Zajęło im to mnóstwo czasu i spożyło wszelkie zapasy sił, jakie jeszcze pozostały. Dla Mezry i Margery musieli skonstruować prowizoryczne nosze i ze względu na to, że było ich za mało na niesienie nieprzytomnych - trzeba je było ciągnąć. Kiedy dotarli do śmierdzącej jaskini, na zewnątrz było już całkowicie ciemno, a gdzieś z oddali dobiegały przeszywające wrzaski, stanowczo za bardzo podobne do tych wydawanych przez harpię, która to im uciekła.
Ale udało im się. Wreszcie wybrali i dotarli całą grupą do miejsca odpoczynku, zziębnięci, ranni i przemęczeni. Kiedy zasypiali nawet smród ogra nie był taki wcale straszny.
I o kolacji się nie myślało, bowiem na ciepłą nie mieli szans nie chcąc rozpalać ogniska na otwartej przestrzeni przed jaskinią. W środku się nie dało, do tego szybko doszła Girlaen. Dym by ich podusił.
Noc mijała zaskakująco spokojnie, warty wydawały się jedynie formalnością. Ci, co je trzymali na początku i tak przysypiali, nie potrafiąc przy takim zmęczeniu utrzymać otwartych oczu przez cały czas. Nic ich jednak nie zaatakowało, nie przybyła żadna pani ogrzyca, ani nie zawaliła się góra, w której się kryli. Aż dziwne.
Nadszedł ranek, kiedy odnowione zaklęcia, leczenie i czas pozwoliły przywrócić przytomność dwójce najciężej rannych. Mezra tylko zamrugał, Margery wstała zbyt nagle, trzymając się za głowę.
- Co... co się stało? - zapytała słabo.
Wszystko wydawało się być tak, jak było kiedy zasypiali. Dokładne przepatrywanie otoczenia z poziomu wyjścia nie odkryło przed nimi szykującej się do ataku harpii.
Tylko Luna miała dziwne wrażenie, że ten kamień leżący dziesięć metrów od wyjścia z jaskini jest jakiś taki znajomy.
Co zresztą potwierdziło wykrycie magii.