(albo chociaż Feliks Bakteriologiczny)
Dodatkowo miał zaszczyt posmakować ludzkiego mięsa okraszonego papierem ściernym pod postacią Zbysława. Gdyby miał po czymś takim postradać zmysły, na pewno by tak się stało. Po raz kolejny ocaliła go własna ociężałość umysłowa (a także to że Zbysław mimo wszystko nie smakował tak jak najmniej ulubiony plon ziemski krasnoluda).
Być może nawet papier ścierny i nurt potoku pozwoliły zmyć odium fizyczne i zetrzeć co bardziej zdeterminowane bakterie..
Wylądowali na brzegu. Wirkucipałek dopiero teraz ujrzał swoich współtowarzyszy w pełnej (czasem zbyt pełnej) krasie. Zbiegło się to z momentem szoku, gdy po tygodniach spędzonych w ciemności ciała i ducha, wydostał się na słońce. Zbysław, Partidge i Bogdan, Który Istnieje Znienacka (przynajmniej z perspektywy Wirkucipałka), zdali mu się trojgiem solarnych gigantów. Piłkucipałek zaczął na to skakać w różne strony i wydawać przy tym chrzęsty i pogwizdywania które wskazywały na poważne starcie wewnętrzne. W końcu odplątał język, który plasnął go końcówką w twarz, upadłszy z nastu metrów.
Wirkucipałek zapragnął bajki na dobranoc. Co prawda chodziło o to, że zapragnął się porządnie oczyścić, ale jedno z drugim było sprzężone w ciąg skojarzeń który zamordowałby potencjalnego psychoterapeutę i unicestwił ten zawód w kołysce. Włożył język do wody i kilka razy na czworakach przeszedł w tę i z powrotem, aby cała ta masa jakoś się jeszcze raz porządnie wymyła.
Chciał iść do chatki, ale po drodze o tym zapomniał.
Usiadł naprzeciw swych towarzyszy i wsadził lewy palec wskazujący do prawej dziurki od nosa. Zaczął wykonywać skrętny ruch owym palcem, dzięki czemu język zaczął się zwijać.
Tym niemniej, jeśli towarzyszom mógłby się on (no przynajmniej język) do czegoś przydać, byliby w stanie powstrzymać proces.