Czas pomiędzy rozmową z miejscowym kupcem, Borakiem Sigridsonem, a wyruszeniem w dalszą podróż minął szybko. Nie rozmawiali, śnili lub myśleli w samotności, choć przecież obok siebie. Czy to mógł być koniec ich ucieczki? Czy wreszcie zaznają gdzieś spokoju? Nie chcieli dopuszczać do siebie takich myśli, ale gdzieś w środku zakiełkowały już ziarna zdradliwej nadziei.
Spakowali swój skromny dobytek i byli gotowi, gdy zostali wezwani do wozu. Czarnowłosy krasnolud przywitał się z nimi i przedstawił, po czym odsłonił płótno budy zakrywającej część załadunkową. Wdrapali się tam szybko i schowali przed oczami ciekawskich. Już po chwili usłyszeli okrzyk Wungla i suchy trzask bicza, a fura ruszyła z szarpnięciem. Musieli wcisnąć się gdzieś pomiędzy skrzynie i pakunki, miejsca nie pozostawało dla nich zbyt wiele. Dużą część wozu zajmowała spora dębowa beczka opasana metalowymi pasami i umieszczona na specjalnych stojakach. Nie można było nazwać podróży wygodną, ale lepsze były ciasnota i podskakiwanie na każdym wyboju czy kamieniu, niż zdzieranie podeszew butów i noszenie swych rzeczy na plecach. Dość szybko usłyszeli głos woźnicy pozdrawiającego strażników przy miejskiej bramie, ale Wungiel nie pozwolił im jeszcze wychodzić z ukrycia. Dopiero po około godzinie zawołał Griszę, by ten usiadł obok niego na koźle. Przekazał mu lejce, pokazał jak kierować wołami, nauczył kilku prostych komend słownych i zeskoczył na ziemię, by maszerować obok wozu. Na szczęście powożenie okazało się być całkiem proste, a woły nie wykazywały żadnych chęci do stawiania oporu.
- Jedziemy mniej więcej na południe, wzdłuż rzeki Altaver. Będę z wami do mieściny Geihselhoff, to dwa dni drogi. Potem pojedziecie dalej, tak jak rzeka prowadzi, aż do Marburga. Tam zjedziecie z głównych szlaków i obejdziecie las, tak żeby mieć go po lewej ręce. Znajdziecie tam wiochę Zalesie, a w górach niedaleko znajdziecie jakoś Navarro.
Gdzieś po drodze Wungiel opowiedział im, skąd takie środki ostrożności. Nochal i Hans, z którymi mieli zatarg w Maylhof byli członkami gangu trzęsącego miasteczkiem. Już dawno nikt im się nie postawił, tym większą złość wzbudziło w nich działanie obcych.
Pierwszy nocleg zorganizowali pod płaskim szczytem jednego z okolicznych wzgórz, przy malutkim brzozowym zagajniku. Woły przywiązali do drzewek, a posłania przygotowali pod wozem. Przegryzali paski suszonego mięsa i wędzony ser, patrząc na słońce zachodzące za horyzont.