DOMINIUM
Koło obraca się. Wyznacza bieg historii. Nadaje sprawom bieg. Czasami wznosi się, a wraz z nim wznosi się cywilizacja, kultura i moralność. Wyznacza złote lata historii – bez wojen, klęsk i nieszczęść. Czasami jednak obraca się miażdżąc to, co znajdzie się pomiędzy nim a podłożem. Toczy się ku szaleństwu, rzezi i wojnom, ku zagładzie i śmierci.
W wielu światach tworzących Wieloświat istoty wyczuwają Koło i jego obroty. Nazywają je różnie. Yin i Yang. Złem i dobrem. Diabłem i Bogiem. Fatum. Przeznaczeniem.
Zawsze w ruchu. Zawsze w obrocie. Nigdy się nie zatrzymuje. Nie zmienia kierunku. I nawet Potęgi, te niezrozumiałe siły rządzące Wielośwaitami, skryte za imionami bóstw i bogów, za fasadami doktryn politycznych i filozoficznych teorii, nie ośmielały się tego zmienić.
Aż do teraz.
Wachlarz wybrał. Sięgnął po Tarczę.
Wieloświaty wstrzymały oddech, zamarły w obrotach swoich własnych Kół – orbit planet wokół macierzystych gwiazd, galaktyk wokół ich serc, elektronów wokół jąder atomów. Nawet nie zdawały sobie sprawy, że to robią.
Zamarł Simeon Czarne Drzewo, rozrastający się zatrutymi korzeniami w głąb ziemi. Zamarła Me’Ghan ze Wzgórza próbująca przekonać Kanta od Miecza do swoich racji. Zamarła Burzowy Pomruk wpatrzona w niedobitki swojego Ludu, który niegdyś ujarzmił nie tylko moc piorunów, ale również zdolności przekraczania bram pomiędzy światami.
A potem Koło drgnęło i ruszyło. Lecz nie w stronę, w którą obracało się zawsze. Toczyło się wstecz, cofając to, co zostało powiedziane, uczynione i zrobione. Chroniąc Dominium przed kolejną wojną, lecz skazując kilka światów w Wieloświecie na zagładę.
Wszystko ma swoje konsekwencje. Każdy wybór i każdy czyn. W Dominium wojna oczyszcza inne światy od nadciągających wojen. Śmierć chroni przed masową zagładą odbite cieniem Wieloświaty. Bowiem Dominium jest początkiem i końcem. Centrum i Osią – nadświatem, w którym koszmary i marzenia mają swoje odbicia pośród niezliczonych Cieni Wieloświata.
Dokonało się. Koło przetoczyło się wstecz, rozrywając nici i sieci, aż do momentu w którym się zatrzymało.
TOBIAS GRAYSON
Tłum klaskał. Gdzieś tam w dole, poniżej. Tobias stał pod kopułą cyrku, na samym szczycie wsłuchując się w pomruk bestii, jak zwykł nazywać reakcję widzów, i przygotowywał się do popisowego numeru.
Kolorowe reflektory, smród zwierząt które dawały popis przed jego trupą, wrzaski i ryki tłumu, wszystko traciło znaczenie. Nie liczyło się. Teraz świat Tobiasa zawęził się do trapezów i akrobatów dających przedstawienie.
Nadeszła jego pora. Chwycił się drążka trapezu i skoczył. Szybując zwinnie, niczym pióro na wietrze, łapiąc kolejne ręce, przeskakując z trapezu na trapez w zapierającej dech sekwencji obrotów, salt i figur wykonywanych w powietrzu.
Jego popisowy numer. Ćwiczony tysiące razy. Nic nie mogło pójść nie tak.
Wylądował zgrabnie, po kilku zapierających dech w piersiach akrobacjach, pośród okrzyków i oklasków szalejącej z emocji widowni.
Ukłonił się nisko i opuścił arenę serią pokazowych akrobacji.
I tylko gdzieś w podświadomości czuł jakiś żal, mimo że publiczność wręcz oszalała na jego punkcie. Jakby był niespełniony mimo scenicznych sukcesów.
Potem jednak szybko mu przeszło, kiedy wpadł w ramiona zachwyconych przyjaciół z trupy akrobatycznej.
ARIA TARANIS
To był jej czas. Była młoda, nieco szalona i brała życie z otwartymi ramionami. W jej głowie kłębiło się mnóstwo myśli, trzepotało niczym stado spłoszonych ptaków.
Wybrała nieco inne życie niż planowali dla niej rodzice. Przynajmniej w tej chwili. Na szlaku. Zbierając siły na studia. Poznając świat. Najtaniej, jak się tylko da. Chłonąc z życia i wędrówki tyle energii ile tylko zdoła.
Samotnej dziewczynie łatwiej jest złapać stopa, chociaż wiąże się to z większym ryzkiem. Była jednak na nie przygotowana i uzbrojona w gaz obezwładniający, solidny i łatwy w użyciu. Potrafiła też ocenić, czy kierowca, który się zatrzymuje jest zagrożeniem, czy też po prostu chce pomóc dziewczynie na szlaku. Nigdy się nie pomyliła, a gdy wyczuła zagrożenie po prostu wyjaśniała, że to nie jej kierunek i tyle.
Tym razem miała szczęście. Załapała się w drogę z sympatycznym starszym mężczyzną, na oko około siedemdziesiątki. Staruszek jechał ostrożnie ciągle ją zagadując, zabawiając rozmową w ten sympatyczny sposób, w jaki potrafią to robić starzy ludzie. Śmiała się z jego żarcików, z przyjemnością słuchając opowieści o czasach, gdy był dużo młodszy i podobnie jak ona teraz wybrał się na wędrówkę.
Tamten samochód wyskoczył nagle zza zakrętu. Nie dał Jimowi, bo tak nazywał się staruszek, szans na zareagowanie.
W ostatniej chwili szaleniec w drugim aucie zdołał jednak odbić w bok i uniknęli tragedii. Dwie godziny później była na miejscu, pożegnała się serdecznie z Jimem i zameldowała w tanim, przydrożnym motelu. Lubiła takie miejsca.
Za oknem rozpadał się deszcz i rozszalała burza. Przez chwilę Aria przyglądała się z fascynacją błyskawicą, a potem gwałtownym ruchem zasłoniła roletę.
Musiała odpocząć. Jutro kolejny dzień jej wędrówki.
Megan Hill
Droga prowadziła przez las. Megan jeździła nią już setki razy. W tę i z powrotem. Znała każdy zakręt, każdą prostą, każdy mostek. Wiedziała, gdzie dzika zwierzyna lubi wybiec pod Koła, gdzie trzeba było zwolnić, a gdzie można było przyśpieszyć. Przewidywała wszystko. Poza motocyklistą z piekła rodem.
Pojawił się we wstecznym lusterku i minął ją na zakręcie. Przez chwilę widziała jego twarz, głęboko skrytą pod kapturem, gdy wyprzedził ją w bardzo niebezpieczny i nieprzepisowy sposób.
Może i by otrąbiła go, gdyby nie ta twarz. Dzika. Mroczna. Zdewastowany przez narkotyki szaleniec? Bardzo, bardzo możliwe.
Zajechał jej drogę ponownie, nagle hamując i zmuszając ją do tego samego. Ręce na jej kierownicy zadrżały. Bała się. Bała się nieprzewidywalności.
Przyśpieszył i znikł za zakrętem, a kiedy i ona go pokonała zobaczyła go, jak pędzi na nią motorem! Z prędkością, jaką chyba tylko zdołał wycisnąć z maszyny!
Odruchowo skręciła w bok, straciła panowanie nad autem, ale odzyskała je w ostatniej chwili nim samochód zjechał na pobocze uderzając w drzewo.
Motocyklista chyba zrozumiał, że przesadził i przyspieszył znikając za zakrętem. A kiedy nadal z rozdygotanym sercem, Megan Hill również pokonała łuk drogi, ujrzała szaleńca znikającego w oddali. Uspokoiła nerwy czując, że wraz z nimi opuszcza ją coś niezwykle ważnego. Niezwykle istotnego i ekscytującego, chociaż strasznego.
Do domu dojechała już bez większych problemów i w końcu mogła chwilę odpocząć po trudach dnia.
Adam Enoch
Hazard to niestała dziwka. Zdradziecka i nieprzewidywalna. I niebezpieczna.
Szczególnie jak gra się z takim ludźmi jak Gruby czy Dzikus. Szefami lokalnych gangów. Można z nimi wygrać, ale to w sumie bardzo niedobrze. Można przegrać, a to jeszcze gorzej.
O tym przekonał się Adam, kiedy kolejny cios w brzuch pozbawił go oddechu na dłuższą chwilę. Dwóch gości go trzymało, trzeci okładał a wszystko działo się w wąskim zaułku zaledwie kilkadziesiąt kroków od ruchliwej ulicy.
Bijący go wyjął kastet i uśmiechnął wrednie.
- Masz tydzień na oddanie kasy inaczej Dzikus przestanie być taki uprzejmy. Pojąłeś?
Nim Adam zdążył odpowiedzieć zbir zdzielił go kastetem prosto w szczękę. Solidnie, aż Adamowi pociemniało w oczach. Na chwilę stracił przytomność. Czuł, że pada na ziemię.
Kiedy się ocknął ludzi Dzikusa już nie było. Tak, jak portfela, dumy i godności. Zresztą akurat tych ostatnich Adam nie miał zbyt wiele.
Z obolałą szczęką powlókł się brudną ulicą szukając baru, w którym będzie mógł się napić taniej wódy. Sprawą gangsterów zajmie się jutro. Przez chwilę pomyślał tylko, że fajnie było być jakimś twardzielem. Wtedy dokopałby im wszystkim i temat byłby zamknięty.
CELINE CENIS
Zapowiadało się piękne popołudnie. Celine prowadziła ostrożne, poza miasto rozkoszując się jazdą. Ruch był umiarkowany więc prowadziło się dobrze, zupełnie inaczej niż służbowy pojazd w zazwyczaj zatłoczonym i zakorkowanym mieście z marudzącym pasażerem na tylnym siedzeniu.
Słońce prześwitywało przez korony drzew rosnących po bokach drogi, a Celine oddawała się przyjemności, jaką sprawiała jej jazda przez ten sielski, niemal bajowy krajobraz.
W pewnym momencie jej uwagę przykuła boczna droga odbijająca w las. Celine wiedziała, ze prowadzi ona nad jezioro, nad którym miała ochotę chwilę posiedzieć. Skręciła powoli wyczuwając wyraźnie zmianę nawierzchni pod kołami. Szary asfalt zastąpił wyłożona tu i ówdzie kamieniami ubita ziemia.
Leśna droga doprowadziła ją do jeziora po kilku minutach. Nie była sama. Stało już tutaj kilka samochodów – ludzie szukali odpoczynku pośród drzew. Celine znalazła miejsce do zaparkowania i opuściła samochód. Ruszyła spacerkiem pragnąc powdychać świeżego powietrza. Nacieszyć się widokiem wody i lasu.
Zagłębiła się pomiędzy drzewa, w lekko chłodnawy półmrok czując przyjemny powiew znad jeziora. Ruszyła trasą często wybieraną przez amatorów leśnych biegów.
Sama nie biegła. Wystarczył jej spacer.
Na wisielca natknęła się w pół drogi od jeziora.
Wisiał tuż przy drodze, za zakrętem okalającym ścieżkę.
Wybałuszone gały, pokryta gnijącym mięsem twarz, larwy much bielące się w otwartych w daremnej próbie złapania oddechu ustach.
Celine jęknęła i cofnęła się kawałek, czując że zalewa ją zimny pot.
Wiatr poruszył ciałem i Celine wyraźnie ujrzała, że wisielec ma skrępowane z tyłu ręce, związane grubym powrozem. Było oczywiste, że to nie był samobójca.
Celine zachowała zimną krew. Znalazła zasięg i wezwała policję, resztę wieczoru odpowiadając na pytania mundurowych, którzy zajęli się ciałem. W końcu mogła wrócić do domu i zająć się swoim życiem.
Lidia Hryszenko
Słońce poraziło oczy Lidii. Dziewczyna oderwała przekrwiony wzrok od ekranu komputera. Znów się zasiedziała nad zleceniem. Nawet nie zauważyła, jak minęła noc i miasto obudziło się do życia.
Na ulicy wył alarm samochodu. Głośno. Przenikliwie. Nie wiedzieć czemu skojarzył się Hryszenko z zawodzącym żałośnie zwierzęciem. Rannym i nieszczęśliwym.
Zapisała to, co stworzyła przez całą noc pracy w artystycznym zapamiętaniu. Jutro pewnie spojrzy na to krytycznym okiem i wypierdzieli do kosza. Albo i nie. Nigdy nie miała pewności. Teraz marzyła o prysznicu, bo czuła że ciało lepi się jej do koszulki i o śnie. Przynajmniej kilka godzin. Niewiele.
Poszła do łazienki przyglądając się swojemu blademu odbiciu. Twarz ze szkła wydawała jej się przez chwilę obca. Jakaś taka nawet złowieszcza.
Lidia zrzuciła ubranie i weszła pod prysznic. Puściła wodę. Nie za gorącą i nie za zimną. Taką, jaką lubiła. Spłukała brud z ciała, prawie zasypiając na stojąco. Ocknęła się, wyszła spod prysznica, wytarła, ubrała, zrobiła mocną kawę i wróciła do pracy.
To był jej sens życia. Jej spełnienie. Niczego więcej nie potrzebowała.
Patricia Maddox
Droga z Ferris była długa i nużąca, lecz Patrcia pokonywała już większe odległości i była całkiem dobrym kierowcą. Auto też sprawiało się bez zarzutów. Połykało mile aż miło. Z radia leciała przyjemna dla ucha muzyka – taka sama, jaka towarzyszyła często festynom i rodeo, które kobieta uwielbiała.
Słońce stało dość nisko i niekiedy ostro raziło po oczach, ale dobre okulary przeciwsłoneczne załatwiały temat. Patricia może szarżowała trochę za bardzo, ale droga była szeroka i pusta. Natężenie ruchu czy raczej jego brak pozwalało osiągać całkiem przyjemną prędkość.
W pewnym momencie Patricię minął rozpędzony TIR, który pojawił się nie wiadomo skąd, lecz w niemal ostatniej chwili udało jej się zjechać na bezpieczny pas, tak że ciężarówka minęła ją trąbiąc, niczym rozszalała bestia.
Patricia zaklęła, ale po chwili zapanowała nad gniewem i jechała dalej. Spokojnie nie kusząc losu. Przez chwilę wydawało jej się tylko, że umknęło jej coś ważnego. Coś niezwykle istotnego. Jednak i ta myśl szybko opuściła jej umysł i Maddox skupiła się na drodze.
PERCIVAL KENT
To był dzień, jak co dzień. Przynajmniej tak się zaczął. Bo skończył się w sposób, którego Perry – jak nazywali Percyego przyjaciele i znajomi – przewidzieć nie mógł. Nikt nie mógł.
Najpierw musiał użerać się na budowie by dopilnować wszystkich nierobów, którzy upierali się by płacił im pensję za nicnierobienie i udawanie, że zależy im na terminach. Najgorsi byli Meksykanie. Nie miał nic przeciwko Meksykanom, dla jasności, ale kiedy pracowali. A nie kiedy robili sobie sjestę przez pieprzone ;pół dnia roboczego.
Oczywiście dostawca materiałów też musiał wywinąć numer i pomieszać numery przewozowe. Chcąc nie chcąc, bo zależało mu na zleceniu, Percy wsiadł do samochodu i pojechał do hurtowni, by sprawdzić, co zostało pomieszane i jak szybko da się odkręcić.
Pół godziny później, niemal wymuszając działania od leniwego Afroamerykanina, czy – nie bójmy się słów – czarnucha, narażając się niemal na proces o rasizm – wymógł, co trzeba i transport potrzebnych do pracy jego ekipie rzeczy ruszył na miejsce budowy. Percival pojechał tam również, zatrzymując się tylko na chwilę w przydrożnym barze by coś zjeść i napić się kawy. Potrzebował tego po intensywnej utarczce słownej z leniwym pracownikiem hurtowni.
Zjadł coś szybko, wypił kawę i poszedł do WC by wyrównać ciśnienie.
W wejściu zderzył się z bezdomnym o Niceo dzikim spojrzeniu.
- Idą po ciebie, brachu … – albo Percivalowi się wydawało, albo bezdomny mruknął do niego, kiedy przepuszczali się w dość wąskich drzwiach.
Pijak, – o czym świadczył wyraźnie zapach w toalecie.
Gdyby nie to, że obawiał się że nie dojedzie na miejsce budowy, skorzystałby z innej toalety.
Ale jak mus, to mus.
Percy stanął przy lekko woniejącym pisuarze i zrobił, co musiał. W chwilę po tym opuścił nieprzyjemny, brudny przybytek i pojechał na budowę, gdzie zakończył dzień potężną kłótnią z niekompetentnym pracownikiem.
Kłótnia ta wydawała mu się nieistotna. Mało ważna. Ale oddał się jej z typowym dla siebie kunsztem robienia z ludzi głupków. Lubił to. Tę szermierkę na słowa i moment, w którym przeciwnik ginął załatwiony jego nieziemskim kunsztem walki o swoje.
Wieczorem wrócił do domu wiedząc, że kolejny dzień będzie równie udany.
Bjarnlaug Jónsdóttir
Dzień był pochmurny i wietrzny. Wiatr pędził ciemne chmury nisko po niebie. Tak nisko, ze wydawało się iż opasłymi brzuszyskami zahaczają o wierzchołki okalających cmentarz drzew. Bjarnlaug pracowała nieśpiesznie nie przejmując się nadchodzącą zmianą pogody – deszczem lub burzą, chociaż na burzę było zbyt mało upalnie. Przycinała żywopłot zostawiając za sobą długą linię poodcinanych gałęzi. Było coś kojącego w tej pracy. Pozwalało się skupić. Dać odpocząć uporczywym myślom.
Bjarnlaug pracowała, aż zaczęło padać. Wtedy wróciła do zaparkowanego blisko miejsca pracy samochodu. Zamknęła się w środku patrząc jak grube, zmarznięte krople deszczu walą o szybę. Zrobiło się dość zimno więc włączyła silnik, walcząc przez chwilę ze starą, kapryśna instalacją rozrusznika i puściła nawiew. Trochę śmierdziało spalinami, ale co tam. Najważniejsze, że było jej ciepło.
Przeczekała burzę a potem wróciła do pracy. Pozwoliła sobie na odpoczynek dopiero wieczorem, kiedy żywopłot wyglądał naprawdę elegancko.
Policja pojawiła się wieczorem, kiedy odpoczywała. Niektóre sprawy, na przykład morderstwo, nie ulegają ani przedawnieniu, a wymiar sprawiedliwości zrobi wszystko, by wykryć, schwytać i ukarać sprawców.
DOMINIUM
W absolutnej czerni nie było widać nikogo, ani niczego. Nie było słychać nawet najlżejszego szmeru.
- Wypuśćmy ich jeszcze raz – powiedział cichy głos.
- Poślijmy ich dusze w Wieloświat. Niech znajdą swoje wcielenia.
- Koło się toczy. Znów.
- To co zrobiliśmy było złe.
- Nie ma czegoś takiego jak zło.
- My jesteśmy złem.
- Jesteśmy też dobrem.
- Wypuśćmy luminę Wędrowców. Wieloświat potrzebuje tej zmiany.
- Ile będziemy próbować? Aż znów dojdzie do wojny.
- Tak.
- Nie.
- Nie wiem.
Trzy odpowiedzi padły w tej samej milisekundzie, chociaż w Ciemności czas nie miał znaczenia.
Po chwili coś się zmieniło. Z Czerni wystrzeliły bezkształtne cienie i pomknęły gdzieś, przez Wieloświaty szukając ciał które mogli pochłonąć i przeciągnąć do Dominium.
Tarcza ochroniła je lecz nie na długo.
Koło się toczy. Róża krwawi. Dominium domaga się krwi i śmierci. A Maska nie może pozostać dłużej tyranem.
Wędrowcy musieli to zmienić.
KONIEC PRZYGODY