Spod definicji "dupki niemowlęcia" wyjęte były rasy krasnoludzka, goblinia i starzy ludzie.
Gdy mózg zaskoczył jak pierwsza generacja diesla, zmrużyłeś oczy chcąc pokazać, że wpadłeś na jakiś genialny pomysł, a wszyscy wokół to tylko banda osobników niezwracających uwagi na pyszność śliwek w brei czekopodobnej.
Mówili o broni. Jako krasnoludek bez wykształcenia jakiegokolwiek, za to bogatym doświadczeniem życiowym, znasz byle jak gramatykę, semantykę, fleksję, szleksję, a jedyne co znasz na końcówkę "kę" to "but". Zatem reasumując:
"broń" mówi się na to, co ma robić krzywdę, ale ten co ma być potraktowany bronią to nie chce oberwać w czerep więc się...broni. No. I dalej - jeśli ktoś się chce bronić, to odmieniając przez bezokolicznik w rodzaju pojedynczym liczby męskiej (kogo? czego?) mówi "bronię się". Ale, gdy jest się więcej niż sam broniącym, to mówi się "broni się ekipa". Czyli...
...podrapałeś się w czapkę...
...trzeba znaleźć coś, czym można kogoś zbronić.
Tylko co?
Jak to Ty, bez opamiętania wydobyłeś z wypalonego ogniska najzacniejszy kawałek upierdolonego jak nieboskie stworzenie konara i pobiegłeś tam, gdzie pobiegł panzernik z elfigiem. Usłyszałeś jeszcze za pleckami (dziwne, że tłuszcz na nich nie wygłusza dźwięków dobiegających z tyłu) głos Zbysia krzyczący "Płoń, kurwo, płoń, matko naturo!".
Poczułeś ciepełko na czterech literach. Myślałeś, że to rozwolnienie, które łapało Cię wieczorami, gdy przez cały dzień wzbraniałeś się przed kupką, bo nie było gdzie się wykupkać, jednakże to chyba efekt czarodziejostwa Zbysia. Wyleciałeś do przodu jak zły, Twoja masa objęła wartość krytyczną, przez co kawałek lasu został wciągnięty w inną czasoprzestrzeń, a Ty na końcu uderzyłeś w mały stuletni dąb, przeturlałeś się z nim kawałek i wylądowałeś obok Partridge'a.
Rzekłeś cichutko "Ojjjj" i odkleiłeś twarz od ziemi. Szybko obok Ciebie znalazł się Bogdan, który bardzo lubi smak krwi, chociaż chwilowo smak Twojej słabo mu podchodził z racji wysokiego TSH i LDL.
A właśnie! Jak ma się wysoki zły cholesterol to znaczy, że jest się złym krasnoludkiem?
Zbysław
-
Płoń, kurwo, płoń, z mych oczu ić stont! - Zaintoniłeś piosnkę rockowo i jebło jak w hucie Twojego stryja, który uważał, że najszybciej piece odpala się przy pomocy napalmu na bazie bimbru Twojego wuja, Chędożysława. Niestety, ale zginął w niezidentyfikowanym wybuchu termonuklearnym dwa miesiące po rozbudowie huty i wyposażenia jej w jakieś zboczone reaktory produkcji gnomskiej. A każdy wie, że gnomy to jebane skurwysynki, które każdy produkt robio tak, żeby szybko się niszczył, zabijając przy tym ich użytkowników. Nawet szczotki do butów. Jeden osiągnął w tej dziedziwnie mistrzostwo - niejaki Gnomorado Dej Wincyj.
Wyleciałeś w powietrze jak zły zawstydzając samego Szatana. Jaja łopotały Ci na wietrze, a pomiędzy pośladami gwizdało od wpadającego w rów powietrza. Wykonałeś parabolę. Zobaczyłeś cel waszej podróży i pełen radości, że niedługo wyjebiecie w powietrze jakiegoś frajera, który zbeszczeszcza nic nie warte imię Twojej rodziny, zapikowałeś w dół.
Sterta konarów złagodziło upadek. Zaryłeś tylko raz łbem w najgrubszy sęk i wylądowałeś, lekko dymiąc niczym tosty z ra-bara-barem i cebulą Twojej mamy, obok swych towarzyszy.
Podniosłeś obity ryj i uśmiechnąłeś się parszywie. Hyhy, Wirkupkowi dymi tyłek.
Kąpania!
Zebraliście swoje ekwipunki (z wyłączeniem Zbysia, który z ekwipunku miał tylko reaktywne hemoroidy i raka wątroby), żebra i zęby, po czym ruszyliście klasycznie - na azymut.
Po przejściu skromnych 25 kilometrów, zamiast tego jednego w linii prostej, dotarliście na skraj lasu. Stanęliście jak wryci. Cóż, jednak słowa Partridge'a, że może być źle lub gorzej, ale najlepiej by było dobrze, znowu się spełniły.
Polana ma dobry kilometr średnicy, po środku której stoi olbrzymia wieża z migającą czerwoną lampką na szczycie. Wieża jest chyba wykonana z bazaltu albo asfaltu, lub po prostu betonu zabarwionego henną, cholera wie, żaden z Was nie skończył budowlanki, a co najwyżej mieszał patykiem piasek ze śliną mówiąc do podwórkowej ekipy, że zaraz rosołek z kaszą gryczaną.
To, że wieża wyglądała złowieszczo to lał to pies. Problemu może i nie stanowiły zasieki z koncertiny, zmutowane ogary wielkości konia bojowego, wilcze doły, a także tabliczki "Achtung, Minen!
". Problem raczej stanowiły pięciometrowe żelazne golemy, którym twórca nie odmówił posiadania, dosłownie, jaj z żelaza. Zaczęliście liczyć, ale przy 40 się pogubiliście (Wirkucipałek przy pierwszej jedynce pogubił rachubę), co nie zmienia faktu, że przesrane. Olbrzymie konstrukty patrolują teren, wypuszczając z tyłu jakiś zielonkawy gaz, zasadniczo raczej Wam nieobcy, ale możliwe, że to jakiś wąglik czy inny iperyt kręcony na zgniłym majonezie z mortadeli.
Golemy krążyły po wypalonej ziemi usianej maszynami, które wyglądały jak wielkie młoty, które kręciły się w górę i w dół przy czym głośno sapały. Coś tak jakby pompowały z ziemi, ale życzycie powodzenia temu, co do pompowania używa młota. Tak jak krasnoludy - tylko młoty i młoty, zero precyzyjnych narzędzi. Chociaż ta rasa, pomimo używania tylko młotów, potrafiła wykuć precyzyjne nano ozdoby z blachy falistej dla biedoty.
Ahhhh...to który z Was ma jakiś super duper artefakcik +200 przeciwko golemom albo przynajmniej milfiastą ciotkę w ciepłych, bezpiecznych, bezludnych krajach, u której można by było się wygodnie zaszyć tak przynajmniej do końca życia?
Nagle ze szczytu wieży wyleciał ogromny fujerbol, który poleciał w nocne niebo i rozpłynął się w atmosferze.