Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-04-2018, 11:29   #245
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Koło obraca się. Wyznacza bieg historii. Nadaje sprawom bieg. Czasami wznosi się, a wraz z nim wznosi się cywilizacja, kultura i moralność. Wyznacza złote lata historii – bez wojen, klęsk i nieszczęść. Czasami jednak obraca się miażdżąc to, co znajdzie się pomiędzy nim a podłożem. Toczy się ku szaleństwu, rzezi i wojnom, ku zagładzie i śmierci.

W wielu światach tworzących Wieloświat istoty wyczuwają Koło i jego obroty. Nazywają je różnie. Yin i Yang. Złem i dobrem. Diabłem i Bogiem. Fatum. Przeznaczeniem.

Zawsze w ruchu. Zawsze w obrocie. Nigdy się nie zatrzymuje. Nie zmienia kierunku. I nawet Potęgi, te niezrozumiałe siły rządzące Wielośwaitami, skryte za imionami bóstw i bogów, za fasadami doktryn politycznych i filozoficznych teorii, nie ośmielały się tego zmienić.

Aż do teraz.

Wachlarz wybrał. Sięgnął po Tarczę.

Wieloświaty wstrzymały oddech, zamarły w obrotach swoich własnych Kół – orbit planet wokół macierzystych gwiazd, galaktyk wokół ich serc, elektronów wokół jąder atomów. Nawet nie zdawały sobie sprawy, że to robią.

Zamarł Simeon Czarne Drzewo, rozrastający się zatrutymi korzeniami w głąb ziemi. Zamarła Me’Ghan ze Wzgórza próbująca przekonać Kanta od Miecza do swoich racji. Zamarła Burzowy Pomruk wpatrzona w niedobitki swojego Ludu, który niegdyś ujarzmił nie tylko moc piorunów, ale również zdolności przekraczania bram pomiędzy światami.

A potem Koło drgnęło i ruszyło. Lecz nie w stronę, w którą obracało się zawsze. Toczyło się wstecz, cofając to, co zostało powiedziane, uczynione i zrobione. Chroniąc Dominium przed kolejną wojną, lecz skazując kilka światów w Wieloświecie na zagładę.

Wszystko ma swoje konsekwencje. Każdy wybór i każdy czyn. W Dominium wojna oczyszcza inne światy od nadciągających wojen. Śmierć chroni przed masową zagładą odbite cieniem Wieloświaty. Bowiem Dominium jest początkiem i końcem. Centrum i Osią – nadświatem, w którym koszmary i marzenia mają swoje odbicia pośród niezliczonych Cieni Wieloświata.
Dokonało się. Koło przetoczyło się wstecz, rozrywając nici i sieci, aż do momentu w którym się zatrzymało.

TOBIAS GRAYSON

Tłum klaskał. Gdzieś tam w dole, poniżej. Tobias stał pod kopułą cyrku, na samym szczycie wsłuchując się w pomruk bestii, jak zwykł nazywać reakcję widzów, i przygotowywał się do popisowego numeru.

Kolorowe reflektory, smród zwierząt które dawały popis przed jego trupą, wrzaski i ryki tłumu, wszystko traciło znaczenie. Nie liczyło się. Teraz świat Tobiasa zawęził się do trapezów i akrobatów dających przedstawienie.

Nadeszła jego pora. Chwycił się drążka trapezu i skoczył. Szybując zwinnie, niczym pióro na wietrze, łapiąc kolejne ręce, przeskakując z trapezu na trapez w zapierającej dech sekwencji obrotów, salt i figur wykonywanych w powietrzu.

Jego popisowy numer. Ćwiczony tysiące razy. Nic nie mogło pójść nie tak.
Wylądował zgrabnie, po kilku zapierających dech w piersiach akrobacjach, pośród okrzyków i oklasków szalejącej z emocji widowni.

Ukłonił się nisko i opuścił arenę serią pokazowych akrobacji.
I tylko gdzieś w podświadomości czuł jakiś żal, mimo że publiczność wręcz oszalała na jego punkcie. Jakby był niespełniony mimo scenicznych sukcesów.
Potem jednak szybko mu przeszło, kiedy wpadł w ramiona zachwyconych przyjaciół z trupy akrobatycznej.

ARIA TARANIS

To był jej czas. Była młoda, nieco szalona i brała życie z otwartymi ramionami. W jej głowie kłębiło się mnóstwo myśli, trzepotało niczym stado spłoszonych ptaków.

Wybrała nieco inne życie niż planowali dla niej rodzice. Przynajmniej w tej chwili. Na szlaku. Zbierając siły na studia. Poznając świat. Najtaniej, jak się tylko da. Chłonąc z życia i wędrówki tyle energii ile tylko zdoła.

Samotnej dziewczynie łatwiej jest złapać stopa, chociaż wiąże się to z większym ryzkiem. Była jednak na nie przygotowana i uzbrojona w gaz obezwładniający, solidny i łatwy w użyciu. Potrafiła też ocenić, czy kierowca, który się zatrzymuje jest zagrożeniem, czy też po prostu chce pomóc dziewczynie na szlaku. Nigdy się nie pomyliła, a gdy wyczuła zagrożenie po prostu wyjaśniała, że to nie jej kierunek i tyle.

Tym razem miała szczęście. Załapała się w drogę z sympatycznym starszym mężczyzną, na oko około siedemdziesiątki. Staruszek jechał ostrożnie ciągle ją zagadując, zabawiając rozmową w ten sympatyczny sposób, w jaki potrafią to robić starzy ludzie. Śmiała się z jego żarcików, z przyjemnością słuchając opowieści o czasach, gdy był dużo młodszy i podobnie jak ona teraz wybrał się na wędrówkę.

Tamten samochód wyskoczył nagle zza zakrętu. Nie dał Jimowi, bo tak nazywał się staruszek, szans na zareagowanie.
W ostatniej chwili szaleniec w drugim aucie zdołał jednak odbić w bok i uniknęli tragedii. Dwie godziny później była na miejscu, pożegnała się serdecznie z Jimem i zameldowała w tanim, przydrożnym motelu. Lubiła takie miejsca.
Za oknem rozpadał się deszcz i rozszalała burza. Przez chwilę Aria przyglądała się z fascynacją błyskawicą, a potem gwałtownym ruchem zasłoniła roletę.
Musiała odpocząć. Jutro kolejny dzień jej wędrówki.

Megan Hill

Droga prowadziła przez las. Megan jeździła nią już setki razy. W tę i z powrotem. Znała każdy zakręt, każdą prostą, każdy mostek. Wiedziała, gdzie dzika zwierzyna lubi wybiec pod Koła, gdzie trzeba było zwolnić, a gdzie można było przyśpieszyć. Przewidywała wszystko. Poza motocyklistą z piekła rodem.

Pojawił się we wstecznym lusterku i minął ją na zakręcie. Przez chwilę widziała jego twarz, głęboko skrytą pod kapturem, gdy wyprzedził ją w bardzo niebezpieczny i nieprzepisowy sposób.

Może i by otrąbiła go, gdyby nie ta twarz. Dzika. Mroczna. Zdewastowany przez narkotyki szaleniec? Bardzo, bardzo możliwe.

Zajechał jej drogę ponownie, nagle hamując i zmuszając ją do tego samego. Ręce na jej kierownicy zadrżały. Bała się. Bała się nieprzewidywalności.

Przyśpieszył i znikł za zakrętem, a kiedy i ona go pokonała zobaczyła go, jak pędzi na nią motorem! Z prędkością, jaką chyba tylko zdołał wycisnąć z maszyny!

Odruchowo skręciła w bok, straciła panowanie nad autem, ale odzyskała je w ostatniej chwili nim samochód zjechał na pobocze uderzając w drzewo.
Motocyklista chyba zrozumiał, że przesadził i przyspieszył znikając za zakrętem. A kiedy nadal z rozdygotanym sercem, Megan Hill również pokonała łuk drogi, ujrzała szaleńca znikającego w oddali. Uspokoiła nerwy czując, że wraz z nimi opuszcza ją coś niezwykle ważnego. Niezwykle istotnego i ekscytującego, chociaż strasznego.
Do domu dojechała już bez większych problemów i w końcu mogła chwilę odpocząć po trudach dnia.

Adam Enoch

Hazard to niestała dziwka. Zdradziecka i nieprzewidywalna. I niebezpieczna.
Szczególnie jak gra się z takim ludźmi jak Gruby czy Dzikus. Szefami lokalnych gangów. Można z nimi wygrać, ale to w sumie bardzo niedobrze. Można przegrać, a to jeszcze gorzej.

O tym przekonał się Adam, kiedy kolejny cios w brzuch pozbawił go oddechu na dłuższą chwilę. Dwóch gości go trzymało, trzeci okładał a wszystko działo się w wąskim zaułku zaledwie kilkadziesiąt kroków od ruchliwej ulicy.

Bijący go wyjął kastet i uśmiechnął wrednie.

- Masz tydzień na oddanie kasy inaczej Dzikus przestanie być taki uprzejmy. Pojąłeś?

Nim Adam zdążył odpowiedzieć zbir zdzielił go kastetem prosto w szczękę. Solidnie, aż Adamowi pociemniało w oczach. Na chwilę stracił przytomność. Czuł, że pada na ziemię.

Kiedy się ocknął ludzi Dzikusa już nie było. Tak, jak portfela, dumy i godności. Zresztą akurat tych ostatnich Adam nie miał zbyt wiele.

Z obolałą szczęką powlókł się brudną ulicą szukając baru, w którym będzie mógł się napić taniej wódy. Sprawą gangsterów zajmie się jutro. Przez chwilę pomyślał tylko, że fajnie było być jakimś twardzielem. Wtedy dokopałby im wszystkim i temat byłby zamknięty.

CELINE CENIS

Zapowiadało się piękne popołudnie. Celine prowadziła ostrożne, poza miasto rozkoszując się jazdą. Ruch był umiarkowany więc prowadziło się dobrze, zupełnie inaczej niż służbowy pojazd w zazwyczaj zatłoczonym i zakorkowanym mieście z marudzącym pasażerem na tylnym siedzeniu.

Słońce prześwitywało przez korony drzew rosnących po bokach drogi, a Celine oddawała się przyjemności, jaką sprawiała jej jazda przez ten sielski, niemal bajowy krajobraz.

W pewnym momencie jej uwagę przykuła boczna droga odbijająca w las. Celine wiedziała, ze prowadzi ona nad jezioro, nad którym miała ochotę chwilę posiedzieć. Skręciła powoli wyczuwając wyraźnie zmianę nawierzchni pod kołami. Szary asfalt zastąpił wyłożona tu i ówdzie kamieniami ubita ziemia.

Leśna droga doprowadziła ją do jeziora po kilku minutach. Nie była sama. Stało już tutaj kilka samochodów – ludzie szukali odpoczynku pośród drzew. Celine znalazła miejsce do zaparkowania i opuściła samochód. Ruszyła spacerkiem pragnąc powdychać świeżego powietrza. Nacieszyć się widokiem wody i lasu.

Zagłębiła się pomiędzy drzewa, w lekko chłodnawy półmrok czując przyjemny powiew znad jeziora. Ruszyła trasą często wybieraną przez amatorów leśnych biegów.

Sama nie biegła. Wystarczył jej spacer.

Na wisielca natknęła się w pół drogi od jeziora.
Wisiał tuż przy drodze, za zakrętem okalającym ścieżkę.

Wybałuszone gały, pokryta gnijącym mięsem twarz, larwy much bielące się w otwartych w daremnej próbie złapania oddechu ustach.
Celine jęknęła i cofnęła się kawałek, czując że zalewa ją zimny pot.

Wiatr poruszył ciałem i Celine wyraźnie ujrzała, że wisielec ma skrępowane z tyłu ręce, związane grubym powrozem. Było oczywiste, że to nie był samobójca.

Celine zachowała zimną krew. Znalazła zasięg i wezwała policję, resztę wieczoru odpowiadając na pytania mundurowych, którzy zajęli się ciałem. W końcu mogła wrócić do domu i zająć się swoim życiem.

Lidia Hryszenko

Słońce poraziło oczy Lidii. Dziewczyna oderwała przekrwiony wzrok od ekranu komputera. Znów się zasiedziała nad zleceniem. Nawet nie zauważyła, jak minęła noc i miasto obudziło się do życia.

Na ulicy wył alarm samochodu. Głośno. Przenikliwie. Nie wiedzieć czemu skojarzył się Hryszenko z zawodzącym żałośnie zwierzęciem. Rannym i nieszczęśliwym.

Zapisała to, co stworzyła przez całą noc pracy w artystycznym zapamiętaniu. Jutro pewnie spojrzy na to krytycznym okiem i wypierdzieli do kosza. Albo i nie. Nigdy nie miała pewności. Teraz marzyła o prysznicu, bo czuła że ciało lepi się jej do koszulki i o śnie. Przynajmniej kilka godzin. Niewiele.

Poszła do łazienki przyglądając się swojemu blademu odbiciu. Twarz ze szkła wydawała jej się przez chwilę obca. Jakaś taka nawet złowieszcza.

Lidia zrzuciła ubranie i weszła pod prysznic. Puściła wodę. Nie za gorącą i nie za zimną. Taką, jaką lubiła. Spłukała brud z ciała, prawie zasypiając na stojąco. Ocknęła się, wyszła spod prysznica, wytarła, ubrała, zrobiła mocną kawę i wróciła do pracy.

To był jej sens życia. Jej spełnienie. Niczego więcej nie potrzebowała.

Patricia Maddox

Droga z Ferris była długa i nużąca, lecz Patrcia pokonywała już większe odległości i była całkiem dobrym kierowcą. Auto też sprawiało się bez zarzutów. Połykało mile aż miło. Z radia leciała przyjemna dla ucha muzyka – taka sama, jaka towarzyszyła często festynom i rodeo, które kobieta uwielbiała.

Słońce stało dość nisko i niekiedy ostro raziło po oczach, ale dobre okulary przeciwsłoneczne załatwiały temat. Patricia może szarżowała trochę za bardzo, ale droga była szeroka i pusta. Natężenie ruchu czy raczej jego brak pozwalało osiągać całkiem przyjemną prędkość.

W pewnym momencie Patricię minął rozpędzony TIR, który pojawił się nie wiadomo skąd, lecz w niemal ostatniej chwili udało jej się zjechać na bezpieczny pas, tak że ciężarówka minęła ją trąbiąc, niczym rozszalała bestia.
Patricia zaklęła, ale po chwili zapanowała nad gniewem i jechała dalej. Spokojnie nie kusząc losu. Przez chwilę wydawało jej się tylko, że umknęło jej coś ważnego. Coś niezwykle istotnego. Jednak i ta myśl szybko opuściła jej umysł i Maddox skupiła się na drodze.

PERCIVAL KENT

To był dzień, jak co dzień. Przynajmniej tak się zaczął. Bo skończył się w sposób, którego Perry – jak nazywali Percyego przyjaciele i znajomi – przewidzieć nie mógł. Nikt nie mógł.

Najpierw musiał użerać się na budowie by dopilnować wszystkich nierobów, którzy upierali się by płacił im pensję za nicnierobienie i udawanie, że zależy im na terminach. Najgorsi byli Meksykanie. Nie miał nic przeciwko Meksykanom, dla jasności, ale kiedy pracowali. A nie kiedy robili sobie sjestę przez pieprzone ;pół dnia roboczego.

Oczywiście dostawca materiałów też musiał wywinąć numer i pomieszać numery przewozowe. Chcąc nie chcąc, bo zależało mu na zleceniu, Percy wsiadł do samochodu i pojechał do hurtowni, by sprawdzić, co zostało pomieszane i jak szybko da się odkręcić.

Pół godziny później, niemal wymuszając działania od leniwego Afroamerykanina, czy – nie bójmy się słów – czarnucha, narażając się niemal na proces o rasizm – wymógł, co trzeba i transport potrzebnych do pracy jego ekipie rzeczy ruszył na miejsce budowy. Percival pojechał tam również, zatrzymując się tylko na chwilę w przydrożnym barze by coś zjeść i napić się kawy. Potrzebował tego po intensywnej utarczce słownej z leniwym pracownikiem hurtowni.

Zjadł coś szybko, wypił kawę i poszedł do WC by wyrównać ciśnienie.
W wejściu zderzył się z bezdomnym o Niceo dzikim spojrzeniu.

- Idą po ciebie, brachu … – albo Percivalowi się wydawało, albo bezdomny mruknął do niego, kiedy przepuszczali się w dość wąskich drzwiach.

Pijak, – o czym świadczył wyraźnie zapach w toalecie.

Gdyby nie to, że obawiał się że nie dojedzie na miejsce budowy, skorzystałby z innej toalety.

Ale jak mus, to mus.

Percy stanął przy lekko woniejącym pisuarze i zrobił, co musiał. W chwilę po tym opuścił nieprzyjemny, brudny przybytek i pojechał na budowę, gdzie zakończył dzień potężną kłótnią z niekompetentnym pracownikiem.
Kłótnia ta wydawała mu się nieistotna. Mało ważna. Ale oddał się jej z typowym dla siebie kunsztem robienia z ludzi głupków. Lubił to. Tę szermierkę na słowa i moment, w którym przeciwnik ginął załatwiony jego nieziemskim kunsztem walki o swoje.

Wieczorem wrócił do domu wiedząc, że kolejny dzień będzie równie udany.

Bjarnlaug Jónsdóttir

Dzień był pochmurny i wietrzny. Wiatr pędził ciemne chmury nisko po niebie. Tak nisko, ze wydawało się iż opasłymi brzuszyskami zahaczają o wierzchołki okalających cmentarz drzew. Bjarnlaug pracowała nieśpiesznie nie przejmując się nadchodzącą zmianą pogody – deszczem lub burzą, chociaż na burzę było zbyt mało upalnie. Przycinała żywopłot zostawiając za sobą długą linię poodcinanych gałęzi. Było coś kojącego w tej pracy. Pozwalało się skupić. Dać odpocząć uporczywym myślom.

Bjarnlaug pracowała, aż zaczęło padać. Wtedy wróciła do zaparkowanego blisko miejsca pracy samochodu. Zamknęła się w środku patrząc jak grube, zmarznięte krople deszczu walą o szybę. Zrobiło się dość zimno więc włączyła silnik, walcząc przez chwilę ze starą, kapryśna instalacją rozrusznika i puściła nawiew. Trochę śmierdziało spalinami, ale co tam. Najważniejsze, że było jej ciepło.

Przeczekała burzę a potem wróciła do pracy. Pozwoliła sobie na odpoczynek dopiero wieczorem, kiedy żywopłot wyglądał naprawdę elegancko.
Policja pojawiła się wieczorem, kiedy odpoczywała. Niektóre sprawy, na przykład morderstwo, nie ulegają ani przedawnieniu, a wymiar sprawiedliwości zrobi wszystko, by wykryć, schwytać i ukarać sprawców.

DOMINIUM

W absolutnej czerni nie było widać nikogo, ani niczego. Nie było słychać nawet najlżejszego szmeru.
- Wypuśćmy ich jeszcze raz – powiedział cichy głos.
- Poślijmy ich dusze w Wieloświat. Niech znajdą swoje wcielenia.
- Koło się toczy. Znów.
- To co zrobiliśmy było złe.
- Nie ma czegoś takiego jak zło.
- My jesteśmy złem.
- Jesteśmy też dobrem.
- Wypuśćmy luminę Wędrowców. Wieloświat potrzebuje tej zmiany.
- Ile będziemy próbować? Aż znów dojdzie do wojny.
- Tak.
- Nie.
- Nie wiem.
Trzy odpowiedzi padły w tej samej milisekundzie, chociaż w Ciemności czas nie miał znaczenia.

Po chwili coś się zmieniło. Z Czerni wystrzeliły bezkształtne cienie i pomknęły gdzieś, przez Wieloświaty szukając ciał które mogli pochłonąć i przeciągnąć do Dominium.

Tarcza ochroniła je lecz nie na długo.

Koło się toczy. Róża krwawi. Dominium domaga się krwi i śmierci. A Maska nie może pozostać dłużej tyranem.

Wędrowcy musieli to zmienić.

KONIEC PRZYGODY
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 14-04-2018 o 11:39.
Armiel jest offline