|
Widok zachodzącego słońca Jace przywitał z ulgą. Dzień strasznie mu się dłużył i zmęczył go konkretnie. Nie chodziło o cacłe chodzenie, które było męczące, ale o cały gwar i zgiełk, który już po paru godzinach robił się nieznośny. Kilku kupców skarżyło się na drobne kradzieże jabłek, czy chleba, ale nic poważnego. Oprócz oczywiście incydentu z Zazą. Jace starał się później znaleźć Yastrę, ale bez skutku. Co i raz gdzie migała mu ognista głowa elfki, ale zanim przepchał się przez tłum, było już za późno.
Gdy wchodził do karczmy, była już wypełniona tak miejscowymi, jak i przyjezdnymi. W progu zamienił jeszcze kilka słów z Tezzeretem - zastępcą szeryfa, a prywatnie młodszym bratem. Bracia zawsze dobrze się dogadywali, łączyło ich zamiłowanie do zagadek i tajemnic; o ile jednak Jace był teoretykiem, to Tezzeret praktykiem. Lubował się w śledztwach, morderstwach i innych niewyjaśnionych zagadkach, których na szczęście dla mieszkańców Phaendar było jak na lekarstwo. Kątem oka zauważył Zazę siedzącą ze swoim przybranym ojcem, a także krasnoludem i jego niedźwiedziem, oraz tym przyjezdnym typem, który zaczepił go wcześniej. Pożegnał się z bratem serdecznie i ruszył do stolika gdzie siedziała Yastra zastanawiając się po drodze, jak taki niedźwiedź zmieścił się w karczmie. W tym roku Święto było wyjątkowo surrealistyczne.
- Hej - odezwał się do Yastry przysiadając się do stolika na chwilę. Była to jedna z niewielu osób, która nie traktowała go jak trędowatego, więc raczej nie będzie miała nic przeciwko temu gdy się przysiądzie.
Wymieniwszy grzecznościowe uszczypliwości, Jace zaproponował postawienie kolejki Zazie i krasnoludowi. Phaendar było małą mieściną i lepiej nie robić sobie wrogów tam, gdzie nie trzeba. A szczególnie w porywczej półorczycy. Poza tym, Jace dostrzegał pewne niebezpieczeństwo w tym, że dwie nieludzkie dziewczyny przygarnięte przez miejscowych skaczą sobie do gardeł. Wyciągnięcie broni przeciwko komukolwiek uważał za karygodne i należało to naprawić jak najszybciej. Taka rana nie będzie się goić sama i albo pozostanie paskudną blizną na tkance lokalnej społeczności, albo wda się zakażenie, które zakończy się katastrofalnie. Lepiej działać prewencyjnie.
Jace podszedł do baru porozmawiać z Jet o umówionej nagrodzie i po chwili ruszył w kierunku stolika Zazy. Wziął głęboki wdech i podszedł z tacą. Zdecydował, że najlepiej będzie zwrócić się wpierw do Erica, by załatwić wszystko jak najlepiej. Kiwnął głową na przywitanie wszystkim. - Dobry wieczór wszystkim - odezwał się. Czuł jak atmosfera zagęstniała, jednak nie było już odwrotu. - Nie mieliśmy okazji naprawić dzisiejszej sytuacji na miejscu, więc pozwólcie, że zrobię to teraz - Wyczuł, że póki co idzie dobrze, bo choć okoliczne stoliki starały się być niepodejrzanie cichsze, to powietrze przestało gęstnieć. Jace nie zastanawiał się co powiedzieć, więc teraz był nieco w kropce. - Przyniosłem piwo i smakołyki na zgodę - powiedział nie mogąc wymyślić nic lepszego. Postawił kufle zimnego korzennego piwa, najmocniejszego i najdroższego w Korzeniu przed Zazą, Sulimem i Erikiem. Po środku postawił na tacy smażone krążki cebuli z sostem czosnkowym - specjał Jet, zaś dla niedźwiedzia miał od właścicielki kawał mięsa. Stał z nim w ręku zastanawiając się w jaki sposób podać go niedźwiedziowi, żeby nie stracić ręki, aż w końcu podał go Sulimowi mówiąc - Może lepiej będzie, jeśli Ty mu podasz - Uśmiech. Lekki, ale sięgający oczu. Kąciki ust rozszerzyły się i uniosły nieco, zaś wokół oczu pojawiły się kurze łapki wskazujące na szczere chęci. Został mu w ręku jeden kufel z zimną wodą, cytryną i kilkoma liśćmi świeżej mięty.
W sumie, to chyba powinien był kupić piwo również ostatniemu siedzącemu przy stoliku mężczyźnie, ale jemu nie był nic winien. Co najwyżej obecną niezręczność, ale z tym uczuciem Jace był zaznajomiony aż za dobrze. - To jak? - spytał Zazy stojąc przy stoliku - Jest ok? -
|