Znaleźć ciężarówkę do Baltimore... plan wydawał się dobry: na parkingu przed knajpą było wydzielone miejsce na tiry i faktycznie stało tam kilka drogowych potworów, nieodmiennie kojarzących się z długimi trasami po Stanach. Większość miało standardowe malowanie dużych przewoźników, ale na postoju pyszniły się też zdobione w orły, płomienie i wypięte kociaki
customy.
Problem był tylko jeden: nikogo przy ciężarówkach nie było. Doe obszedł pojazdy tylko po to, żeby odkryć, że wszystkie są zamknięte na głucho, a część ma nawet zasłonięte okna. Kierowcy najwidoczniej przesypiali upały albo uciekli z parkingu do klimatyzowanego wnętrza baru. Zresztą, nie licząc przemykających do knajpy gości, parking był bezludny - przed słońcem pochowali się nawet zwykle żulący w takich miejscach bezdomni.
John pokręcił się dłuższą chwilę pomiędzy tirami bez większego szczęścia; miał już zrezygnować, kiedy usłyszał nagle trzaśnięcie drzwi od kabiny i stukot butów na schodkach. Spomiędzy naczep wyłonił się szczupły, ogorzały facet w średnim wieku, ubrany w charakterystyczną czapkę i roboczy kombinezon. Wyblakłe, wyłupiaste oczy taksowały Johna nieprzyjemnie i natarczywie.
-
Czego tu szukasz ćpunie? Szczęścia? Czy chcesz naszczać komuś na koło? Wypierdalaj! - warknął mężczyzna, podchodząc bliżej, ale wciąż zachowując bezpieczny dystans. Doe zauważył, że blisko ciała typ trzyma
kawałek metalowej rury, pewnie jakieś narzędzie.