Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2018, 16:14   #257
Drahini
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny

Ból który cię rozrywa, nigdy nie jest przyjemną pobudką. Shavri w agonii szarpnął się tylko po to, żeby zobaczyć te oczy. Oczy człowieka, który napawał go niepokojem, odkąd tylko Joris zdecydował się wziąć go żywcem. Strach i ból przysłoniły mu umysł na te dwie sekundy, nim pochłonęła go ciemność. Tak, że nie zdążył ani krzyknąć, ani się szarpnąć, ani pomyśleć czy zrobić cokolwiek. Bogowie miłosiernie odebrali mu przytomność, nim ból pozbawiłby go zmysłów. Zaległa ciemność, a po niej nicość.
Gdzieś wiele dni drogi od przeklętego Neverwinter, w środku spokojnej nocy młody Cori z krzykiem zerwał się z posłania. Hugo, który wraz z nim spał na strychu poderwał się również przestraszony.
- Odbiło ci?! – zawołał, brnąc przez ciemność w kierunku posłania przyszywanego brata. Spuścił nieco z tonu, słysząc, jak Cori szlocha. – Co ci się przyśniło?
- N-nie! To nie był sen! – zawył chłopiec i gorączkowo rozkopawszy koc, rzucił się do drabiny. Hugo spróbował go zatrzymać, ale pchany strachem Cori stał się zarówno szybszy jak i silniejszy. Na dole okazało się, że jego krzyk słyszała też Ignis. Obudziła męża, wstając. A z zapiecka, na którym do tej pory spała Norva, zerkała na nich obudzona ruchem Róża. Cori nie oglądał się na nikogo, tylko dopadł matki trzymającej świece w jednej dłoni i zaczął szlochać w jej koszulę nocną. Nie mogli go uspokoić. Przez chwile wszyscy myśleli, że coś mu się stało, bo kulił się przy tym nieco, jakby go skręt kiszek dopadł. Jego niepokój udzielił się natychmiast Ignis.

*

Z nicości dookoła wypełzła ciemność przepełniona echem bólu, zimna i czyjegoś głosu. Shavri nie czuł swojego ciała, ale kiedy zapragnął dowiedzieć się, kto go woła, przed nim zmaterializowały się brudnoziolone, świetliste ślepia w oprawie z bursztynowych łusek.
~ To ja.
~ Kim jesteś?
~ Przyszłam dotrzymać ci towarzystwa
~ odparła bez związku smutna istota. A w miarę jak mówiła, wyłaniała się z nicości. Ciało niedużego smoka, pokryte łuską w kolorze piwa, które mieniło się płynnym światłem tańczącym w łuskach. Smoczyca zataczała wokół jego jaźni powolne kręgi w ciemności, rozpraszając ją i tłumiąc ból. Karmiąc go swoimi uczuciami. Było w nich wielkie przywiązanie, czułość, ale i poczucie winy, którego Shavri nie mógł zrozumieć, więc przestał się nim kłopotać.
~ Umarłem?
~ Nie.
~ Ale umrę
~ stwierdził i choć żal nie miał do niego dostępu w tym miejscu, smoczyca roniła strumienie łez, które spływały po jej pysku w nicość tak, że nic z nich nie pozostało. I nie miały znaczenia dla niczego i nikogo więcej poza Shavrim.
Nie odpowiedziała. Czas się kończył, chociaż tutaj, w gasnącym umyśle chłopca, przebiegał inaczej i było go jeszcze pod dostatkiem. Pozwoliła jaźni chłopca dotknąć łez na swoich policzkach. Nie miały żadnych właściwości fizycznych. Tak jak nic w tej przestrzeni, ale dla Shavreigo wydały się mokre i ciepłe i nieco gęstsze niż zwykła woda.
~ Miało się odmienić ~ westchnął Shavri, chłonąc smutek smoczycy.
~ Odmieniło się. Uchroniłeś swoją rodzinę. Każdy z nich jest w stanie teraz pomóc sobie nawzajem ~ odparła i pochyliła przed nim swój łeb. Ni to w ukłonie, to to, by się do niego przytulić. ~ Pozwól, że ci pokażę. Chociaż tyle mogę.
Gdy przytulił smoczy łeb, ciemność ustąpiła fali kojącego ciepła i światła, dobrych uczuć i kolorów, po których nadeszła wizja. I Shavriego wypełniła jednocześnie zgroza i wdzięczność za to, co pokazała mu płacząca smoczyca.

*

- Mocniej!
Donośny głos poniósł się po podzamczu ponad zgliszczami podgrodzia, wśród płomieni i stosów martwych obrońców. Demon obudzony przez wyznawców Shar zaryczał w odpowiedzi z bólu i ze złości. Linia obrońców zakołysała się pod naporem jego sług, ale nie złamała się, chroniona błogosławieństwem. Na wszystko znad woalu gęstego dymu i chmur patrzyło czerwone słońce.
Streszczajcie się! Długo tak nie wytrzymamy! – krzyknęła paladynka o rudych włosach przewodząca najwyraźniej całemu konklawe podobnych sobie. Odziana w biało-złoty płaszcz miała na napierśniku rubinową róże swojego zakonu, a za nią stali kapłani i paladyni innych bóstw z przewagą tych służących Sune i Selune. Z jej nosa, oczu i uszu płynęły wąziutkie stróżki krwi choć nie uczestniczyła w bezpośredniej walce. Shavri wiedział, że to jedna z matek dzieci Coriego.
Generałowie spojrzeli po sobie i po męsku kiwnęli sobie głowami na pożegnanie. Każdy z nich wiedział, co ma robić. Plan powstawał od tygodni. Wojak na prawo od Coriego stanął w strzemionach i zadął w swój róg. Odpowiedział mu krzyk z tysięcy gardeł. Cori Traffo, którego włosy dawno ze złota przeszły w biel, galopem ruszył do jednostki, w której miał atakować. Jego zwalisty przyboczny ruszył za nim. Obaj z siodła galopując w skos szeregów wojska mieli doskonały widok na chmarę mrocznych stworów, duchów i opętanych ludzi, których demon wysyłał przeciw nim do walki. Traffo, gdy ich oddział rozpędzał się do szarży, patrzył ze zmęczeniem na czarne monstrum jednym zdrowym okiem, oczodół drugiego mając schowany za przepaską zdobioną szmaragdami, z których uczynił naczynia dla swej mocy tak, że świeciły.
Miał przeczucie… wiedział, że to będzie jego ostatnia walka. Lecz pomimo tego, albo jakby właśnie z tego powodu był w całości skoncentrowany na zadaniu. Jego życie wydłużane magią przez dziesięciolecia ciążyło już bardzo. Postrzępiony szafirowy płaszcz – towarzysz wielu trudnych chwil - powiewał w pędzie gorącego wichru nad grzbietem wielkiego czarnego konia z Shire o lśniącej sierści i białej gwieździe, gdy zwierzę bez trudu objęło prowadzenie nad ciężkozbrojnymi idącymi pięknie ławą, aż ziemia dudniła.

Shavri chłonął szarżę jak zaczarowany. Ze wzruszeniem oglądał flagę herbową – jedną z wielu, które rozwinęły się nad wojakami, a która przedstawiała kowadło w wieńcu z liści mięty. Patrzył, jak jego brat unosi nad głowę rodowy młot Traffo – już nie stary rupieć, ale odrestaurowany oręż nasycony magią tak, że aż lśnił i wibrował. Jak na błysk broni niebo nad nim w odpowiedzi przeszywa ciężki łopot. Bo Cori Traffo - jak i jego brat - ukochał zwierzęta. Ale jego chowaniec… Bogowie miłosierni! Jego chowaniec… Ah! Ważył pewnie z trzy tony, miał bursztynowe łuski i spadał z nieba na demona wirując w ryku i w owalu z płomieni.
I wtedy na jeden rozciągnięty w wieczność moment oczy braci spotkały się pomimo czasu i przestrzeni. Cori rozchylił usta w zdzwieniu – rzecz, jaka nie zdążyła mu się od ćwierczwiecza. Jego smok - bliższy mu niż jakikolwiek inna żywa istota - nie przerywając ataku spojrzał również w głąb duszy przyjaciela, rozpoznał i rozpromienił się.
To mgnienie było nagrodą za lata poświecenia i służby, a także przedsmakiem wieczności. Cori poszedł jej na spotkanie cwałem w blasku własnej miłości i magii, cieniu wiernej przyjaciółki i dumny z tego, że jego brat może ich takich zobaczyć.

*

~ Idź w pokoju, jeśli chcesz ~ polecił mu głos smoczycy w gasnącym świecie. ~ Wszystko będzie dobrze, a może się jeszcze spotkamy. ~ Nicość brała ich w posiadanie na powrót. Ból przerwał tamę, pochodząc teraz z nowego źródła. Ale że ból fizyczny należał do ciała, nie do ducha, nie miał więc już władzy nad Shavrim Traffo. ~ Pokłoń się ode mnie swojemu dziadkowi i powiedz mu, że się starałam.
 

Ostatnio edytowane przez Drahini : 30-06-2018 o 16:24.
Drahini jest offline