Rusanamańskie ceremonie religijne miały to do siebie, że były długie. Niektóre rytuały ciągnęły się nieraz po dwa dni. A nie dość, że były długie, to były jeszcze nad wyraz ekspresyjne. Dlatego też, gdy zagrzmiały surmy, zgromadzeni na dziedzińcu ludzie jak jeden mąż zaczęli szlochać, płakać, krzyczeć, szarpać włosy i drzeć szaty. Po jakimś czasie to minęło i wówczas wyniesiono na widok publiczny zwłoki szejkowego syna, Khalila. Sam szejk, odziany w białe szaty, szedł w towarzystwie swego brata Jajira. Tego, z którego pałacu niedawno ukradziono niezwykle drogocenne klejnoty. Z dwoma synami Raula podążały ich żony i gromada młodszych dzieci, a także dostojnicy i kapłani. Wszyscy mieli czerwone, opuchnięte od płaczu oczy i podrapane twarze. Najbliższa rodzina zmarłego młodzieńca miała również twarz i włosy wysmarowane popiołem.
Gdy ciało chłopaka położono na przygotowanym w tym celu podwyższeniu, zrozpaczony szejk zawodząc i wyjąc padł na kolana. Najstarszy
quadi, kapłan zaintonował pieśń żałobną, która powtórzona przez setki gardeł wzbiła się w niebo. Potem wyrecytowano kilkanaście
aj ze świętych ksiąg, odmówiono litanię i okolicznościowe modlitwy. Nadszedł czas na wychwalanie zalet i dokonań Khalila.
Opary kadzidła spowiły pogrążoną w żałobie rodzinę i ciało.
Quadi znów zawodził, jego głos to wzbijał się, to opadał. Lud powtarzał wersety. Do Ianusa podeszła zawoalowana postać. -
Uciekaj, kafir. Nie czekaj na koniec ceremonii... - po głosie rozpoznał Ihab. Po przekazaniu ostrzeżenia, dziewczyna oddaliła się.
Egil wtopił się w mrok zalegający w bramie. Dłoń trzymającą rękojeść miecza miał mokrą od potu. Serce mocno waliło po wysiłku związanym z biegiem po ulicach. Czekał, a kroki się zbliżały. W końcu w jego nieco ograniczonym polu widzenia pojawiła się sylwetka. Odziana na czarno, w kaftan i bufiaste spodnie, z chustą na głowie, szła z kindżałem w dłoni, rozglądając się na boki. Relhad bez trudo rozpoznał w niej swoją pracodawczynię, Sabihę.