutaj w Łosiu, w pokoju Yeleny właśnie… Jack mi powiedział. Proponuję zacząć faktycznie od tego tropu, porozmawiać z nimi na spokojnie bez nerwów, niech wyjaśnią ze swojego punktu widzenia co zaszło… wtedy my wytłumaczymy o co nam chodzi i jakie mamy rozkazy od Dalton’a. Tutaj każdy przed nim odpowiada więc jeśli przedstawimy że Szeryf chce pojednania z Czerwonymi to Sanders będzie zmuszony pomóc moim zdaniem… skoro został tutaj i jest częścią społeczności Cheb… - analizował Gordon.

Po chwili wstał i dodał:
No dobrze… Rysi Pazurze… chodźmy może prosto do Scott’a i Yeleny… Nie ma co zwlekać…

Snajper zgodził się z Gordonem, choć burczało mu w brzuchu, to jednak uznał, że zje najwyżej po rozmowie ze Scottem: - W takim razie chodźmy - i ruszył za zabójcą maszyn.

Do służbowego korytarza nie było zbyt daleko a w nim i pokój zajmowany przez Yelenę też nie był daleko. Drzwi nosiły na sobie rysy i dźgnięcia po ostrzach z czasu zimowych walk. Gdy zapukali w te drzwi ze środka doszedł ich po chwili okrzyk gospodyni. - Kto tam?! - zapytała zwyczajowe w takich sytuacjach pytanie.

Walker i Woods, przychodzimy na rozkaz Szeryfa Dalton’a, musimy porozmawiać... - rzucił Gordon krótko ale też tak by podkreślić że są obecnie agentami przedstawiciela władzy Cheb.

Przez jakieś dwa czy trzy oddechy obydwaj mężczyźni wpatrywali się w zdewastowane w zimowych walkach drzwi. Po tym usłyszeli z wnętrza kroki podchodzące do drzwi, szczęki blokad i w końcu drzwi się uchyliły i stanęła w nich gospodyni.

- To wy? Już jesteście w pionie? I co tacy nadęci jesteście jeden z drugim? - Yelena spojrzała nieco ironicznie na obydwu stojących przed drzwiami gości. - I jaką sprawę ma do mnie szeryf, że was wysłał. Widziałam go dzisiaj to nic nie mówił, że coś potrzebuje. Kibel się zapchał u niego w biurze i potrzebuje hydraulika? - zapytała znowu zerkając to na jednego to na drugiego ze swoich rozmówców.

Z tym “w pionie” to bym nie przesadzał zbytnio… nie jest zbyt dobrze, ale szeryf poprosił nas o załatwienie jednej sprawy. Ma ona związek z wami… Dalton chce byśmy zrobili wszystko co w naszej mocy by naprawić stosunki z Enklawą Czerwonych. Lynx ma tam spore chody więc sprawa nie jest do końca beznadziejna. A według Dalton’a z sąsiadami trzeba dobrze żyć. Jesteśmy też po rozmowie z Szamanem, który podał nam warunki “przebłagania duchów” - za każdym razem kiedy wspominał o duchach czuł się jak debil ale cóż zrobić… - także… Czerwoni są gotowi wrócić do dawnych stosunków, taki jest wniosek. Możemy wejść i obgadać całą sprawę?

Yelena wcale nie wyglądała na przekonaną. Patrzyła to na jednego to na drugiego z wieczornych gości jakby zastanawiała się czy sobie z niej żarty stroją. - No to jak Lynx ma takie chody u tych Czerwonych no to niech naprawia te relacje. Co mnie do tego? - monterka wzruszyła ramionami najwidoczniej nie widząc związku ani z wieczorną wizytą gości, ani z czerwonymi, ani pewnie przede wszystkim ze swoją monterską osobą. Wyglądała, że słowa Gordona w ogóle jej nie przekonały. Ani milcząca obecność Lynxa. Jednak w końcu wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi by goście mogli wejść do małego pokoju. Gdy weszli zamknęła z powrotem drzwi a oni dostrzegli siedzącego na krześle Sandersa. Najemnik siedział ze sztywno wyciągniętą przed siebie nogą i lustrował ich obydwu wzrokiem.

- Więcej krzeseł nie mam więc siadajcie gdzie dacie radę. - powiedziała gospodyni wskazując na łóżko bo nie licząc podłogi właściwie tylko ono nadawało się do tego by spocząć. - I mówcie o co chodzi bo w ogóle tego nie rozumiem o co tu chodzi. Ja tam nic do szeryfa ani do tych Czerwonych nie mam. Mieszkam tutaj i robię dla Jacka. - Yelena zaczęła też mówić domagając się wyjaśnień o co chodzi w tych mętnych dla niej półsłówkach jakich jej goście udzielili w progu.

Lynx do tej pory się nie odzywał, układał sobie w głowie to co chciał powiedzieć Sandersowi czy Yelenie, ale jeszcze nie był w na tyle dobrej formie fizycznej, by przychodziło mu to bez trudu. Niemniej kiedy już ich wpuściła, pomyślał, że to on powinien zacząć: - Nie chodzi o to, czy macie coś do Czerwonych czy nie, chodzi o to co się stało zimą u Szamana… - powiedział patrząc na Sandersa. - Wierzę, że miałeś swoje powody, ja to nawet rozumiem, niestety Indiańce czują się obrażeni… nie pomogą nikomu w wiosce, jeśli pewne rzeczy nie zostaną wyprostowane Sanders. Fakt jest taki, że Cheb i jego mieszkańcy potrzebują każdego możliwego sprzymierzeńca, zważywszy na to, że kręca się tu gangsterzy i Armia... - mówił spokojnie i rzeczowo. Wiedział, że gość jest wybuchowy i uparty, wolał nie zaogniać sprawy.

- “Coś co się stało zimą u szamana”? - Sanders popatrzył beznamiętnie na obydwu gości Yeleny i powtórzył zimnym tonem. Przeciągnął tym nieprzychylnym wzrokiem po grenadierze i snajperze. - A co takiego stało się zimą u szamana? - wycedził zimno wracając spojrzeniem do snajpera. - I jakie rzeczy mają być wyprostowane? Chcecie to je sobie prostujcie. Mnie ani Yelenie nic do tego. - najemnik wyraźnie się zjeżył i nie wydawał się skory do ustępstw. A może nawet nie był do końca pewny o czym właściwie mówią ci dwaj co właśnie doszli do nich do pokoju.




Detroit; Dzielnica Ligii; ulice Det; Dzień 8 - południe; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



- Wkręcić cię na pokera w Ambasadorze? - Kapelusznik powtórzył zastanawiając się nad tym pomysłem. Widocznie się go nie spodziewał podobnie jak reszty rewelacji długonogiej blondynki o Starszym, Lexie, dawnych i obecnych dziejach które wszystkie wydawały się tworzyć sieć powiązań przez te wszystkie lata, stany i kilometry jakie dzieliły te pozornie nie powiązane miejsca, osoby i wydarzenia.

Rozmawiali jeszcze chwilę. Egor specjalizował się w Det a dokładniej w dzielnicy Schultzów a zwłaszcza jej głównej ekipie jaka występowała w Lidze w barwach żałobnej czerni Schultzów. W nowych prochach jakie miały pojawić się na mieście był jednak słabiej zorientowany. O Lexie nie słyszał inaczej niż to co do tej pory wiedziała i Blue dopóki nie spotkała się wczoraj rano ze Starszym. Ale skoro chodziło o prochy pewnie powinni wiedzieć coś dilerzy i inni którzy handlują właśnie dragami. Jednym z większych w Downtown był Kim. Żółtek mający powiązania z innymi żółtkami którzy zagarnęli dla siebie spory wycinek dropsowego frontu w mieście. Nie można było powiedzieć, że mają monopol w którejkolwiek dzielnicy czy choćby właśnie własną dzielnicę ale jednak byli dość charakterystyczny, rozpoznawali i w dragach zwykle dało się odczuć ich obecność. Kim lub kontakt z nim można było najłatwiej złapać w “Sajgonce” która w Downtown robiła za główny punkt zbieraniny żółtków wszelakich. Ale Egor odradzał jeść coś tam bo jedynym pewnym składnikiem były ryby. Ale herbatę czy coś co ją udawało mieli całkiem niezłą.

Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że chyba kogoś kto miał spotkanie z samym Starym i to w obecności Steve’a i Starszego chyba powinno dać się wkręcić na pokera. Ale pierwszy raz raczej lepiej by przyszła właśnie razem z Egorem jako nowy gracz. No i dwa to ne grywali zbyt regularnie na pewno dziś w planie tego nie było a trzy no White Hand to White Hand. Czasem przychodził na pokera a czasem nie. Ciężko było zgadnąć jakby było tym razem. I gdzieś na tym skończyły się ustalenia z Egorem.

Dzień rozkwitł już w pełni choć wiosenna aura Wielkich Jezior nie miała startu do bezkresnego błękitu nad głową i suchego, pustynnego gorąca roztaczające swoje panowanie na ulicach. W klimatyzowanych i oświetlanych lokalach z klasą bowiem miał minimalne znacznie zostawały więc pozytywy: błękit i przyjemne ciepło. Zaś nad Det nie było ani ciepła ani błękitów. A gdy już minęło to południe Blue mogła przejść do następnego punktu w swoim biznesplanie na ten dzień czyli do rozmowy z Max.




Dziewczynę znalazła tam gdzie i inne grzesznice najłatwiej było znaleźć czyli w jej pokoju. Nowy nabytek Anny zdradzał latynoskie pochodzenie i jakby dla kontrastu z Blue był ubrany w krwistą czerwień. Dziewczyna była chyba zaskoczona gdy po otwarciu drzwi ujrzała blondynkę jaką pewnie pamiętała z aukcji ale zaprosiłą ją do środka. Środek był iście grzesznikowym standardem czyli ciasną ale własną klitką jaka każda grzesznica miała dla siebie. Poza łóżkiem była jeszcz jakaś szafa z kobiecymi ubraniami pewnie po jakiejś poprzedniczce, biurko z dużym lustrem na honorowym miejscu i rozstawionymi chaotycznie kosmetykami, krzesło przy biurku i jakiś taboret zawalony ręcznikiem. - Właśnie przymierzam kreacje na wieczór. - powiedziała trochę na powitanie a trochę tonem wyjaśnienia tego mało dziennego ubrania w jakim zastała ją Blue. - A co kumpelę szefowej do mnie sprowadza? - zapytała z mieszaniną ostrożności i zaciekawienia.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline