Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-06-2018, 22:22   #79
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
I had heard of thee by the hearing of the ear,
But now my eye sees thee;
therefore I despise myself,
and repent in dust and ashes.

Job 42:5-6

Choć słowa wygłoszone przez Celine zdawały się uspokoić starca, tworząc między katem a skazańcem głęboką - acz chwiejną - więź emocji, to jednak jakaś nieznana siła stanęła na drodze anielskiego planu udzielenia spowiedzi ofierze. Gdy tylko ostrze zbliżyło się do ciała mężczyzny, nie zadawszy nawet pełnoprawnego ciosu, coś wyrwało się zeń w towarzystwie łamiącego świat na dwoje pisku. Energia zagłębiła się w klatce piersiowej skazańca, a ten wygiął się jak napięty łuk, niemal odtrącając Benona na bok. Gdyby nie obecność pokrytej futrem bestii, która wciąż asystowała swym żelaznym chwytem przy wykonaniu wyroku, pewnie tak by się stało. Jazgot nie ustawał - zagłuszył sobą głosy, myśli, a nawet uderzenia serca. Szklanki i naczynia zaczęły pękać od natężenia rozchodzących się fal energii, jeden ze stojaków kuchennych runął na ziemię. Ciało starca wiotczało, usychało. Jego skóra przybrała kolor oraz konsystencję pożółkłego papieru. Ślepia tkwiące w trupiej niemal twarzy zasyczały, a następnie pękły, rozpryskując wokół skwierczące białko.

Scena odbiła się echem jej własnych wspomnień. Celine spotkała już kiedyś taką broń, tworzoną dla największych spośród Upadłych, kiedy Wojna przestała toczyć się według zasad fair play – gdy sięgnięto po wszystkie, nawet najstraszniejsze narzędzia, byle tylko uzyskać przewagę. Istota działania była taka sama: entropia unicestwiała cały byt, na jaki natrafiła. Tyle że dawniej była nad tym jakaś kontrola, a sztuka tworzenia takich artefaktów stanowiła jedną z najbardziej precyzyjnych wśród Halaku. Tutaj jawiło się to jako bliższe wybuchowi granatu - niszczycielskie, ale finezji za grosz.

Cała wciąż pozostała przy życiu trójka patrzyła na to z trzymanym w ryzach niepokojem, choć jego przyczyny były różne. U tubylczej dwójki mieszał się z pokorą i czcią. U Celine pokory i czci nie było - było za to przekonanie, że broń została zużyta słusznie. Zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem - by usunąć z tego świata to, co sprowadzało już tylko szkodę. I było też ciche szczęście, że w rękach innych istot ostała się jedna sztuka oręża mniej. Anielica wsunęła nóż za pasek, celem późniejszego zbadania. Nie miał w sobie już mocy, tego była pewna. Skrzydlata już nosiła się, by zadać przybyszom pytanie, kiedy...


... cisza. Dopadła ją cisza opadająca jak błoga kurtyna nad farsą roztrwonionego żywota. Benon stanął na nogach i zauważył, że z pustych już oczodołów starca wydobyło się teraz czyste, błękitne światło. Jego blask - kojący zszarganą psychikę Celine, świadczący o słuszność podjętej decyzji - utrzymywał się jeszcze przez chwilę po tym, jak kończyny skazanego zaprzestały ruchu. Co najgorsze, Celine wiedziała, że było to dobre. Że było to dobre, ale nie było częścią Planu – ani tą którą znali jeszcze przed Upadkiem, ani później.
Anielski byt rozumiał, że jestestwo wiekowego mężczyzny, jego jaźń, została całkowicie unicestwiona, rozszarpana na strzępy przez emanację uwolnioną z wnętrza trzymanego narzędzia. Ostatki tego, kim był miecznik i jak wyglądał jego żywot, tańczyły teraz przed oczyma Celine niczym liście na nieśmiałym, jesiennym wietrze - jednak bardziej kruche, delikatniejsze. Jeden fragment dotknął podłogi. Jego blask zanikł, dołączając do innych w niebycie. Następna drobina została pochwycona przez niewielki zlepek eterycznej czerni, który wystrzelił w jej kierunku z pod jednej z szafek, zapewne wiedziony głodem. Maleńki cień zaczął obracać zdobycz w swoich szczurzych łapach jak kawałek padliny. Jednak dzięki błyskawicznej reakcji anioła, szkodnik nie zdążył nacieszyć (nasycić?) się trofeum. Przestraszony ludzką dłonią mknącą dokładnie w jego stronę - co zapewne nie zdarzało się często - pierzchnął z powrotem do nory, wypuszczając niematerialny skrawek historii. Ten, podczas swojej drogi ku zatraceniu, napotkał wskazujący palec chłopaka.

~***~

Walka. Zapach krwi i gorąco trawiące skórę. Półmrok pośród palmowych drzew. Dwie sylwetki przemieszczające się między konarami wymieniają ciosy. Błyski, zgrzyty, iskry. Gdzieś w oddali głosy płaczących dzieci dopełniane zawodzeniem zapłakanych matek. Saraceński miecz mijający o włos kark czarnej, humanoidalnej pantery. Masywnej, niepowstrzymanej… skądś znajomej. Widzianej całkiem niedawno? Nie, bzdury. Para złotych ślepi buchająca nienawiścią. Kły umorusane we krwi oraz zakrzywione ostrze o kolosalnych rozmiarach, tonące we wnętrznościach obserwatora. A na sam koniec, tuż przed nadejściem ciemności, gardłowy zlepek warknięć i prychnięć, zapewniający słuchacza, że za popełnione tej nocy zbrodnie przeciw niewinnym będzie uśmiercany raz po raz, ścigany przez kolejne pokolenia, aż w końcu zemsta plemienia dopełni się w momencie jego ostatecznego odejścia w niebyt.

Kiedy wizja śmierci dobiegła końca, oswobodzona z transu Celine nie traciła czasu na dojście do siebie. Zignorowała wywołany widzeniem ból w klatce piersiowej. Odtrąciła na bok fakt, że mimo woli doznała wybebeszenia starca na własnej skórze i natychmiast zanurkowała w stronę kolejnego skrawka tożsamości. A było ich coraz mniej...

~***~


Kobieta przytwierdzona do podstawy blokowego komina. Z widokiem na Hudson i Liberty Island. Piękna twarz, której rysy na stałe wykrzywił grymas bólu. Zieleń oczu odarta z blasku - pozbawiona życia, utkwiona gdzieś w oddali, w słońcu schowanym za horyzontem. Dłoń obserwatora zaciska się na rękojeści. Powoli, opanowanie. Tkwiący w piersi zamordowanej młódki miecz zostaje wyszarpnięty w znajomym geście starego miecznika, rwąc na strzępy pozostałości balowej sukni. Jakiś inny przedmiot, chyba metalowy okrąg, uderza o bruk, po czym, tocząc się, znika z pola widzenia. Niewyraźny komentarz, goniony przez rubaszny śmiech. Dwie rozmazane sylwetki mężczyzn – petentów z bladą skórą i nadkompletem uzębienia – rozluźniają haki oraz łańcuchy, a później zbierają narzędzia tortur do sportowych toreb. Taktownie, kat czeka aż skończą się pakować. Ciałem, na które zaczynają kapać pierwsze krople deszczu, nikt się nie przejmuje. Kiedy cała trójka zmierza w stronę zejścia pożarowego, jeden z nich przypadkiem następuje na obręcz, na srebrną koronę, miażdżąc ją ciężarem swej prostackiej stopy. Tym razem chichoczą wszyscy.

Gdy anielska jaźń trafiła na powrót do “swojego” ciała, skóra chłopaka zdawała się mokra od deszczu. A może od potu wywołanego intensywnością wizji? Ten szczegół nie obchodził jednak Celine – nie teraz, nie w tym momencie, gdy mogła coś jeszcze ocalić. Jakąś myśl, wspomnienie, uczucie – cokolwiek. Ostatnia drobina dotknęła strzaskanych kafelek, ale zanim zdążyła rozwiać się na dobre, upadły anioł wdarł się do jej wnętrza.

~***~

Zobaczył... dłonie małego, chuderlawego chłopca, przyglądającego się przez palce orszakowi pogrzebowemu. Procesja oddalała się na tle piaszczystych wzniesień i glinianych domostw, zmierzając w stronę grobowca. Na proporcach zdobiących kamienną trumnę rysowały się rozmaite egipskie hieroglify. Był także dym. Wstęgi z kadzideł przesłaniały niebo, a stojący po bokach drogi poddani żegnali swojego patriarchę rzewnymi łzami. Panicznie się bali. Nie o niego. Jego miejsce było zagwarantowane przez bogów. Bali się siebie. O przyszłość, jaka ich czekała. Celine czuła strach także w obserwującym dziecku, ale lęk ten jawił się jako odrobinę inny. Chłopiec grozę odczuwał przed życiem, przed zaakceptowaniem w nim swojej roli. Przed odpowiedzialnością i dorosłością. Po prawdzie, nigdy nie zdołał stłamsić w sobie tych obaw. Przeciwnie, to one w końcu go zdusiły.

Dysząc tak, jak to ciało nie dyszało nigdy za życia - poprzedniego żywota - Benon przyklęknął, żeby ponownie wziąć się w garść. Dwie dusze w jednym ciele to było coś, co wymagało … przyzwyczajenia, lekko mówiąc. Natomiast trzeci pasażer wprowadzał samochód w taki rezonans, jakby maszyna miała się rozpaść śrubka po śrubce. Wspomnienia potwierdzały to, co wiedzieli. Starzec był kim był. Robił to co robił. Wyrok przestawiał się jako słuszny, nawet jeżeli spóźniony o wiele inkarnacji. Czy cokolwiek, co zobaczył anioł, było okolicznością łagodzącą? Być może. Czy tak już zostanie? Sędzia, jury oraz kat w jednej osobie? Pierwsza godzina i pierwsza ofiara?

- Po co tu wciąż jesteś? – pytanie Celine zostało zadane tak, jakby Ameth zapomniała o czymś obciążającym. Anielica sondowała ją niczym stary policjant, który wie, że rozmówczyni ma coś na sumieniu – wie też, że grzeszek zapewne nie dotyczy obecnego śledztwa, ale i tak czeka na przyznanie się. Poza tym, musiała przecież zamaskować jakoś chwilę własnej słabości - i tej fizycznej, podnosząc się z kolan, i tej duchowej. Stojąc już wyprostowana, uważnie analizowała reakcję obojga tubylców. Medytowała nad tym, jak ich nastawienie zmieniało się z minuty na minutę – od przejścia przez srebrną barierę, przez moment zwolnienia entropicznej bomby, aż do teraz. Dlaczego? Bo wciąż nie zdecydowała, co z nimi zrobić.


A journey is a person in itself; no two are alike. And all plans, safeguards, policing, and coercion are fruitless. We find that after years of struggle that we do not take a trip; a trip takes us.

― John Steinbeck, Travels with Charley: In Search of America

Val pożegnał robotnika skinieniem głowy. Pierwszy z mężczyzn wydał się Shateiel trochę rozczarowany - jak scenarzysta, któremu właśnie obcięto budżet do połowy obiecanej sumy. Dzięki dyktatorskim zapędom Quasu, cała knajpa patrzyła na trójcę aniołów jak na młode, byczące się bóstwa, ale upadły o rozczochranej czuprynie nadal czuł niedosyt. Jak mały chłopiec, który nie popisał się wystarczająco przed kolegami z podwórka. Zapewne dlatego, kiedy Nana wspomniała o zabraniu rzeczy z klasztoru, płomienie na powrót rozbłysły w jego źrenicach.
- To rozumiem! Znam dobry myk na takie okazje. Dawaj adres, a ja zajmę się resztą - jak powiedział, tak zrobił. Pięć dolców zmieniło ręce, ktoś w papierowej czapeczce otworzył drzwi na zaplecze, a skrzydlaci znaleźli się w tylnej alejce, obok kontenera na śmieci oraz garści przeterminowanych produktów spożywczych. Valerius przykucnął na jedno kolano. Jego prawa dłoń dotknęła betonu, a lewa złapała za rękaw byłej zakonnicy. Sama Q próbowała udawać zupełny brak zainteresowania kuglarstwem sojusznika, ale w końcu capnęła go śmiało za bark, stając się częścią spektaklu. Shateiel poczuła dziwną chęć by się cofnąć gdy mężczyzna ją chwycił, powstrzymała ją jednak ciekawość. Co tym razem kombinował rudzielec?


Wokół palca wskazującego anioła pojawił się krąg złotego światła. Świat poszarzał, stając się mieszanką czerni i bieli. Coś sprawiło, że zatracił ostrość, wraz z resztkami odgłosów tła. Wszystko w pobliżu było teraz mętne, jakby ktoś oglądał rzeczywistość przez dno butelki, w delirycznym upojeniu (urojeniu?). Wszystko poza kolistym symbolem, który nadal emanował czystym blaskiem słonecznych promieni. Jedna z owych iskier wystrzeliła zeń jak z ogniska, a następnie zaczęła rozciągać się na długość całego zaułka. A potem jeszcze dalej.
- Za mną, ku zwycięstwu - rzucił przez bark Val z pompatycznym uśmiechem, po czym sam zaczął stąpać za oddalającą się emanacją. Dwie kobiety poszły w jego ślady. Ludzie, samochody, migające skrzyżowania - to wszystko mijało ich tak szybko, było tak błahe. Nazwy ulic zlały się w jeden, niemożliwy do ogarnięcia ciąg znaków, a Shateiel miała wrażenie, że złota ścieżka doprowadzi ją do samych (zamkniętych na głucho) bram Niebios. Trafiła jednak przed inną parę drzwi - tę klasztorną.
- Jesteśmy - dał znać grzywacz, podnosząc kurtynę szarości.
- Dobrze. Zaczynałam już odczuwać kłucie w łydce - skwitowała Quasu, wymownie masując nogę. Jakby to, przez co właśnie przebrnęli, było wypadem po zakupy.
Shateiel w skupieniu przyglądała się Valeriusowi. Był niebezpieczny. Ta dwójka była niebezpieczna, a ona nadal nie miała pewności, czy powinna im ufać. Nana szalała w jej głowie, zalewając umysł falami ciekawości. Westchnęła i przeniosła wzrok na drzwi do klasztoru. Miały teraz inny problem. O sztuczki Valeriusa będą mogły zapytać później.
- Dziękuję, tak było dużo szybciej - podeszła do drzwi i uchyliła je.

Powitały ich kolumny szarego gipsu oraz łuki i ściany wykonane z gołej cegły. Był też sporych rozmiarów ogród, a w nim rozmaite okazy pustynnej flory. Siostra Teresa, niezmordowana służbistka po siedemdziesiątce, która zasady zakonu przedkładała nad dobre samopoczucie swoich podopiecznych, właśnie prowadziła resztę dziewcząt przez rzadką zieleń. Kolisty zegar, umiejscowiony przy wejściu, zdradził Nanie, że pozostałe zakonnice musiały kierować się na śniadanie po porannej modlitwie. Świetnie! To znaczyło, że zdołała się prześlizgnąć przez kontrolę siostry przełożonej, a w pokojach pewnie nie będzie nikogo! Lemoine także nie zdołał jeszcze dotrzeć na miejsce - zawsze stawiał swojego czarnego Bentleya przy gościńcu, ale teraz wszystkie miejsca były puste.
- Dwa i pół kilometra w niecałe dwie minuty. Nieźle, nie?- powiedział dumnie Valerius, z rękami na biodrach łowiąc za komplementami. Shateiel dopiero teraz zauważyła, że jego oddech jest niemiarowy, a małe perełki potu spływają mu po skroni.
- Jesteś niesamowity - sformułowanie było wypowiedziane bez przekonania, choć wybrzmiała w nim nutka zachwytu podsunięta przez Nanę.
- Zaczekacie tu na mnie, czy wchodzicie? To nie zajmie długo.
- Wezmę “Słynne Ostatnie Słowa” za 1000$, Alex
- odpowiedział ryży anioł, zwracając się do nieobecnego prezentera z Jeopardy. Quasu, niechętnie, skinęła mu głową.
- Muszę się zgodzić. Będzie bezpieczniej, szybciej i łatwiej, jeśli się nie rozdzielimy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, pójdziemy razem z tobą - wtrąciła, rzeczowością zastępując markotność, jaka towarzyszyła jej od momentu opuszczenia knajpki.

Shateiel przytaknęła tylko i ruszyła szybko korytarzem. Najkrótsza droga prowadziła przy kapitularzu i refektarzu, ale w tej chwili wolała nadłożyć drogi. Nana w jej głowie znowu zaczynała szaleć. Odgłosy kroków, ściany, nawet głupie rysy na posadzce przypominały jej o decyzji, która zapadła poprzedniego wieczoru. O tym jak załamana kroczyła tym korytarzem by dotrzeć do miejsca, w którym postanowiła zakończyć swoje życie. Co jeśli ich spotka? Klarę… Co jeśli zaraz pojawi się Lemoine?

Anioł czuł, że zaraz odejdzie od zmysłów. Ta panika była nie do wytrzymania. Rozumiał… Nanę. Znów wracał. Jego jaźń starała się zdominować zakonnicę. Jestem aniołem śmierci. Wojownikiem! Delikatna świadomość gdzieś wewnątrz jego głowy na chwilę się zawahała. Ochronię cię. Czy to była ulga? Odrobina nadziei? Skręcił w wewnętrzny korytarz, prowadzący do dormitorium nowicjuszek i dalej do cel zakonnic. Na samym końcu korytarza był gabinet przełożonej, tak by mogła siedząc za biurkiem i mając otwarte drzwi widzieć jak siostry wychodzą i wchodzą do swych pokoi. Teraz powinna być w refektarzu. Nigdy nie odmawiała sobie jedzenia. Jednak Nana bała się. We wspomnieniach anioł niemal słyszał donośny głos starszej kobiety, karcący, nieprzyjemny… chrapliwy od palonych potajemnie papierosów. Dopadła do drzwi swojej celi. Nie wolno im było ich zamykać. Ba! Nawet nie miały w drzwiach zamków. Zatrzymał się z ręką na klamce, Nana go powstrzymała. Co jeśli ktoś jest w środku? Obiecał. Obiecał, że ją ochroni. Nikt już nie tknie jej ciała bez jej i jego zgody. Nacisnął klamkę, a potem wkroczył do środka.

Była tam. Klara siedziała na łóżku, jej nogi nonszalancko założone jedna na drugą. Dzięki temu doskonale widać było, że nie założyła rajstop, a tym bardziej popularnych w zakonie leginsów. Nana była pewna, że pod habitem brakuje dużo większej części ilości garderoby. Wpatrywała się w sufit wyraźnie się nad czymś zastanawiając.


Gdy opuściła wzrok, Shateiel poczuł, jak w jego głowie zaczyna się piekło. Te oczy.. szare przeszywające na wylot. Jej wzrok przesunął się po kostiumie Nany, zatrzymując się bez skrupułów na opiętych przez koszulkę piersiach.
- Suzanne… gdzie zniknęłaś. Siostra Teresa się zamartwiała – Klara podniosła się i podeszła do opętanej, stając tak, że ich ciała niemal się dotknęły.
- A ja tęskniłam… całą noc – podbródkiem wskazała łóżko. Pościel była zrzucona na podłogę, prześcieradło w nieładzie. Leżało na nim kilka sztuk bielizny Nany.
- Odchodzę – Shateiel niemal warknął. Nie mieli czasu na zabawy z napaloną zakonnicą. Wyminął ją i ruszył do łóżka, aby wydobyć leżącą pod nim walizkę. Cela nie była duża, ale całkiem przytulna. Było w niej miejsce dla szafy, niewielkiego regału, łóżka i biurka z krzesłem. Ściany pobielono, ale drewniane meble sprawiały, że nie raziło to zbyt bardzo. Nie mieli też zbyt wiele rzeczy. Nie licząc wyciągniętej przez Klarę, skromnej bielizny, było kilka świeckich ubrań, cieplejsze okrycia oraz dwa habity. Jakiś zeszyt, w którym notowała, gdy chciała później sprawdzić coś w podręcznikach do medycyny. Zaczęła wrzucać rzeczy chaotycznie do walizki.
- Nie masz prawa! – Klara podeszła i chwyciła ją za ramię. - Jesteś moja! Moja!
Shateiel obejrzał się na kobietę. Nie chciał… nie chciał jej zabijać. Była delikatna wobec ich ciała, nie to co ten dupek Lemoine. Jedyny problem z Klarą był taki, że stanowiła kawałek zachłannej, napalonej suki, która powinna siedzieć w psychiatryku, zamiast w zakonie. Chociaż… pasowała tutaj.
- Odwal się, Klara – odtrącił rękę zakonnicy, czując w głowie, jak panika zostaje zastąpiona dziwną ulgą. Radością wręcz. Szybko wrócił do pakowania rzeczy.
 
Highlander jest offline