Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2018, 22:13   #202
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Doktor O’Neal miała być zła i była zła. Zirytowana i zmęczona, przegrzana słońcem i sfrustrowana wymianą uprzejmości z Pazurem od samego rana. W głowie układała plan jak najlepiej, najszybciej i najbezpieczniej dostać się najpierw bezpośrednio nad rzekę, a potem drugi brzeg. Bez blond dodatków na podorędziu. Stojąc przed miejscowym handlarzem ciągle się wahała, rozdarta między chęcią zagarnięcia swojego sprzętu i wypięcia się na wesołe towarzystwo, a… zachowaniu rozsądku wymaganego od kogoś z jej wykształceniem i profesją. Osobiste animozje powinny blednąć wobec sytuacji stanu wyjątkowego do jakich zdecydowanie zaliczała się i powódź i szalejący wirus. Pokonało je jednak coś kompletnie innego.

Ostatnią spodziewana rzeczą była zaproponowana przez najemnika wymiana. Jego sprzęt zamiast jej, chociaż nawet laik widział różnicę w jakości i klasie karabinów. To co zrobił było wyjątkowo nierozsądne w obliczu czekających ich zapewne tego dnia potyczek nie tylko z zainfekowanymi. Było też wyjątkowo… miłe, niespodziewane tym bardziej, że od dobrej godziny każda dyskusja między nią, a nim kończyła się warkotem i wbijaniem coraz ostrzejszych szpil. Aby ukryć niepewność, brunetka założyła znalezione w skrzynce z winem okulary, zyskując namiastkę pokerowej twarzy bardzo jej teraz potrzebnej.
Na tym jednak cuda się nie kończyły. Kolejne były przeprosiny, a po nich… róża. Pełnokwiatowa o niespotykanej, mieszanej barwie starego różu z burgundem. Brunetka wpierw z obawą wyciągnęła ku niej rękę, a potem przyjęła podarunek, podnosząc go do nosa i aż westchnęła. Słodki, zdecydowany aromat zniwelował chociaż chwilowo duszne bagienne smrodki powodzi. Sam kwiat był niezaprzeczalnie… zjawiskowy. Delikatny, a z drugiej strony miękkie płatki trzymały się pewnie kolczastej łodyżki. Sama barwa przykuwała uwagę, przywodząc na myśl marmur… lub krew. Izzy wolała pierwszą wersję.
- Dziękuję - uśmiechnęła się szczerze, gubiąc przy okazji spięcie mięśni towarzyszące jej od pierwszej krzyżowej wymiany argumentów - Jest piękna.

- Tak, chyba tak. Ładne są takich jeszcze chyba nie spotkałem.
- rosły najemnik pokiwał ciemno blond głową i zerknął w stronę krzaków gdzie widać było resztę tych dwubarwnych kwiatów. Po chwili jednak wrócił spojrzeniem do stojącej przed nim w wodzie lekarki.

- Tak… krzyżówka botaniczna. Jak u Pasteura - odpowiedziała zapatrzona w roślinę kręcącą się powoli między jej palcami - Ja też cię przepraszam Sam - powiedziała wreszcie, odrywając wzrok od prezentu - Ani przez chwilę nie myślałam o tobie jak o tępym trepie, nie myślę też że jesteś złym ojcem. Martwię się… wczoraj też się martwiłam. O was oboje - wzruszyła ramionami, robiąc zrezygnowana minę - Gdy się martwię próbuję kontrolować wszelkie płaszczyzny na które mogę mieć wpływ, żeby zminimalizować ryzyko że ucierpi ktoś bliski. A… charakter miewam paskudny gdy sie zirytuję. Czy możemy udać że cała ta urągająca godności poprzednia rozmowa między nami nie miała miejsca? To… wstyd mi, wybacz. Nie będę nigdzie jechać bez was, razem tkwimy w tym szambie - wymownie opuściła głowę, gapiąc sie pod nogi - Dosłownie i w przenośni.

- Może lepiej nie wracajmy do tego.
- zgodził się opiekun blondwłosej nastolatki i położył dłoń na ramieniu lekarki. - Chodźmy już stąd. - powiedział lekko nakierowując siebie i Izzy w stronę czekającego na ulicy czarnego vana. - Widać oboje jesteśmy paskudni gdy się w nas gotuje. - dodał luźniejszym tonem brodząc przez powodziową wodę.

O’Neal pokiwała głową, a potem nagle się uśmiechnęła. Uniosła ręce i chwilę pomajstrowała przy włosach, to splatając, to rozplatając kolejne pasma, aż opuściła ramiona ponownie, zostawiając różę wplecioną w jeden z warkoczy przy twarzy. Uśmiechał się też pewniej, szczerze i jakby naprawdę jej ulżyło. Do chwili, gdy zatrzymała się w pół kroku.
- Twój karabin… - zerknęła przez ramię na dom syna pastora - Doceniam gest, ale czeka nas ciężki dzień. Moje Diemaco nie umywa się do twojego M4. Nie ma też lunety noktowizyjnej. Chodź - teraz to ona pociągnęła jego, w przeciwną stronę - Poza tym gorzej strzelam, więc i tam to ty będziesz latał z tą sztabą żelaza. Musisz mieć karabin Sam. Najlepiej swój.

- Diemaco to całkiem solidna marka. I zostawmy jak jest. Jeśli trzeba będzie to najwyżej wy zrobicie zastaw jutro. Poza tym liczę, że wrócimy przed zmierzchem. Jeśli mikroskop nie będzie dalej potrzebny to odbiorę swój karabin.
- Pazur zrobił z pół kroku ale postawił delikatny ale jednak zdecydowany opór nie dając się zaciągnąć z powrotem na plebanię. - Jak by nie patrzeć ktoś z nas będzie bez swojej głównej broni. Więc lepiej sprawę załatwić jak najszybciej i mieć to już z głowy. Też nie podoba mi się przebywać w tej okolicy dłużej niż to potrzebne. - dodał jeszcze rozglądając się po zatopionej powodzią okolicy. Mętna powierzchnia brudnej wody rozciągała się jak okiem sięgnąć wciskając się wszędzie tam gdzie normalnie były chodniki, ulice czy podwórka.

Siłowanie się z najemnikiem przypominało próbę przesunięcia bardzo upartej góry i było tak samo wykonalne.
- Najpóźniej jutro musi nas tu nie być. To cud że jeszcze nie mamy tu epidemii czerwonki, ale komary wylęgną się lada moment, a tego nie chcemy. - O’Neal dała za wygraną, kończąc ciągnięcie rozmówcy. Zamiast tego zdjęła z pleców broń i wcisnęła ją mężczyźnie w ręce.
- Ty lepiej strzelasz - wyjaśniła z pogodnym uśmiechem, podejmując marsz ku terenówce - Poza tym w moim stanie nie powinnam dźwigać, wiesz jak bywa. Jestem już stara… tym bardziej muszę dbać o dziecko i siebie. Nie przemęczać się. Więc jako ten dobrze wychowany, szarmancki i troskliwy Pazur tym bardziej musisz mi pomóc dźwigać to brzemię - zrobiła smutną minę, a raczej próbowała.

- Niezły tekst. - Zordon uśmiechnął się ale przyjął karabin od lekarki. Wprawnie go złapał i włożył w gniazdo swój magazynek który wcześniej wyjął ze swojego M 4. Najwidoczniej dawne przepisy o standaryzacji sprzętu opłaciły się nawet i dzisiaj bo magazynek trzasnął cicho bez problemu zajmując należne mu miejsce. Potem najemnik zarzucił broń na plecy tak jak poprzednio nosił swój karabinek.
- W takim razie zapraszam. - dodał uśmiechając się z przekąsem i nadstawił zgięte ramię by lekarka mogła je objąć i dać się poprowadzić pod tym opiekuńczym pazurowym ramieniem w stronę czekającego wozu.

- Czasem coś mi wyjdzie… akurat jeśli nie jestem zajęta histeryzowaniem, a ty nie bucujesz - Izzy wyszczerzyła się, a brwi podjechały jej do góry na widok standardowego gestu wsparcia dosłownego. Z myślą przewodnią “dobrze, że Rob tego nie widzi”, dygnęła przed najemnikiem, dla efektu zamiatając nieznacznie rąbkiem spódnicy.
- Wielkim nietaktem byłoby nieskorzystanie z proponowanej z dobroci serca pomocy. I wsparcia - ujęła podane ramię, opierając się na nim przez co brodzenie w powodziowej brei stało się nagle nawet znośne, a z pewnością nie groziło potknięciem i wylądowaniem w cuchnącym mule. Nagle się zaśmiała, kaszląc w zwiniętą pięść, a potem machnęła ręką.
- Nie, nie będę przeginać z tym, że bolą mnie nogi,a do auta daleko.

- To dobrze. Jeszcze by się okazało, że jesteś niedysponowana i trzeba cię nieść.
- opiekun nastolatki skinął głową z tym oszczędnym uśmiechem na twarzy. Zresztą doszli już do ogrodzenia i chodnika przy jakim stała czarna furgonetka. Pazur otworzył drzwi podając dłoń lekarce by łatwiej jej było wsiąść do maszyny. Powitały ich spojrzenia o wiele mniej ciepłe. Roger odwrócił się na swoim siedzeniu z mieszaniną podejrzliwości i wyczekiwania. Rice zaś jakoś wcale nie pałała miłością na widok powracającej dwójki jednak z powodu knebla nadal to było o wiele mniej wymowne.

- Wszystko załatwione, możemy jechać do domu Brandonów - lekarka chętnie skorzystała z pomocy, przytrzymując się najemnika przy wsiadaniu na pakę. Odwróciła się i wyciągnęła własną dłoń w identycznym geście, tyle że do odwrotnego adresata.
- Dzięki Roger że na nas poczekałeś… właśnie - wróciła wzrokiem do blondyna - Angie mówiła że jesteś ranny. - zmarszczyła brwi - Daj się obejrzeć. Nalegam. Ty też Roger - powiedziała do kierowcy - Z gorączką i zakażonymi ranami ciężej ci będzie zbierać… krew do kielicha, albo… słuchać wytycznych Khaina - powoli i z dwoma zacięciami, ale chyba jakoś wybrnęła.

Roger zmarszczył brwi jeszcze bardziej przez co mieszanina zaskoczenia i podejrzliwości przybrała mu wręcz groteskowy wyraz. Pokręcił głową, odwrócił się znowu do pozycji jakiej kierowcy przystało i zaczął uruchamiać pojazd. Nadal nie szło to płynnie ale zauważalnie lepiej niż przed ustawieniem styków akumulatora przez lekarkę.

- Może u Westów? Rzeczywiście wczoraj przy studni nie wszystko poszło gładko. - Pazur dla odmiany zgodził się i spojrzał na swoje ramię. Tam spod podwiniętego rękawa munduru wystawał mu kawałek bandaża.

- Zdejmij mundur - Izzy poprosiła cicho, biorąc się za grzebanie we własnych szpargałach medycznych - Nie będę niczego szyć, pójdzie szybko. Od momentu zranienia minęło zbyt dużo czasu, krawędzie rany zaczęły się już zasklepiać. Łatanie nic nie da, zostaje przypilnować sterylności opatrunku. Wymienić na świeży. - wyjęła rolkę bandaża i butelkę z dezynfektantem - Zmieniałeś to rano? - zapytała, wzrokiem pokazując opatrunek na jego ramieniu.

- Sama wiesz jak było rano. Miałem się tym zająć po śniadaniu. - odpowiedział najemnik o ciemnoblond włosach. Popatrzył na opatrunek wystający spod podwiniętego rękawa na którym naszyta była tarcza ze śladami po uderzeniu trzech pazurów jaka stanowiła godło jego jednostki. Pod względem opatrywania rana była w dość głupim miejscu. Żeby mieć o niej dostęp trzeba było albo odciąć rękaw munduru czego mężczyzna pewnie nie chciał albo zdjąć ten mundur. Ale, żeby zdjąć mundur musiałby zdjąć cały szpej jaki był na nim co w połączeniu z szybką jazdą Rogera sprawiało, że pewnie dojechaliby do Westów zanim coś sensownie zdoła się przedsięwziąć z tą raną.
- Może zrobimy to w domu? - najemnik podniósł głowę na lekarkę gdy pewnie przekalkulował sobie pod ciemno blond głową te kalkulacje.

Izzy popatrzyła krytycznie na masę sprzętu wiszącą najemnikowi na korpusie i przygryzła dolną wargę. Wyciągnięcie go z ekwipunku wydawało się żmudne i długie.
- To jedyna twoja rana? - spytała pro forma - Coś łatwiej dostępnego?

- Bo ja wiem czy tak łatwiej.
- Pazur lekko wzruszył ramionami i trochę się jakby uśmiechnął gdy klepnął się w udo. Nogawka gdzieś na połowie uda była podziurawiona i przebarwiona zakrzepłą krwią. W dziurze po chyba pocisku też bielił się fragment opatrunku. By tak się dostać co prawda nie trzeba było ściągać całego pancerza i tego co miał na nim komandos no ale bez znowu cięcia nogawki czy zdjęcia spodni nie było co myśleć o zmianie opatrunku.

Wychodziło, że łatwiej zacząć od dołu i mniej przy tym zachodu. O’Neal pokiwała głową i też się uśmiechnęła dość krzywo, schodząc do parteru przed siedzącym na ławeczce komandosem.
- Rozepnij spodnie. - poklepała ranną nogę dwie szerokości dłoni pod bandażem - To zajmie mniej niż 3 minuty, a jak będziesz grzeczny wieczorem zaceruję ci mundur.

- Co ty nie powiesz?
- brew najemnika uniosła się w równie ironicznym grymasie. Wydawał się chwilę wahać albo zastanawiać nad czymś ale w końcu uniósł nieco swoje cielsko i po chwili gmerania opadł z powrotem na ławeczkę furgonetki. Tym razem już ze ściągniętymi do kolan spodniami. Wyprostował nieco sztywną nogę by zaprezentować ranę a raczej opatrunek jaki ją przykrywał. Widocznie musiał oberwać prawie dokładnie w połowie wysokości uda bo tam był nałożony opatrunek.

- Współpracuj, a może się nie pomylę i nie odetnę ci tej nogi, skoro już bawimy się w doktora - brunetka odchyliła kark do tyłu, żeby móc spojrzeć mu w twarz. Minę miała poważną i profesjonalną, ale szybko opuściła twarz ku dołowi, aby móc zająć się pracą. Delikatnie odwinęła stary bandaż, uważając aby nie urazić uszkodzonego ciała pod spodem.
- Miałeś szczęście, to mały kaliber - powiedziała spokojnie, otwierając buteleczkę dezynfekantu - Będzie piekło - uprzedziła ledwo powstrzymując się od śmiechu. Coś w całej tej scenie wybitnie poprawiało jej humor, balansując na skraju dwuznaczności. Miło odmiana po wojnie na noże.

- Mhm. Będzie piekło? A znasz kawał o tym będzie piekło? - Pazur wydawał się spokojny, opanowany jak to chyba miał w zwyczaju sprawiając, że przydomek wymyślony mu przez jego podopieczną wydawał się być jak najbardziej trafny. A jednak tym razem też jakoś wydawał się być w tym spokoju bardziej wyluzowany. Rana na oko lekarki całkiem świeża. Powstała pewnie gdzieś dobę temu. Widocznie ktoś się nią zajął wcześniej chociaż śladów szwów ani profesjonalnej lekarskiej roboty znać nie było. Rana jednak nie paskudziła się chociaż nadal była ledwo przyschnięta świadcząc jak bardzo jest świeża.

- Nie, nie znam. Dawaj - Izzy parsknęła, zaczynając przemywać ranę przed założeniem nowego opatrunku - Ale znam inny. “Mnie to zaboli bardziej niż ciebie”. - zaśmiała się krótko, zakrywając zranienie czystą gazą.

- Mhm. - Pazur zgodził się trochę się krzywiąc gdy dezynfektant wdarł się w nie zaleczoną jeszcze ranę. Jednak uśmiechnął się gdy też usłyszał znany klasyk. - Więc to leci tak. - zaczął mówić znowu wracając do spokojnego tonu z filuternym odcieniem. - Przychodzi hoże dziewczę do spowiedzi. Klęka w konfesjonale i zaczyna się spowiadać. “Proszę księdza, uprawiałam seks analny”. Mówi pełna trwogi. A ksiądz twardo i groźnie jej odpowiada. “Ooojj to będzie Piekło!”. Na to dziewczyna smutnie i żałośnie kiwa główką i odpowiada “To prawda, już piecze”. - Wujek Angie nie wytrzymał i sam zaczął się śmiać ze swojego żarciku. Lekarka dołączyła najpierw parsknięciem, potem też rechotała na całego. W każdym razie wydawało się, że cała sytuacja w ten czy inny sposób też pomogła im jakoś spuścić pary i nadmiar złych emocji jakie się ostatnio nagromadziły. Pazur trochę przestał bo w końcu widocznie dojechali i furgonetka zatrzymała się a Roger zgasił silnik. Zaraz boczne drzwi otwarły się i w drzwiach pojawił się pan O’Neal.

- Eeemm… - Robert zmrużył oczy i minę miał dość niewyględną. W końcu pewnie widział w pierwszym rzędzie tył swojej żony a tuż za nim front najemnika siedzącego na ławeczce furgonetki. Ze spuszczonymi spodniami. Za to ich dwójka widziała gdzieś za Robertem i Angie, i jakiegoś jaszczura i jeszcze resztę dziecięcej czeredy.

Do całej sytuacji pasowało jedno, nieśmiertelne i uniwersalne powiedzenie, zupełnie jakby stworzone z myślą o podobnych przypadkach.
- Kochanie to nie tak jak myślisz - lekarka rzuciła przez ramię, a potem oczy się jej więzły, gdy tak gapiła się na męża spode łba. Wzrok uciekł jej za plecy, do młodszego pokolenia, a potem wrócił do łowcy - Czy przypadkiem nie miałeś pilnować dzieciaków? Dlaczego Angie wygląda jakby się kąpała w studzience kanalizacyjnej… i co to za gadzina? - spytała, mechanicznie nawiązując najemnikowi udo bandażem.

Gdzieś w tym momencie w drzwiach, pod pachą pana z blizną pojawiła się jasnowłosa głowa, patrząca z ciekawością do wnętrza bryka.
- Ooo.. - Angela wydała z siebie zdziwione dźwięki, mrugając i unosząc wysoko brwi, aż wreszcie podrapała się po włosach na potylicy, co pomagało myśleć - To pani też chce sie tulać z wujkiem od środka? A mogę popatrzyć?

Lekarka bardzo powoli nabrała powietrza, a potem je wypuściła, kończąc zabawy z bandażem. Rzuciła rozbawione spojrzenie Pazurowi, a następnie zebrała się na tyle, żeby odpowiedzieć.
- Nie aniołku, nie będziemy… się tulać od środka z twoim wujkiem - wykrzesała z siebie coś jakby pogodę ducha i optymizm, zwracając twarz ku nastolatce - Zmieniam mu opatrunki. Tylko opatrunki - drugie zdanie powiedziała do męża wyjątkowo zmęczonym tonem.

- Cóż za szczęście. Że tylko opatrunki. - Robert chyba odzyskał głos bo odpowiedział raczej kpiącym uśmiechem. Odsunął się w bok przejścia by można było przełazić w obie strony. Roger w tym czasie wysiadł ze swojego miejsca i trzasnęły drzwi od szoferki.

- Tak. Dzięki za fachową pomoc. - wujek też wstał chociaż musiał się przygarbić by nasunąć a potem zapiąć swoje spodnie. - Angie cóż się stało? Wpadłaś do wody? - wujkowi chyba też wygląd przemoczonej i ubrudzonej podopiecznej bardzo rzucił się w oczy. Sam machnął na Rice by wstała no i wciąż skrępowana i zakneblowana Azjatka wstała i wyskoczyła na zewnątrz na zalany powodzią chodnik.

- No. Ładne kwiatki. - Robert zawiesił wzrok na dwukolorowej róży wpiętej we włosy żony jakiej nie miała gdy stąd odjeżdżali.

- Nie wujku, nie wpadłam do wody - nastolatka czekała cierpliwie aż opiekun się ubierze, przestępując z nogi na nogę aż wzruszyła ramionami - Podłoga się zarwała. Skoczyłam, ale… no framuga zazasadzkowała i razem zleciałyśmy do piwnicy, gdzie pan Ben. No ale przyniosłam obiada - rozweseliła się momentalnie, pokazując za plecy na jaszczurka. Zaraz też obróciła głowę i zawołała do pana z obrazkami - Roger! Zobacz jaki jaszczurek! Ma dobre mięso. Chcesz trofe… no chcesz zęba? Albo paznokcia?

- Ładne. Też mi się podobają
- O’Neal zebrała się z godnością z ziemi. Zebrała medyczne szpargały, dopięła torbę lekarską i z dumnie uniesioną brodą, wytoczyła majestat z furgonetki. Nie omieszkała zatrzymać się przy mężu na rozsądną odległość dwóch kroków - Lepsze niż ignorowanie. Co, teraz nagle mnie zauważasz? A już myślałam że nie zasłużyłam aby przestać robić za element dekoracyjny tła.

- Mhm. -
wujek skinął głową z nieco zmrużonymi powiekami jakby się zastanawiał nad tym co powiedziała jego podopieczna. - Jesteś cała? Stało ci się coś? - wzrok wujka przesunął się po przemoczonej sylwetce nastolatki oblepionej gdzie się dało ciężkimi od wody blond włosami i mokrą, niebieską sukienką która gdzie się nie dało oblepiać ciała to zwisała ciężko dalej mocząc się w powodziowej wodzie. Wujek o dziwo nigdzie nie miał przy sobie swojego M 4 za to położył dłoń na ramieniu skrępowanej Azjatki. Ta stała trochę przy nim a trochę przed nim siłą rzeczy przysłuchując się toczonym wokół niej dyskusjom.

- To nie moje trofeum. - Roger bez żenady wciął się do dyskusji i podobnie bezpardonowo obszedł swój wóz i parł przez zalany wodą chodnik. Na truchło jaszczura dryfujące na podwórzu Westów poświęcił tylko chwilę uwagi. - A tu masz swoje. Oczyściłem ci. - powiedział wyciągając w stronę nastolatki oczyszczoną i bielejącą się ludzką czaszkę. - To ta od Gammana. - wyjaśnił krótko na co wujek spiorunował go wzrokiem.

- No zauważam jak jasna cholera serce ty moje. - pan O’Neal pokiwał głową ale mimo pozornie lekkiego czy ironicznego tonu wcale nie wydawał się rozbawiony. - Coś mi się wydaje, że musimy porozmawiać. - położył dłoń na ramieniu żony dając znać, by udać się do domu Westów.

W międzyczasie nastolatka zapiszczała radośnie, doskakując do pana z obrazkami i staranowała go, obejmując mocno za szyję. Dostała głowę! Taką ładną i czystą! Był taki miły, że ją wyczyścił żeby już nie była czerwona.
- Dziękuję! - wypiszczała entuzjastycznie, podskakując i zostawiając buziaka na tym razem niekostuszkowym policzku. Z przejęciem przyjęła kość, oglądając ją uważnie z każdej strony.
- Łaaał… - westchnęła zachwycona - Jaka czysta i biała. Naprawdę mogę? To dla mnie? Dziękuję Roger, jesteś taki dobry i miły! - znowu podskoczyła, buziakując drugi policzek.

- Chyba nic jej nie jest - O’Neal mruknęła do Pazura, a potem westchnęła ciężko i pokręciła głową - Zobaczymy pod mikroskopem czy przypadkiem… obiad nie ma w sobie wirusa. Jak nie ma chyba będziemy mieli pożywną kolację i dobrze. Nasze zapasy topnieją, a wciąż długa droga przed nami. Ale najpierw furgonetka - zwróciła się do męża, nie dając się zaprowadzić karnie do domu na rozmowę i dywanik - Obiecałam Rogerowi, że zrobię porządek i nasmaruję co się da. Możemy rozmawiać gdy będe pracować. Zanieście proszę… tego stwora do domu - na koniec zwróciła się do pozostałej części grupy.

- Tak. To twoje pierwsze trofeum. Bardzo ważna rzecz. Zatrzymaj je. Należy do ciebie. - Roger mówił poważnym, nawet trochę jakby uroczystym tonem ale też wydawał się odwrotnie proporcjonalnie zadowolony do coraz bardziej wpienionego wujka. Ale uwagę khainity przykuła wzmianka o jego wozie jaką usłyszał od stojących obok O’Nealów. - No właśnie. Taki deal był. Miała zrobić jak przyjedziemy. Co? Jakiś problem? - Roger popatrzył na małżeństwo i na koniec odezwał się dość wyzywającym tonem raczej do męża niż żony.

- Skądże. Żaden. Przecież zaledwie chodzi o to, że moja żona tylko bandażuje obcych facetów w twojej furgonetce i wraca z kwiatami we włosach. - odparł Roger średnio uprzejmie i w tej chwili wydawał się nawet skłonny ulegać wszelkim prowokacjom. W końcu był większy i cięższy od khainity ale na tym wielkość czy odporność przeciwnika coś mało chyba robiła wrażenie.

- Ja pierdolę człowieku to ją ogarnij. Knebel mówię do każdej laski powinien być knebel. Tak się darli ryja na siebie w tamtą stronę, że jakby się nie uspokoili do narożnika, bym ich wypierdolił na zewnątrz i chuj mnie oboje obchodzą. Jakby mnie Ćma nie poprosiła w ogóle bym miał na was wyjebane. - warknął khainita wcale nie przejmując się ani panem, ani panią O’Neal ani pozostała parą blondynów i skneblowaną Azjatką. Chociaż i Sam i Wujek spojrzeli na niego z dość zmieszanym spojrzeniem to potem zaczęli rozchodzić się w swoją stronę. Khainita beztrosko ruszył ku gankowi, czekającym dzieciakom i martwemu jaszczurowi. Wujek też popchnął Rice by ruszyła w stronę domu zaś pan O’Neal został z panią O’Neal.

- Chodź Angie trzeba zaprowadzić Rice i w ogóle. - wujek westchnął i też ruszył za khainitą w stronę domu.

- Nie bierzcie tego do domu. Sprawdzi się i oprawi na zewnątrz. Nie będziemy im z domu burdelu robić. - Robert podniósł nieco głos by dotarło do odchodzących. Sam został przy furgonetce gdzie właściwie zostali sami z żoną.

Izzy poczekała aż zbędni gapie się ulotnią, w międzyczasie wyciągając z vana torbę z narzędziami. Tym razem niemedycznymi. Milczała przy tym wymownie, równie wymownie skupiając się na pracy aż w odległości dziesięciu metrów od furgonetki nie było żywego ducha.
- Jakbyś nie zauważył twoja żona jest lekarzem i zwykle tym się zajmuje - powiedziała wreszcie, otwierając czarną maskę - Leczy ludzi, składa ich do kupy i okręca bandażami. Czasami zszywa ich lub podaje odpowiednie leki.

- A coś mi chyba świta na ten temat. Nawet pewną rolę, pewnych mioteł pamiętam. Tak, chyba jakoś tak to szło. Iiii?
- Robert oparł się bokiem o burtę ryja furgonetki i złożył ręce na piersi. Spoglądał gdzieś w zachmurzone ale lejące mimo to tropik bez oporu niebo jakby tam szukał natchnienia i wspomnień. Na koniec zawiesił głos czekając na dalszy ciąg.

- I ty mi powiedz o co ci chodzi - lekarka prychnęła, stawiając ciężką torbę nad reflektorami żeby łatwiej móc do niej sięgać - Bo mój prosty mózg tego nie ogarnia. Słyszałeś, dla takich jak ja to knebel.

- To Roger. Sama słyszałaś jego liczne “myśli zebrane” jakimi nas raczy co chwila.
- Rob zrobił cudzysłów z palców przy zaimprowizowanym tytule ale nie wydawał się rozbawiony. - I od kiedy ty masz prosty mózg co? Z nas dwojga to chyba ja jestem ten bardziej tępy. Dlatego nasza córka ma być lekarzem a nie topić się po bagnach ze strzelbą w łapie. Dlatego ja chcę wiedzieć co tu się do cholery dzieje Izzy. - Rob mówił jeszcze spokojnie ale Izzy wyczuwała szarpiące się pod jego skórą emocje.

- Doskonale wiesz, że gdybyś był tępy nigdy bym za ciebie nie wyszła, więc akurat ta linia ataku i wywołania u mnie poczucia winy jest z góry skazana na porażkę, Rob - lekarka nachyliła się nad maską, zaczynając tym razem składać maszynę, nie ludzkie ciało - Razem z opiekunem Angie wpadliśmy w dyskusję. Oboje przedstawiliśmy argumenty i niestety nie udało się nam wypracować konsensusu. Roger akurat nie mylił się… co do ilości decybeli przy jakich owa dyskusja się odbywała. Mimo to w ostatecznym rozrachunku udało się osiągnąć porozumienie. Natomiast róża bardzo mi się spodobała, ale noszenie jej w ręku grozi uszkodzeniem… a szkoda. Zanim odejdziemy poproszę żonę pastora o sadzonkę. Chcę mieć taki krzak w naszym ogrodzie. To się dzieje, skoro już raczyłeś się zainteresować własną żoną i tym razem nie udawać, że do ciebie nie mówi, ani o coś nie prosi. Coś jeszcze?

- No całkiem ładna.
- zgodził się mąż zerkając znowu na dwukolorową różę wpiętą we włosy żony. - Ale musisz się obnosić z czymś co dostałaś od innego faceta? I to od niego. - Robert wskazał kciukiem w stronę domu gdzie niedawno zniknął Pazur prowadzący skrępowaną Rice. - Coś dziwnie chętnie spędzasz z nim dużo czasu. A on ci kwiatki daje. Takie, ładne, co chcesz mieć potem w naszym ogrodzie. No i w ogóle zachowujesz się jakbyś go lubiła. Co najmniej. O to mi chodzi Izzy. Skoro już raczyłaś zainteresować się swoim mężem. Wiesz, że on tak zbajerował te dzieciaki, że prawie cały ranek musiałem tłumaczyć, że nie pójdziemy się strzelać do stodoły. A one podburzają Maggie bo jak one chcą to ona też. Taki spryciarz z tego Zordona. - pan O’Neal wcale nie wydawał się w dobrym humorze. Raczej przejawiał mieszaninę smutku, niepokoju i irytacji.

- O matko… A ten to już w ogóle przebija wszystko. - jęknął Robert gdy z ganku dobiegły ich bezpardonowe obwieszczenie Rogera jakim przekazał małej Jane los jaki spotkał jej matkę.

Lekarka zrobiła się blada jak ściana, ale została w miejscu. Miała przed sobą dwa nagłe źródła kłopotów: jedno swojskie, drugie obce. I to pierwsze, które zaniedbywała na rzecz... całej reszty świata, znajdowało się tuz obok, zgrywając zazdrosnego męża.
- Nie będę bronić Zordona, ani na siłę wynajdować antytez dla postawionych przez ciebie argumentów. Prócz jednego - wyjęła z torby klucz płaski 16'tkę i westchnęła na moment podnosząc głowę znad silnika prosto na łowcę - Sądzisz, że co? Nie mogę już nikogo lubić bo od razu się przed nim rozbiorę i pozwolę przelecieć? Miło się dowiedzieć jak niskie masz o mnie mniemanie - pokręciła głową, wracając do bebechów furgonetki.
Jakoś nagle odechciało się jej babrać w ludzkich problemach.
 

Ostatnio edytowane przez Driada : 13-04-2018 o 23:12.
Driada jest offline