Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2018, 12:20   #228
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
APRIL

Afie w końcu zrozumiał instrukcje. Zajął się uspakajaniem małej a w tym czasie April przeszukała samochód pod kątem czegoś przydatnego. Oprócz apteczki samochodowej, telefonu komórkowego (który, jak szybko się przekonała wyświetlał tylko jeden komunikat – SIEĆ NIEDOSTĘPNA) znalazła prawdziwy skarb – pistolet z załadowanym magazynkiem.

Poza tym były tam tylko pierdoły taki, jak: skórzane rękawiczki znacznie na nią za duże, męskie okulary, gumy do życia, paczka prezerwatyw w rozmiarze afrykańskim i pudełko z jakimiś tabletkami wypisanymi na nazwisko Alfiego.
Uzbrojona poczuła się pewniej czego nie mogli zapewne powiedzieć Alfie i dziewczynka. Ale to akurat April miała w dupie.

Alfie wziął małą za rękę i poprowadził ich drogą, którą próbował odjechać samochodem. Zrobiło się chodno a przemoczone ubrania wcale nie polepszały sytuacji.

Przeszli tak może z kwadrans, gdy przed sobą usłyszeli jakieś hałasy. W bladym przedświcie i jego wątłym blasku ujrzeli przed sobą skrzyżowania dróg. Rozdroże było teraz zatarasowane przez kilka samochodów. Najwyraźniej dwa z nich zderzyły się ze sobą, tarasując przejazd innym, które powpadały na siebie. Silnik jednego z aut jeszcze pracował, a przy karambolu kręcili się ludzie.

KELLY, PHIL

Kelly nie miała sił, ale Phil nie zamierzał jej zostawić. Wziął ją na plecy i poniósł dalej, przez las. Nie musiał nieść długo. Nagle drzewa wyraźnie się przerzedziły, a on zobaczył plażę. Fale bezkresnego morza czy też oceanu uderzały o piaszczystą, mokry od ulewy brzeg. Kilka samotnych palm rosnących nad brzegiem kołysało się w rytm wiatru. Pod nimi zobaczyli … drewnianą budkę. Z daleka wyglądała jak sklepik, wypożyczalnia desek surfingowych lub coś podobnego.

Plaża była pusta. Poza szumem wiatru, wzburzonym chlupotem fal rozlewających się na brzegu i tym dziwacznym, niezidentyfikowanym dźwiękiem, który słyszeli odkąd tylko zaczęła się ta koszmarna noc, nic więcej nie było słychać ani widać. Chociaż z nieba, gdzieś sponad wiszących nisko burzowych chmur czasami dolatywały ich niepokojące odgłosy – jakieś wizgi, huki.

W bladym, rodzącym się dniu, ujrzeli więcej plaży, a światło odsłaniało kolejne elementy plażowej infrastruktury: budki z parasolami, stojące nad brzegami bungalowy, porozrzucane przez wiatr leżaki. O tej porze dnia wszystko jeszcze puste, zaskoczone przez burzę i oczekujące na ludzi. Po lewej stronie, za linia tych plażowych udogodnień ujrzeli też bryłę nowoczesnego, wielopiętrowego budynku. Być może jakiegoś hotelu.

Nad ich głowami, ponad chmurami coś niewidocznego przemknęło z paraliżującym zmysły, dziwnym dźwiękiem. Wibrującym hukiem przypominającym huk odrzutowca. Było blisko lecz nadal tego nie wiedzieli. Ujrzeli za to wyraźnie Male kropki spadające z nieba prosto na wielopiętrowy hotel. Niczym czarny deszcz. I światło – biały promień światła, który uderzył z nieba w stronę budynków. Rozlewające się, boleśnie jaskrawe światło, niczym wielki reflektor z nieba.

MARK

Mark przypadł do ziemi wstrzymując oddech. Nie ruszał się, ale serce biło mu jak szalone. Nad nim nie potrafił zapanować.

Jednak stwór przeszedł obok niego, chociaż to słowo niedokładnie opisywało sposób w jaki się poruszał na swoich mackowatych odnóżach. Po chwili zaszurały zarośla po drugiej stronie Marka i bestia pojawiła się ponownie, kierując s stronę DOMU, gdzie przy murze trwała nierówna walka.

Wykorzystując okazję Mark wycofał się w głąb lasu, i pośpiesznie oddalił od niebezpiecznego DOMU. Wybierał kierunek na ślepo. Byle dalej od tego, co działo się przy studio. Jeśli ktokolwiek z uczestników show nadal tam był, Mark nie bardzo wiedział, jak może im pomóc.

Kiedy tylko wydawało mu się, że jest w odpowiedniej odległości od zagrożenia przyspieszył.

Po kilkudziesięciu minutach przedzierania się przez las, w blasku prześwitu, wyszedł prosto na piaszczystą plażę. I to nie taką dziką, niezamieszkaną, lecz Jan najbardziej przystosowaną dla ludzi. Z regularnie ustawionymi drewnianymi budkami, złożonymi parasolkami, leżakami – teraz porozrzucanymi wszędzie wokół.

Zatem faktycznie byli na wyspie. DOM i plaża zostały przecież za jego plecami.
Już miał wyjść na plażę, kiedy zobaczył na niej ludzi Było ich kilkunastu, może nawet więcej. Kręcili się pomiędzy leżakami i bungalowami, jak zagubione dzieci. Większość czarnoskóra, w białych strojach kojarzących się z uniformami.

Mark poczuł niepokój. A potem nad jego głową niebo rozbrzmiało przeraźliwym, ogłuszającym hukiem. Nagle jaskrawy błysk przyciągnął jego wzrok i ujrzał, ze po prawej stronie, z nieba, niczym snop białego światła, szeroki promień blasku uderza w wielokondygnacyjny budynek stojący jakiś kilometr od miejsca, w którym stał. A w blasku tym ujrzał też spadające z nieba kamyczki – przynajmniej tak to wyglądało.

To był jakiś luksusowy hotel. I chyba właśnie coś tam lądowało. Zapewne coś takiego, co uderzyło w DOM.

PATRICK, TRIPLE

Triple wytrzymał na tyle długo, aż Patrick ukrył ciało Davida w kręgielni. Przez ten czas dwukrotnie powalił Tornada, tylko po to, by ten za chwilę wstał z powrotem.

Kiedy doszła do niego reszta z DOMU zaczęło się robić naprawdę nieprzyjemnie.

Sforsowali mur przez dziurę i w końcu ujrzeli drugi dom, przyległy do muru. To musiał być dom obsługi show. Ale był jeden problem. Prowadziła do niego droga z której właśnie nadciągali ci wszyscy dziwni ludzie. Cały tłum.

Przed budynkiem obsługi stały też samochody, a góra płonęła – wysokim płomieniem, dymiąc w stronę rozjaśniającego się nieba.

Przeszli przez dziurę w murze i szybko ocenili sytuację.

Było kiepsko. Naprawdę kiepsko. Niesienie ciała Nocnego Jeźdźca, czekanie aż zniknie mackowaty potwór, walka z Tornadem i szukanie kryjówki dla ciała – to wszystko zżarło im bardzo dużo czasu. Zbyt wiele.

Teraz mieli niewiele opcji wyboru.

Uciekać w las – znajdujący się od nich o sto pięćdziesiąt może dwieście metrów, próbować przebić się przez tłumek ludzi zachowujących się jak Tornado – wywalczyć drogę siłą lub ominąć bokiem – aby dostać się do samochodów lub budynku obsługi. Pozostawało im również wycofanie się na teren za Murem Domu, gdzie było tylko trzech tych „zombie”, a nie kilkunastu.
Nagle, gdzieś jakieś półtorej kilometra od siebie ujrzeli dziwny, biały snop światła przecinający niebo i uderzający gdzieś w ziemię.

Nie mieli pojęcia, co to mogło znaczyć. I nie mieli czasu, by to roztrząsać.
Pozostawały im dosłownie sekundy, nim nadciągający tłum nie rzuci się na nich z łapskami.

JACK, FAITH,

Jack miał rację. Potwór wybrał większą grupkę. A Faith i Jack mogli tylko wykorzystać tę sytuację, aby oddalić się najbardziej, jak to możliwe, od DOMU i polującego potwora.

Biegli przez chwilę, w blasku przedświtu, aż w końcu wybiegli na … plażę. Szum morza mieszał się z dudnieniem ich krwi.

Pierwszy zasapał się Jack. Nie był już w takiej formie, jak kiedyś.
Najpierw zwolnili, a potem zatrzymali się, aby złapać oddechy.

W świetle budzącego się dnia ujrzeli, że niedaleko od nich, może kilometr, może nawet mniej, majaczą jakieś budynki. A kawałek od nich zaczynała się plaża, na której łopotała na wietrze dziwna flaga.



DIXIE, ALICJA, FRANK

Rozdzielili się i szybko okazało się, że stwór podążył za nimi. W lesie mieli przewagę. To zauważyli szybko. Kluczyli między drzewami, zaszczuci jak zające przez ogara.. Bali się oglądać, aby nie dostrzec tej barłykowato-mackowatej kreatury tuż za sobą.

Las dawał im przewagę, ale las skończył się dosłownie po dwóch minutach ucieczki. Przed nimi otwierała się szeroka przestrzeń – wyżyna porośnięta wysoką roślinnością, chyba trzciną cukrową i pojedynczymi palmami. Po lewej stronie widzieli linię brzegową – szarą płaszczyznę piasku i ciemną, wzburzoną toń oceanu lub morza. Po prawej łagodne pasmo wzniesień porośniętych drzewami. Przed sobą, o jakiś kilometr, może nieco dalej - światła miasta i zarysy budynków. Niedużego miasta, ale zawsze miasta To z niego dochodził ten dziwny – ni to mechaniczny – ni to zwierzęcy ryk, zwodzenie czy co to było.

Stwór był tuż za nimi. Wyraźnie nie odpuszczał.

Mogli biec dalej – w stronę plaży, od której oddzielało ich może z czterysta metrów, próbując potem zgubić go gdzieś pośród widocznych nawet z daleka zabudowań – bungalowów i drzew. Mogli próbować skryć się w trzcinie cukrowej – wysokiej jak człowiek, której pole mogło mieć z trzysta metrów długości, jak nie więcej, a stamtąd dostać na obrzeża miasteczka. Albo zaryzykować bieg przez około siedemset metrów, może nawet trochę więcej – przez otwartą przestrzeń, aby ukryć się pomiędzy drzewami na wzgórzach.
Cokolwiek zamierzali, musieli działać szybko.
 
Armiel jest offline