Warsztatowa cisza nieskażona ludzką obecnością cieszyła oko i radowała serce monterki. Maszyny które ją otaczały zachowywały milczący bezruch, odzywając się jedynie w momentach, gdy wymagał tego aktualny etap pracy.
A potem wszystko w dwie sekundy wzięło i się spierdoliło.
Tak niewiele wystarczyło, aby wyrwać naiwną człowieczą duszę ze spokojnego betonu stagnacji i wrzucić ją wprost w najgłębsze piekielne czeluści. Jedno zdanie Sloana, niby nic niezwykłego… a pomyśleć, że jeszcze pół minuty temu Ortega zdążyła stwierdzić w duchu, że prawdopodobnie osiągnęła niestabilne oraz ulotne, lecz definitywne oraz niezaprzeczalne szczęście.
- Parch… Morrison. I Cosmo. Potrzebują w mieście. Mnie? - spytała burkliwie, obdarzając parę intruzów wysoce kwaśnym i niezadowolonym spojrzeniem - Mam jechać. Do nich. Nie pojebali nic? Na bank pojebali. - zgrzytnęła zębami, z fizycznym bólem odczuwając konieczność opuszczenia swego sanktuarium.
- Może chodziło o Hawk. Albo… kogokolwiek - ostatnie słowo wycedziła bardzo powoli i lodowato, wieszając oszronione zgłoski w nieprzychylnej pustce między nią, a elementami przy drzwiach warsztatu.
- Jestem. Zajęta. Ale mam jechać - wycedziła równie pogodnie, zezując na porozwalane po stole fragmenty spluw i narzędzia. W końcu westchnęła, wiedząc że zaraz pożałuje.
- Jeśli… to rozkaz...