Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2018, 11:45   #277
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Zastęp piratów można było czasowo powstrzymać, lecz za każdym razem nacierali oni z nową siłą. Wróg stale próbował zamknąć obrońców z powrotem w morderczym pierścieniu. Niewielka wyrwa, którą śmiertelni wywalczyli sobie na tyłach, mogła zostać szybko zapełniona. Taki scenariusz oznaczał zaś natychmiastową klęskę.
Jacob był w swoim żywiole. Znano go już z kształtowania taktyki nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. Jego mózg działał jak sprawna, dobrze naoliwiona maszyna i nawet eksplozje i agonalne krzyki nie potrafiły zakłócić jego pracy.
Kilkoma susami zmniejszył dzielący go od Eliasza dystans. Krzyżowcy ściśle oblegali starca, którego siwe pasma włosów zdążyły się już gęsto osmolić.
- Jeśli masz jakieś sekretne zapasy dilithium, to pora ich użyć! - zakrzyknął Cooper jeszcze w biegu.
Eliasz tylko spojrzał na badacza i pokręcił głową. A zatem nie mieli tajnej broni. Podobna sytuacja była zresztą do przewidzenia, jako że dilithium pozostawało ogromną rzadkością. Nowe fakty na temat jego właściwości przywodziły przypuszczenie, że być może ktoś zadbał o to w przeszłości.
Cooper zrównał się z Malfoyem. Mechanik właśnie napierał na przeciwnika o posturze goryla. Rzucał wiązankami w kierunku matki dawnego pirata, aż wreszcie któryś z zarażonych rozpłatał oponenta na części.
- S.O.S. od kapitana! Niech przylecą! - Starr minął kompana i już biegł dalej.
Specjalista z kolei wykorzystał fragment czystego pola i natychmiast ruszył do radiostacji. Po drodze przynajmniej pięciu nieprzyjaciół starało się rzucić w jego kierunku. Za każdym razem gęsto okładał ich metalowym prętem, aż brzęczący dźwięk zlał się w jednostajny ton. Dopiero ostatni wyrwał mu broń, aczkolwiek nawet wtedy Malfoy wykazał nerwy ze stali. Szybko odbił za plecy kilku najemników, którzy zajęli się zagrożeniem. Jak tylko dotarł do urządzenia, zaczął intensywnie przy nim majstrować.
W czasie kiedy szukał właściwego sygnału, jego plecy osłaniało dwóch ciężko sapiących rębaczy. Podczas asekuracji zgniła posoka wrogów dosłownie zalewała radiostację, lecz monter tylko przecierał ją i próbował dalej. Po krótkim manipulowaniu gałkami, przesłał wiadomość Jacoba. Trudno było powiedzieć czy miało starczyć czasu, aby ujrzeć jej efekty. Sam przekaz Starra był bardzo prosty i to nie wyłącznie ze względu na pośpiech. Lakoniczność odcinała zbędne pytania, a także stawiała ludzi na sterowcu przed klarownym rozkazem. Słowo ,,kapitan” podkreślało natomiast, że adresaci nie byli przypadkową zbieraniną, lecz wspólnotą, jaką łączył jeden cel.
W międzyczasie Jacob odnalazł Manuel. Przekrzykiwał eksplozje, lecz dziewczyna wciąż zdawała się go nie słyszeć. Bez zwłoki skoczył do niej na odległość kroku.
- Chcę pięciu z plazmówkami.
Tamta mruknęła coś z aprobatą, odstrzeliwując przegniły łeb parę stóp obok. Zdekapitowany potwór nadal wymachiwał w jej kierunku zardzewiałym cepem.
W tym czasie Starr z powrotem skupił się na sojusznikach jako takich. Formacje wokół niego działały chaotycznie. Przeciwników pojawiało się zbyt wielu i trudno przychodziło ustawić choć prowizoryczny klin. Musiał nadać tej walce przynajmniej pozory szerszej koncepcji.
Wiedział już, iż plazma była kluczem do skuteczniejszego przetrzebienia zasobów wroga. Właśnie dlatego rozkazał żołnierzom z tą bronią atakować skrzydła. Manuel oraz piątka poszli na jeden koniec, on z podobną grupą ruszyli w drugą stronę. Zgodnie z ustaleniami wyrzucono pociski na wcześniej wskazane pozycje. Po sygnale Coopera nastąpiła salwa, która kolejny raz dokonała eskalacji energii. Postępujące po sobie wyładowania wręcz wstrząsnęły okolicą, zrzucając biały puch z morza pobliskich sosen. Towarzyszący zjawisku tumult zdawał się rozrywać bębenki i jeszcze przez chwilę zostawiał pogłos w uszach.


Poza wrogiem, znów padło co najmniej kilkunastu sojuszników. Ich odległe zawodzenia Jacob miał słyszeć jeszcze jakiś czas. Trudno było jednak mówić o stricte błędzie z jego strony. Przy uwolnieniu tak destrukcyjnej mocy nie dało się uniknąć pewnych ofiar.
Akcja osiągnęła pewne efekty. Piraci cofnęli lekko szyk po obydwu stronach. Łuk, który dotychczas formowali, teraz wygiął się w odwrotnym kierunku. Również sam środek pochodu był dla nich problematyczny, mianowicie z powodu ogromnego kryształu. Każdy z nieumarłych omijał go szerokim łukiem. Istoty odwracały wręcz wzrok od fioletowego poblasku, jakby sam jego widok palił je w oczy.
Cooper wciąż pozostawał w ruchu. Wrócił na pierwszą linię i od razu wsparł ofensywę na przemian za pomocą dysku i kuszy. Czynił tym jedynie pośrednie szkody, lecz było to z pewnością bardziej efektywne, niż gdyby miał przyglądać się walce z dystansu. Ujrzał również Cona, który slalomem przemierzał front i ranił dotkliwie kolejnych wrogów.
To był moment na jaki czekał. Wszystkie poprzednie działania były jedynie kostkami domina, które doprowadziły do tego momentu. Jacob zaczął śpiewać, a wkrótce dołączyły do niego innego głosy. Pieśń, jaką snuli, miała jedno proste zadanie: przypomnieć piratom o ich dawnym życiu. Dotyczyła tych chwalebnych dni, kiedy to oni dyktowali reguły swojego żywota. W istocie Cooper nie mógł wiedzieć jak głęboko Black Serpent ingerowało w ludzki umysł. Zdawał sobie jednak sprawę, że jaźń człowieka była potężnym narzędziem. Nawet mroczna magia nie powinna była wytrzebić jej kompletnie. Stąd też Jacob miał wciąż nadzieję, iż w przeciwniku pozostało choć trochę świadomości, do jakiej to mógł dotrzeć jedną z najsilniejszych broni - emocjami.
Z całą pewnością jego plan wiele zmienił na polu bitwy, choćby przez wywalczenie sobie dodatkowego miejsca. Nie wszystko jednak mogło pójść tak, jak to sobie wymyślił. Piraci pozostali obojętni na jego karkołomne działanie. Implant zasiał swoje ziarno już zbyt głęboko. Co więcej, próżno było wyszukiwać na niebie sterowca. Być może na pokładzie pozostało zbyt mało ludzi, aby ruszyć nim tak szybko. Możliwe też, iż tym razem zwyczajnie odmówili. Kontynuowano śpiew, choć coraz więcej ludzi zaczęło wycofywać się z tego planu. Głos zwyczajnie grzązł im w gardle, gdy piraci wznowili atak.
To przerwało plan Jacoba, uniemożliwiając nakierowanie kolejnych nabojów oraz ich eksplozji. Zamiast tego wszyscy wrócili do regularnej walki. Jedynie część ludzi, którym kazał wziąć łopaty, posłuchało wcześniejszych komend i teraz uwijali się, aby wyrzucać piach i ziemię w powietrze. Gleba jednak była mocno zmarznięta, przez co udało im się wytworzyć jedynie słabą zasłonę w powietrzu.
W tym samym czasie lurker spojrzał po żołnierzach wokół niego. Choć byli to doświadczeni wojownicy, nawet oni zaczęli wątpić, że wyjdą stąd żywi. Czuł, że jest to moment, kiedy musi bezpośrednio ingerować. Już wcześniej przekonał sam siebie, że choć daleko mu od urodzonego oratora, to potrafił całkiem zręcznie wyrażać podnoszące moralne emocje. Mimo wojennego zgiełku wokół, Arcon wyszedł pomiędzy oddział, próbując skupić na sobie uwagę.
Ujął Eloizę, która początkowo niepewnie opuściła tłum zbrojnych. Zawołał również Cona, ledwo odrywając go od walki. Arcon wziął od robota amulet, wskazując go ludziom przed sobą. Widok cennej broni miał podkreślić siłę jego słów.
-Ten minerał jest zabójczy dla przemienionych i może przesądzić o wyniku walki. Wasza Cesarzowa nie chciałaby bierności, bowiem jest ona skazą na honorze każdego wojownika, której nie da się zmyć. Tatuażem hańby! Nie pozwólcie na to!
Mógł tylko zgadywać czy go rozumieją. Po prostu odwrócił się i sam ruszył do walki. Był przecież lurkerem, człowiekiem który szkolił się do zupełnie innego fachu niż wojaczka. A jednak jego serce oraz zapał musiały także udzielić się samym strzelcom. Ruszyli za nim jednym tempem.


Sam Denis miał kwestionowaną świadomość tego, co właśnie robił. Teraz, kiedy bitwa osiągnęła apogeum, otoczenie było szczególnie niebezpiecznie. On sam został słabo przygotowany do walki, lecz cóż innego mu pozostało jak ostateczna, karkołomna szarża?
Umknęło mu w którym momencie go otoczyli. W jednej chwili świat stał się kakofonią chrapliwych dźwięków. Trupie ręce uderzały go, wyciągały się z każdej strony. Pancerna kurta chroniła nura, aczkolwiek wiedział, że to tylko kwestia czasu, a i ta zostanie dosłownie rozorana. Bezskutecznie próbował strącić chciwe palce i odsunąć napierające cielska. Przez kilka chwil znów czuł się jak wtedy, gdy został zarażony. Uczucie podobne do połknięcia bryły lodu powróciło z nową, obezwładniającą falą.
Równie szybko jednak przeciwnicy rozstąpili się. Eloiza skoczyła w wir pojedynków tuż za nim i w tym momencie dosłownie okładała przeciwników amuletem. Istoty czmychnęły przed nią, a te które zostały trafione, zaczęły wysączać z trzewi przenikliwe światło. Ta sama aura rozrywała je chwile potem na strzępy.
- Masz. Myślę, że ty powinieneś to trzymać - dziewczyna lekko uśmiechnęła się, przekazała mu przedmiot i schowała tuż za nim.
Z trudem powstał i spojrzał na wisior. Kiedy wiedział już do czego służy dilithium, zupełnie inaczej patrzył na tenże. Wyglądało na to, że w jego przypadku wszystko zaczęło się właśnie od tej błyskotki i na niej miało skończyć. Arcon podniósł rekwizyt na wysokość twarzy, a następnie wprost przed siebie. Potwory, jakie jeszcze chwilę temu szarżowały na niego, obecnie cofały, niczym przed obcym, przerażającym bóstwem. Lurker ruszył do ponownego ataku, tym razem jednak to on rozdawał karty, a przeciwnicy tylko pierzchali na boki. Dilitihium zaś drżało w jego rękach, jakby nasycając moc plugawą tkanką piratów.
Richard obserwował zarówno starania Denisa, co i Jacoba. Obydwaj wykonali kawał świetnej roboty, stopniowo spychając wroga w kierunku kryształu. To wciąż jednak było za mało. Trzeba było podjąć ostateczne działania. W końcu mogło im przecież zabraknąć sojuszników, którzy ginęli w zatrważającym tempie.
- Teraz musimy ich zepchnąć na ten wielki wystający kamień - zdzierał gardło i siekł jakiegoś potwora, który nagle wyprysnął gdzieś z jego prawicy.
- Skupcie się, bo gdy będziemy na nich napierać, to nasze szeregi znowu się rozciągną. Walker, jeśli zostało wam jeszcze coś dużego, to teraz się przyda.
Tym razem Shagreen w pełni popierał jego zdanie. Skinął na kilku swoich ludzi, którzy dotychczas przebywali na tyłach. Znaczącym gestem odsłonili oni poły przegniłych szat. Wyglądało na to, że Walker nie zużył wszystkich materiałów wybuchowych na wyspie Southand. O to bowiem czerwone, przyczepione brązową taśmą pakunki zdobiły klatki piersiowe tuzina zarażonych.
- Ruszajcie! - krzyknął przywódca zarażonych, a ci natychmiast usłuchali.
Było w tym coś fascynującego, a zarazem przerażającego do jakiego stopnia pozostali mu posłuszni. Dwunastka bez słowa zmierzyła w kierunku zamykających się linii przeciwnika. Próżno było szukać u nich choćby śladu wahania.
Piraci tylko na to czekali. Otoczyli tamtych ciasnym kordonem. Natychmiast rozpoczęto rzeź. Potwory dziurawiły szpadami ofiary na gęste sito, lecz ten i ów uruchomił ładunki, co spowodowało oczekiwaną reakcję. Eksplozje wzmacniły się nawzajem, ostatecznie tworząc kilka grzybów pełnych ognia i fragmentów ciał.


Przeciwnik ponownie cofnął się, a cała wroga formacja jeszcze bardziej zbliżyła do dilitihium. To był czas na finalną ofensywę. Śmiertelni zebrali ostatki sił i zerwali do kolejnego ataku. Wszyscy przez tę krótką chwilę stali po jednej stronie, której sztandarem było człowieczeństwo.
Piraci nadal dawali im mocny odpór, lecz przynajmniej kilku musiało wejść aż pod kryształ. Tyle wystarczyło. Ledwie musnęli go swoimi ciałami, a materia wchłonęła ich w asyście osobliwego wizgu. Kryształ zajaśniał mocno, spopielił paru kolejnych. Zalążek zwycięstwa zmusił członków zgromadzenia do kolejnej szarży. Wielu zginęło, zbyt szybko nacierając na przeklętych, lecz kolejni zmusili ich do jeszcze większego zbicia swojej grupy. Następni piraci wpadali na fioletowy kryształ, natychmiast wyparowując. Zdawało się, że minerał karmił się nimi. Jego pomruk wezbrał na sile, a światło nabrało mocy. Po kilku chwilach świecił już mocniej niż słońce w zenicie. Z czasem nie dało się zobaczyć nic, jak tylko żarzący błysk oraz płonące ciała wrogów. Przez jedno uderzenie serca można było odnieść wrażenie, iż kruszec przyciąga nieprzyjaciół do siebie. Kolejne ciała leciały w powietrzu na spotkanie swojej zagłady.
I wtedy dilithium eksplodowało.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 11-07-2018 o 07:41.
Caleb jest offline