Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-04-2018, 14:23   #74
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
If you can't get with it, you'll wind up sweatin' it
Then you'll get a beatin' just like an egg
It's so hard to run when you got a broken leg
But we can have a run off, the House of Pain'll come off

House of Pain - Top O' the Morning to Ya

Obawy miały uzasadnienie – chociaż wciąż był w stanie unieść umorusany juchą kawał żelastwa, starzec doznał widocznej wentylacji ołowiem. Ta odbiła się echem zarówno na jego sprawności fizycznej, jak i na uroku osobistym. Nawet stojąc w odległości kilkunastu metrów od sojusznika, Benon wyłapał ubytki na jego skórze głowy i podziurawioną jak sito klatkę piersiową. Wady te traciły jednak na groteskowości gdy przyrównać je do barku tetryka – ten został w dużej mierze odparowany, jego strzępy niesione teraz w dal przez morską bryzę. Ostatnią kroplą goryczy był ubiór. Zakropione juchą, świszczące luźno pasma materiału dopełniały wizerunku cmentarnego wygrzebańca lub innego elektronicznego mordulca z podstarzałej kasety VHS. Gdzie też podział się ten dystyngowany starszy pan? Kto i kiedy podmienił go na emigranta z trylogii George’a A. Romero? Może i przed upadkiem anioł zdołał rozgryźć wiele ezoterycznych zagadek opracowanych przez stwórcę, ale ta, wysnuta zdawałoby się od niechcenia za pomocą ludzkiej technologii, przekraczała jego pojmowanie.

Ponownie dał nura przez drzwi między światami, po czym wyłonił się po drugiej stronie. Sam, bo inaczej nie mógł. O kompanie nie zapomniał, ale furtka, którą mu uchylił miała charakter stricte mechaniczny, materialny. Utorował ją tuż przed skokiem. Jak? Dzięki kiepsko pojmowanej mocy fal radiowych, które jakimś cudem zdołały przewalczyć opór mechanizmu zabezpieczającego ogrodzenie. Czy starzec kiwnął głową w podzięce? Być może. A może po prostu mięśnie jego karku były kolejnym z cielesnych elementów, który odmówił mu posłuszeństwa. To kuśtykając to biegnąc, miecznik dosięgnął bramy z szybkością, która zaskoczyła demonicznego obserwatora po drugiej stronie Zasłony – a także co żwawszych uczestników pogoni, których nie zraziły wcześniejsze salwy ołowiu ze strony Benona. Jednak nawet te charty musiały obejść się smakiem, gdy starzec w końcu znalazł się za progiem nadnaturalnej membrany zmapowanej wcześniej przez młodzika. Nie chodziło o to, że fizycznie nie mogli jej przekroczyć. Nie ciążył nad nimi żaden nadnaturalny geas, który by tego zabraniał. Nie, im na drodze stawało coś znacznie bardziej błahego i powszechnego, a mianowicie wzrok szarego śmiertelnika – wszędobylskie, wiecznie ciekawe patrzałki, które mogły zwrócić się w stronę goniących w najmniej odpowiednim momencie. Zwłaszcza, gdy ci wyglądali jak mieszanka Orwellowskiej policji i technofilów z prozy Gibsona. Pochód czarnych mundurów zmuszony był więc zakończyć swoją wędrówkę przedwcześnie.
Kiedy miecznik był już w połowie drogi do bezpiecznej przystani, jaką jawiła się Benonowi oddalona o kilkaset metrów stacja benzynowa, Latynos przypomniał sobie o czymś – a może raczej kimś – istotnym. Odruchowo poderwał głowę ku górze i zobaczył kompozytową maszkarę, która nie tak dawno próbowała rozerwać go na strzępy. Pająk siedział teraz na zdobytej przez uciekinierów strażnicy, ale najwyraźniej stracił wszelkie zainteresowanie niedoszłą ofiarą. Obyło się bez dramatycznych skoków z wysoka oraz rozpruwanych wnętrzności. Bucząc sam do siebie w ośmiobitowym rytmie, chodzący toster zajął się snuciem sieci i łataniem uszkodzeń odniesionych przez strukturę. Dziury po kulach, powyginane barierki, stłuczone reflektory – wszystko to musiało zostać przywrócone do pierwotnego stanu, stanu używalności.


Stacja benzynowa składała się trójki ciasno ściśniętych budynków. Na przodzie stała biała sklepowa kanciapa, przed którą zamontowano parę dystrybutorów. Prócz niej była jeszcze wymalowana na zielono jadłodajnia oraz parterowy szeregowiec podzielony na kilkanaście pokoi motelowych. Benon w pierwszej chwili uznał skupisko budynków za opuszczone. Co nie byłoby takie dziwne biorąc pod uwagę krach gospodarczy, z którego nawet sławetny Złoty Stan nie zdołał ujść bez szwanku. Dopiero stojący butnie przed pompą paliwa SUV wyprowadził chłopaka z błędu. Wyłaniające się zza horyzontu słońce odbijało się falami po barwionej szybie pojazdu; jego właściciel wychodził właśnie przez frontowe drzwi sprawdzając coś na smartfonie i przetrzepując kieszenie w poszukiwaniu kluczyków. Był wystarczająco pogrążony w swoim prywatnym światku, aby zupełnie zignorować pokiereszowanego starca, który właśnie go wyminął. Ten ostatni miał jeszcze wystarczająco oleju w głowie, by próbować nie rzucać się w oczy – ominął okna głównej kanciapy szerokim lukiem i podreptał do bocznych drzwi jadłodajni. Obserwujący wszystko zza bariery anioł stróż mógł w końcu odetchnąć, kiedy zamek ustąpił bez oporu. Teraz wystarczyło tylko znaleźć parę fartuchów lub innych szmat, może jakąś apteczkę pierwszej pomocy…

Błysk światła. Srebrne rozdarcie w strukturze świata i szara smuga, która rzuciła się na starca, wpadając wraz z nim na zaplecze przydrożnego bistro. Wszystkiemu towarzyszyła fala nadnaturalnej energii, która obmyła młodego Latynosa i sprawiła, że haust powietrza ponownie utknął mu w krtani. Nim wyrwa zasklepiła się w pełni, przestąpiła przez nią jeszcze jedna osoba. Żółty dres, potargane jeansy oraz lewa kostka, która nigdy w pełni się nie zagoiła. Ameth. Dziewczyna oparła się o framugę w parodii dyskotekowego bramkarza i uniosła dłoń na powitanie. A chociaż Benon znajdował się po drugiej stronie egzystencjalnego parawanu, to nie miał wątpliwości, że gest był adresowany do niego.

What the fuck is this? Madness, pick up my bones
Erase my name from off the tombstones
Alive and kickin', breathing the air
Call out my name, punk, and I'll be there

House of Pain – Back From the Dead

Trójka skrzydlatych wyszła na parking, zatrzymując się w pobliżu klatki schodowej. Śródmieście. Byli w śródmieściu, a konkretniej w Santee Alley, dzielnicy paskudnej, przeludnionej i prześmierdłej. Jeden z najwyższych wskaźników bezrobocia w mieście, nielegalny handel żywymi zwierzętami, masowa produkcja fałszywych banknotów, pogłoski o bliżej niesprecyzowanej grupie przestępczej zajmującej się dziecięcą prostytucją – te wspomnienia odnośnie okolicy jawiły się Nanie jako najbardziej „barwne” i nasunęły się na myśl pierwsze; była jednak świadoma, że stanowiły one jedynie wierzchołek góry lodowej. Pod wpływem impulsu odwróciła się i uniosła oczy, napotykając wiejące ciemnością, powybijane okna oraz schody przeciwpożarowe grożące nagłym zawaleniem. Blok, który opuścili, miał raptem siedem pięter. Plakietkę na drzwiach oznajmiającą przeznaczenie do rozbiórki oświetlał dogorywający neon z baru naprzeciwko. Dlaczego zakonnica wybrała właśnie takie miejsce, żeby odebrać sobie życie? Dlaczego nie? Było równie dobre jak każde inne, bijąca zeń poświata rozkładu świetnie uzupełniała bezsilność i beznadzieję popełnionego czynu. No i ten uschły kwiat wypłowiałej czerwieni na pękniętej płycie chodnikowej, który rzucił jej się w oczy od razu po opuszczeniu kamienicy. Tak, w odróżnieniu od setek rozżalonych osób każdego dnia żegnających się z tym ziemskim padołem, Shateiel miała okazję dopełnić retrospekcji i spojrzeć na miejsce „swojej” niedawnej śmierci. Quasu, obserwująca koleżankę z rozmaitymi odcieniami wątpliwości wymalowanymi na twarzy, nie zabrała w tej sprawie głosu. Postawiła czujność nad empatię i profilaktycznie stanęła obok zakonnicy, w każdej chwili gotowa złapać ją za barki, aby zdusić potencjalną histerię w zarodku zanim ta ściągnie na grupę niechcianą uwagę. Valerius podobnych obiekcji nie przejawiał, o lękach nie wspominając. Po prostu wyjął z kieszeni klucz zbliżeniowy i zaczął powoli kierować się w stronę rzędu samochodów.
- Jak tam, głodne? Bo ja opieprzyłbym konia z kopytami. Zanim zobaczymy się Szychą, moglibyśmy podjechać gdzieś po drodze i zatankować trochę węgli. Co wy na to? Jakieś preferencje? – rzucił lekkodusznie za siebie, kręcąc brelokiem wokół palca.

Shateiel wpatrywała się w krwawą plamę. Czuła wstyd, obezwładniający i potwornie irytujący wstyd. Nana żałowała, że nie poradziła sobie, że to wszystko co zdarzyło się w jej życiu doprowadziło do właśnie takiego końca, na zawsze przekreślając jej związek z bogiem. Anielica czuła jak zakonnica w jej głowie wycofuje się. Wraz z nią znikały uczucia – ten wstyd i smutek, który szybko do niego dołączył. Shateiel przetarła twarz, nagle czując się potwornie zmęczona. Obcowanie ze śmiercią nie było dla niej niczym nowym, ale przy takim gospodarzu…
- Ogarnij się Nana, potrzebuję ciebie i twoich wspomnień - szepnęła cicho, nie mając wątpliwości, że stojąca obok Quasu pewnie to usłyszy. Miała ich lekko gdzieś. Teraz ważne było by postawić na nogi tą delikatną osóbkę, która siedziała w jej głowie.
- Możemy się gdzieś przejechać - obejrzała się na Valeriusa -byleby była tam kawa, najlepiej dobra.

- Zależy co rozumiesz przez „dobra”. Potrójne frappuccino to nie będzie, ale powinno postawić nas na nogi – najwyraźniej grzywacz też miał już słabe baterie, chociaż jego zdecydowany marsz w stronę auta zdawał się temu przeczyć. Dzięki owej wymianie zdań anielica uświadomiła sobie, że upadli czasy nieskończonych pokładów energii mają już dawno za sobą – teraz musieli polegać na przejętych ciałach śmiertelników, a to wiązało się z jedzeniem, spaniem i… innymi czynnościami biologicznymi. Była też kwestia zasobu, o który szarzy ludzie się nie martwili, ale tego tematu Shateiel jeszcze nie zgłębiła…
Auto okazało się starym fordem w ciemnowiśniowym kolorze. Jego numer silnika upamiętniał datę zabójstwa Kennedy’ego, a słońce dawno już odarło tapicerkę z resztek kolorów. Mimo to w środku panowały względny porządek i czystość – żadnych papierków, okruchów, czy niedopałków.

- Wsiadać, wsiadać, drzwi zamykać – poinstruował Valerius i usadowił się za kółkiem. Quasu zajęła miejsce obok kierowcy, a Nana wylądowała na tyłach. Tak, para rekruterów ufała jej przynajmniej na tyle, żeby odwrócić się do niej plecami. Kluczyk obrócił się w stacyjce, a maszyneria pod maską zamruczała równo i miarowo. Zaskoczyła bez szemrania. Ktoś musiał dbać o ten czterokołowy antyk jak o własne dziecko.
- Dobra, to gdzie jedziemy? Który lokal ze śmieciowym jedzeniem zawojujemy dzisiaj? Five Guys? Jack in the Box? Nawet Wendy’s przełknę, byle tylko nie do Ronalda McD.
- Hmm. Może niech Nana zadecyduje? –
wtrąciła Quasu, która w końcu przestała nakręcać ozdoby włosowe na palec i powróciła do rzeczywistości. Teraz zdawała się pewniejsza swego i trochę pogodniejsza, jej uśmiech prawie jak u psotnej dziewczynki.
- Bo skoro już zdecydowałeś się ją podtruć trans tłuszczami, to mógłbyś przynajmniej pozwolić jej wybrać truciznę na ten wieczór, prawda? – mrugnęła porozumiewawczo do koleżanki, zachęcając ją do przejęcia pałeczki.

Shateiel rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu. Była na tyle niska, że mogła bez trudu rozprostować nogi. Zapach starej skórzanej tapicerki coś jej przypominał, jednak Nana nie wychodziła z żadną podpowiedzią. Cisza, która nagle zapadła w jej głowie zaczynała ją wkurzać. Dobra, popełniła samobójstwo, stało się, koniec piosenki. Gdy Valerius odpalił silnik, całe jej ciało spięło się. Nigdy dotąd anielica nie doświadczyła tak nieprzyjemnego i obejmującego całe ciało drżenia. Sytuacja pogorszyła się, gdy ta maszyneria zwana autem ruszyła. Potrzebowała Nany, jej wiedzy wspomnień. Odpowiedziała jej znów cisza.
No daj spokój! Żyjesz… no dobra może nie do końca można nazwać życiem, ale siedzimy w tym bagnie razem. Samobójstwo to była głupota, ale najwyraźniej nie widziałaś innej opcji. Tylko pomyśl, możemy zrobić teraz coś większego. Przybliżyć ten świat choć odrobinę w stronę raju. Głos Quasu wyrwał ją z trwającego w głowie monologu. Niechętnie podniosła wzrok na anielicę. Mijana okolica mogłaby dla Shateiel być piekłem. Oślepiające światła, brud, snujące się wzdłuż ulicy szare sylwetki i budynki, które wyglądały ucieleśnienie ludzkiej tragedii. Jednak w tym wszystkim było coś, co spowodowało delikatne drgnięcie w głębi jej świadomości.
- Dwie przecznice dalej jest niezły bar kanapkowy… i mają normalny ekspres do kawy, a nie te przelewowe g… – poczuła delikatne tupnięcie, świadomości zakonnicy. Dobrze, przynajmniej była gdzieś tam. Chyba będzie musiała co nieco porozpieszczać to dziecko, jeśli chciała mieć choć odrobinę wsparcia w walce z tym syfem.


Lokal “U Thomasa” składał się z jednej sali, której podłoga niemal w całości była zastawiona metalowymi stolikami i plastikowymi krzesełkami. Większość z nich, mimo późnej godziny, była teraz zajęta. Co ciekawe większość osób była w lekarskich kitlach, u dwóch mężczyzn dojrzeć można było wystające spod fartuchów koloratki. Kilka osób spojrzało w ich stronę i skupiło wzrok na Shateiel. Część osób wydawała się jej nawet znajoma, ale to nie było teraz istotne dla świadomości zakonnicy. Unoszący się w powietrzu zapach świeżo palonej kawy sprawił, że szybkim krokiem pokonała dystans dzielący ją od krótkiej lady. Wszystko w jej głowie wołało: kofeiny!
- Poproszę podwójne espresso – uśmiechnęła się do stojącego przy kasie faceta, który wydawał się wyraźnie zbity z tropu. Jego wzrok przeskakiwał od twarzy dziewczyny do ubrania, które miała na sobie. Shateiel sięgnęła do tylnej kieszeni i wydobyła z niej kilka monet. Nawet nie musiała patrzeć na rozpiskę z cenami.
 
Highlander jest offline