Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2018, 04:01   #24
Czarna
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_iF7lkXKHlA[/MEDIA]


Magiczna chwila minęła, od strony pobocza zatrzeszczały łamane gałązki, gdy jeleń rozpłynął się w mgle niczym zjawa. Jeszcze przez pół minuty do uszu szwendaczki dochodziły odgłosy jego przemieszczania, a potem i one ucichły. Zostały raptem ludzkie oddechy i pierwsze ciche kaszlnięcia po tym momencie konsternacji.

- Było strzelać - Paul burknął z pretensją, pokazując paluchem na zarośla. Krzywił się przy tym, balansując na granicy zdziwienia i irytacji - Widziałaś ile miał mięsa? Ile byśmy za niego dostali?

Odpowiedziała mu cisza i kręcenie głowami pozostałego rodzeństwa. Po szybkiej naradzie spojrzeniami chyba doszli do wniosku, że nie ma co drzeć łacha akurat o ten detal. Podjęli więc marsz, sukcesywnie prąc do przodu pośród mgły i wilgoci.

Albo się Charlie wydawało, albo mgła zaczynała rzednąć… bądź były to raptem pobożne życzenia. Równie dobrze słońca mogło rozgonić część zalegających pomiędzy omszałymi pniami cieni, przywracając przynajmniej w małym stopniu zwykle spotykane spektrum widzenia.

Sama szosa powoli zaczynała skręcać, w pewnym momencie wysokie drzewa po prawej stronie drogi ustąpiły przecince, a ta przeszła płynnie w niewielkie, obramowane skruszonym betonem jeziorko, obok którego niczym echo dawnych i lepszych czasów, stały zapadnięte ruiny starego domu.
Czas i niesprzyjająca aura odcisnęły na nim mordercze piętno, łamiąc kręgosłup i zawalając dach. Przez szpary w ścianach wyrastały młode samosiejki, zaś po okiennych szybach pozostały raptem smętne, szklane okruchy, przypominające uzębienie niedbającego o higienę starucha.
Z całej budowli jedynie komin wydawał sie opierać przeciwnościom losu, stojąc dumnie pośrodku zwłok w zaawansowanym stadium architektonicznego rozkładu.

Prócz dawnego domostwa szwendaczka zauważyła coś jeszcze - świeżo wydeptaną trawę, ciągnącą się wokół dziury w murze sporych rozmiarów. Do tego poszarpane resztki firanki drgnęły, gdy zwróciła głowę w ich stronę.
Albo to był tylko wiatr.


Czas na pożegnanie minął niezauważalnie. Ledwo Benson ściskał kolejne podawane ręce, czuł poklepywanie po ramieniu i życzenia powodzenia, a mgnienie oka później przedzierał się już przez zalany las, zostawiając za plecami słabnące echo poruszającej się niewprawnie i głośno, większej grupy. Zostali we czwórkę: on, Skov, Podolsky i Cristal, idąca w środku szeregu z miną wyrażającą niepewność.

Poruszali się ostrożnie, a szarpiące smyczami psy warczały na siebie i dyszały ciężko, brodząc nosami w błotnistej brei aby znaleźć ślad zaginionego chłopca. Ośmiolatek pośrodku wysoce nieprzyjaznego terenu, dodatkowo z widmem Wyjca krążącym po okolicy niczym cień wygłodniałego sępa - nikt nie musiał mówić głośno, lecz każdy z grupy poszukiwawczej zdawał sobie doskonale sprawę jak marne szanse miało dziecko w starciu z takim potworem. Paradoksalnie oni nie plasowali się lepiej w owym łańcuchu pokarmowym, odstając diametralnie od zagrożenia z jakim mieli nadzieję, nie spotkają się oko w oko.

Teren należał do ciężkich, broń na stałe zagościła w ludzkich rekach, a spięte mięśnie dawały jasny znak o nerwowej postawie ich właścicieli. Raz po raz rozbiegane oczy przeczesywały mijane chaszcze i zarośla, ciała podskakiwały przy głośniejszym szmerze bujających się nie wietrze gałęzi, zaś mgła nie ułatwiała rozpoznania. Przeciwnik mógł podkraść się do nich prawie niezauważony, jedyna realna nadzieja w psach - ich o niebo lepszych niż u człowieka zmysłach.

Brytany MacCoya parły do przodu, to łapiąc, to gubiąc ślad. Nie poddawały się, tak samo jak ludzie za nimi. Parły niestrudzenie do przodu, w coraz głębszej wodzie. Nagie, lśniące od wilgoci gałęzie chwytały ubrania i szarpały za włosy. Najgorzej miała Crista. Syczał co parę metrów przedzierania przez zarośla, aż wreszcie skapitulowała, nasuwając kaptur na głowę żeby choć trochę ochronić się przed mało litościwa naturą. Oddychała też ciężko, próbując nie utykać i nie spinać się, gdy jakaś gałąź przypadkowo ocierała się o jej zranione plecy.
Dopiero przy rozdygotanym, obrośniętym mchem pomoście mogli odetchnąć - tu teren był wyższy, wznosząc się niewielką, ale zawsze skarpą ponad poziom wszechobecnej wody. Przelewała się na lewo od zmurszałych desek, zmieniając się we właściwe jezioro, ochrzczone przez miejscowych Błotniakiem.

- Dajesz radę? - Skov przerwał ciszę, zwracając się do bladej, spoconej blondynki. Przystanął, przed nim to samo zrobił Chris, ściągając psy do siebie.

Dziewczyna pokiwała głową, zaciskając usta w wąską kreskę. Na oko tropiciela trzymała się nie najgorzej… znaczy stwarzała dobrze pozory.
- Nic mi nie jest, potrzebuję… zróbmy chwilę przerwy, dobrze? - poprosiła, opierając się ciężko o barierkę.

- Jasne - szeryf kiwnął głową za jej plecami, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Nowojorczykiem.

Ten splunął w błoto i wyciągnąwszy rękę, bez zbędnych ceregieli zabrał kobiecie plecak. Uśmiechnął się krzywo, otwierając usta aby coś powiedzieć, lecz zamiast tego syknął przez zęby, łapiąc ją za ramię i ciągnąc za siebie.
- Nie wychylaj się - powiedział głucho, odgradzając ciałem blondynkę od krawędzi wody.

Uwaga ludzi automatycznie powędrowała przez mgłę na jezioro, na którym bujał się blady, sporych rozmiarów kształt. Lukas od razu rozpoznał co to jest.


- Topielec - Skov powiedział na głos, to co najwyraźniej też poprawnie zidentyfikował, chociaż tropiciel wiedział, że się myli.
To nie był topielec.

To była cała cholerna ławica nagich trupów.




Z pełnym brzuchem świat od razu wydawał się lepszym miejscem. Towarzystwo Turyście również przypadło miłe, troskliwe wręcz. Podczas posiłku dbało, aby miał kawę, dopytywało, czy jeszcze czegoś nie podać, albo nie donieść tak, ze gdy wreszcie wstał od stołu czuł się najedzony jak dawno nie miał okazji. Przez to ciężko szło mu pokonywanie stromych, kamiennych wpierw schodów, a potem przechodzenie przez puste jeszcze wnętrze kościoła. Każdemu krokowi towarzyszyło echo, zaś chłód starych murów przyprawiał o ciarki… bądź było to tylko nieprzyjemne wrażenie.


- Msza rozpocznie się za dwa kwadranse, lekcje gdzieś za cztery - Anna szła tuż obok niego, pomagając nieść bagaż i tłumacząc. Pokazała drzwi na lewo od ołtarza - Tam jest zakrystia, za nimi pokoje prywatne ojca Jasona. Po drugiej stronie masz korytarz ze schodami na górę i wyjście na plebanię. Tam miesza reszta domowników. Jeżeli się odwrócisz, przy głównym wyjściu zobaczysz schody na galerię - pokazała za plecy - Na górze są organy, ale są bardzo stare. Gramy na nich tylko w najważniejsze święta dwa-trzy razy do roku. Teraz niestety… bardzo ciężko znaleźć kogoś kto wie, jak je konserwować bez strachu o… - zagryzła wargi, krzywiąc się lekko - Ciężko naprawić coś, jeśli nie wiesz jak to działa, a w dzisiejszych czasach raczej trudno znaleźć odpowiedniego człowieka. Jules, nasz miejscowy złota rączka… Jason tylko jego dopuszcza do dłubania w dyszach i przy klawiaturach - na jej twarzy wrócił uśmiech, gdy wskazała drzwi na prawo od ołtarza. Przeszli przez nie, pokonali krótki korytarzyk w którym przy ścianach stały wysokie szafki, zapełnione wszystkim od książek po zapasowe świece i stare buty.

Sama kwatera okazała się skromnym pokoikiem na poddaszu, wysprzątanym jak pozostała część kościoła. Na białej ścianie, tuż nad starym drewnianym łóżkiem wisiał krzyż, przy wezgłowiu stała nocka szafka, a opok krzesło. Przy drzwiach zaś Turysta dostrzegł stolik z taboretem, szafę i regał z szufladami. Wszystko wyglądało na stare, choć zadbane i czyste.
Okna miały szyby, a nawet delikatne firanki, próżno było szukać w katach pajęczyn i śmieci tak powszechnych w opuszczonych domach pośrodku Ruin.

- Gdybyś czegoś potrzebował bierz śmiało z szafki na korytarzu - brunetka stanęła w progu, opierając bark o framugę. Uśmiechała się ciepło, pokazując kciukiem za plecy, gdzie zejście na niższe piętro, skąd właśnie przyszli.

- Ręczniki są w górnej szufladzie, miska i lusterko w kolejnej. Jeżeli będzie ci zimno koce są w kufrze pod łóżkiem. Postaraj się tutaj nie palić, dobrze? Ciężko się potem pozbyć tytoniowego zapachu, a i ściany żółkną. Rozgość się, rozpakuj - odbiła się ramieniem od framugi, wracając do pionu - Gdybyś czegoś potrzebował, będę przy rabacie. Trzeba dopilnować żeby dzieci nie narobiły więcej bałaganu, niż damy rade ogarnąć bez zgrzytów - puściła mu na koniec oko, po czym wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi.



Silnik motoru ryczał miarowo, wysłużone koła bezlitośnie pożerały metry rozmiękłej drogi, a potem asfaltu, a para podróżnych bez żalu zostawiała za sobą milczące owce. Rzut oka podczas odjazdu wystarczył, by dostrzec wpatrzone w maszynę i dwójkę ludzi ciemne, paciorkowate ślepia, pałające niemą niechęcią.

- Mówiłam że tu jest pojebanie, nie? - Pereira nadawała ze złością, ściskając mocno pas kaznodziei. Musiała krzyczeć aby przebić się przez szum wiatru i odgłosy pracującego silnika - Chujowy teren, popierdolony! Nie mam pojęcia czemu ktokolwiek chce tu mieszkać! Każdemu prędzej czy później tu odpierdala! Albo wpada w bagna! Albo go zżera coś co stamtąd wychodzi! No żesz kurwa jego mać! Nienawidzę tych włochatych karakanów! - syknęła na koniec, a mężczyzna wyczuł, jak bębni mu palcami po żebrach.

Milczała, ograniczając się do wskazywania odpowiedniego kierunku, albo zjazdu. Teren zmieniał się równie szybko, jak szybko dwoje ludzi pokonywało pojazdem ostatnie mile do miasta. Wpierw pole ustąpiły miejsca cherlawemu młodnikowi, by po dobrych sześciu minutach przejść w szpaler starych olch, tworzących tunel ponad starą drogą.

Mgła wciąż utrudniała widoczność, zamykając chciwymi mackami każdego, kto był dość szalony, by wyjść poza bezpieczne cztery ściany domostwa… bądź miał po swojej stronie Wolę Boską i niósł ogień Wiary głęboko w sercu.

Łowczyni uspokajała się, im dalej za sobą zostawiali pokręcone futrzaki. Wreszcie przestała mamrotać, rozluźniając mięśnie
- Jeszcze pół mili prosto! - krzyknęła, przestając ściskać prawie boleśnie towarzysza. - Zajedziemy od kościoła, zrzucisz szpej, a potem możemy poszukać kogoś, komu będzie się chciało drałować po zwłoki z pobocza!

Rzeczywiście słowa blondynki potwierdziła rzeczywistość. Zaraz linia drzew po lewo skończyła się, przechodząc w płaski teren, za którym majaczyły pierwsze bryły zabudowań.
- Ten twój znajomy na pewno cię przyjmie?! - Kris odezwała się ponownie, ożywając ledwo minęli pordzewiały znak, zupełnie jakby ktoś wlał w nią cały dzbanek mocnej kawy - Jak nie słyszałam, że mają tu niezły bar! Ogarniemy nocleg na miękko, ale lepiej by było móc za niego nie płacić! Poza tym… jest! - wydarła się nagle ile sił w płucach, a krzyk ten niósł ze sobą całe pokłady tryumfy i euforii. Wyciągnęła ramię ponad ramieniem Piątego, pokazując coś z przodu, po prawo. Tam gdzie zabudowania.

Po chwili mężczyzna też to zobaczył, a jego serce mogło zacząć sie radować. Wśród niskich, najwyżej piętrowych budynków był jeden wybijający się wysokością ponad ustaloną średnią, lecz to nie widok masywnego prostokąta tak cieszył, a solidny krzyż wieńczący jego dach. Wydawał się być blisko, na wyciągniecie ręki wręcz. Ledwo minęli pierwsze zabudowania do swojskiej woni mokrego lasu i benzyny dołączyła ta z palonego w kominkach drewna, gdzieś zaszczekał pies. Nawet słońce wydawało się przebić przez mleczny opar, na te parę chwil malując złote refleksy w kroplach porannej rosy.



Biec przed siebie, nie odwracać się. Zyskać przewagę, zgubić ewentualny pościg. Oddalić się od zagrożenia, odzyskać pole manewru bez obawy o to, że plecy przeora struga ołowiu. Hill musiała biec, póki starczyło siły, a oddech nie począł się rwać. Leciała na złamanie karku, chwilowo darując sobie zachowanie ciszy i ostrożności. Odpadało, gdy z tyłu dobiegał terkot automatycznej broni oraz coraz cichsze, choć wciąż pełne agresji krzyki. Grząska, rozmiękła ziemia chwytała stopy, utrudniając poruszanie, lecz kobieta się nie poddawała. Parła uparcie do przodu, dopóki na jej skronie nie wystąpiły gęste krople potu, a z piersi miast regularnych wdechów i wydechów, zaczęło się wydostawać zmęczone rzężenie.


Błyskawicznie pokonywała kolejne metry, oddalając się od felernego hotelu, aż został raptem mglistym wspomnieniem, majaczącym rozmytą bryłą daleko w tyle. Mimo tego nie zwalniała, gnając wpierw po błocie, potem żwirze, aż natrafiła na dawną drogę, kluczącą między resztkami dawnej drogi. Budynki stawały się coraz rzadsze, aż natrafiła na pierwsze drzewa, a po nich następne. Zostawiała Ruiny za sobą, wchodząc na regularne Pustkowia - zdewastowane, puste i skorodowane. Tutaj szczątki cywilizacji ustępowały miejsca chciwej naturze, krok po kroku odzyskującej zagarnięty niegdyś przez człowieka teren.

Przystanęła dopiero dobrą milę dalej, pod bezpieczną osłoną sypiącej się ściany wiaduktu, opierając dłonie o kolana w próbie odzyskania władzy nad ciałem, zmuszonym z samego rana do morderczego wręcz wysiłku. Plecak z dobytkiem ponownie wylądował na ziemi, a ona zgięta w pół łapała zbawczy tlen niczym wyciągnięta na brzeg jeziora ryba.

Tym razem się udało, nie straciła niczego, prócz czasu i odrobiny nerwów, szczęście jej sprzyjało. Zostawało doprowadzić się do względnego porządku. Przykucnęła przy większej kałuży, dokładnie obmywając dłonie w burej wodzie. Tarła zakrwawioną skórę, pozbywając się zarówno zacieków, jak i nieprzyjemnego pieczenia. Finalny efekt nie powalał na kolana, ale było lepiej, bez dwóch zdań. Dla pewności przetarła zaczerwienioną skórę spirytusem, usuwając resztę mutanciego syfu… taką przynajmniej żywiła nadzieję.

Nie danej jej jednak było rozbić się obozem we w miarę spokojnym terenie. Ledwo skończyła toaletę i przebrała się w zapasowe ciuchy, gdzieś z przodu doszło ją ludzkie nawoływanie. Odpowiedziały mu identyczne głosy z tyłu, z kierunku z którego przybyła. Głosy mogły iść drogą, bądź zacząć obławę w inny sposób? To przypadek, czy celowe działanie?
Szukali jej, podążali dalej tropem zostawionym w miękkiej ziemi?
Nie wiedziała.



Pogrzeb jajecznicy, cebuli i czerstwego chleba - tak w skrócie dało sie nazwać śniadanie pod ziemią. Do tego duszna, lekko zadymiona atmosfera i ponure milczenie zgromadzonych przy stole ludzi, bez przekonania dłubiących w szybko stygnących, biało-żółtych glutach zupełnie jakby walczyli sami ze sobą, a batalia owa przypominała dziki pojedynek za śmierć i życie, gdy widelce niezbędników nabierały małe kawałki jedzenie windując je do zaschniętych ust, którym nie pomagała pita w dużej ilości woda, choć i ona trąciła czymś chemicznym. Jakby benzyną. Lub naftą. Gasiła jednak pragnienie, pomagając wypłukać wrażenie posiadania starej, styranej życiem szmaty do podłogi… zamiast języka.

Jedynym wyglądającym w miarę normalnie był gospodarz i to on z początku przejął na siebie rolę animatora umierającej, stypowej atmosfery. Przytachał z kuchni kankę z wodą z ogórków i nalał każdemu z trójki solidną porcję, burcząc pod nosem coś średnio zrozumiałego.

Pierwsza ciszę przerwała Ali, przełykając kwaśny płyn i zieleniejąc momentalnie. Zamknęła powieki, zacisnęła usta, dysząc ciężko przez nos aż powoli kolory na jej twarzy zaczęły wracać do normy.
- Dzięki Patt - chrypnęła, układając usta w twór mikry uśmiech. Rozdygotana dłonią sięgnęła do leżącej między naczyniami paczki fajek, potem wyłuskała pojedynczą zapałkę z kupki rzuconej przy starej popielniczce.

- Nie ma sprawy. - gospodarz popatrzył po zebranych, żując zapamiętale jajka z chlebem. Opierał się ciężko łokciami o blat kulawego stołu, mieląc intensywnie szczęką - Nie chcę wyjść na chuja...

- Ale ty jesteś chujem -
Jednooki dołączył do dyskusji, siorbiąc z kubka. Walkę z posiłkiem zakończył połowicznym sukcesach, lecz chyba wolał bardziej nie kusić losu. - Przyjeżdżamy z daleka, wpadamy w odwiedziny i co? Każesz nam wypierdalać z samego rana - westchnął boleśnie.

- Dobra, poprawka - Patt parsknął, przybierając ironiczną minę - Nie chcę wyjść na chuja większego niż jestem, ale musicie spierdalać. Nakarmiłem was, postawiłem do pionu… co jeszcze? Do kibla zaprowadzić. No dobra... Ali chętnie pomogę - wyszczerzył się łobuzersko do dziewczyny.

- A co, kolanko ci przecieka? - brunetka zaśmiała się i uderzenie serca później ścisnęła palcami skronie, walcząc z nagłym atakiem migreny.

Bennet też czuł się coraz lepiej, zniknęło kołowanie w głowie i zielona mgiełka zaburzająca percepcje. Co prawda nadal chciało mu się rzygać, a gwałtowniejsze ruchy groziły uwolnieniem śniadania na wolność, lecz i tak było o niebo lepiej, niż wtedy gdy otworzył zaropiałe oczy na starym barłogu w kacie pokoju.

- Chcesz to ci wieczorem pokażę - pobliźniony łysol nalał technik nową porcję ogórkowego kwasu, po czym rozłożył bezradnie wielkie ramiona - Wiele rzeczy tu szwankuje, przydałaby się im im delikatna kobieca ręka i trochę czułości, a od razu zaczną śmigać jak ta lala.

- Taaaak? -
tym razem kobieta przybrała poważną minę i tylko drgające ku górze kąciki ust zdradzały tajoną radość - A co niby mamy robić do wieczora, czekać nad klapą?

- Idźcie do miasta, to niedaleko. Dwa fajki szybkim tempem przez prostą wycinkę -
machnął ręką gdzieś północny-wschód - W Czapli ciągle siedzi Free. Bennet mówił że macie coś do załatwienia. Załatwcie to, a jak nie będzie smrodu to wracajcie. - zadumał się, tężejąc na krześle i obracając głowę gdzieś w stronę kotary - Jeszcze z jedną butelkę mam. Skończcie jeść i zbierajcie się - bez słowa podniósł się z krzesła, by zaraz zniknąć za kotarą. Zwiadowcy zaś wydawało się, że słyszy gdzieś z góry nawoływanie. Głos chyba należał do kobiety, lecz warstwa ziemi i inne przeszkody utrudniały dokładne rozeznanie.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.

Ostatnio edytowane przez Czarna : 09-04-2018 o 21:20.
Czarna jest offline