Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-07-2018, 22:07   #210
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Jeżeli ktokolwiek choć przez chwilę liczył, że po wyjeździe czarnej terenówki doktor O’Neal wreszcie odetchnie i znajdzie wolniejszy czas aby w końcu odpocząć, mylił się grubo. Co prawda w zatopionym domu, z trupem jaszczura na werandzie, jeńcem na górnym piętrze, parą zwłok dwa domy dalej i innym jeńcu w domu tuż obok...została raptem czwórka dzieci i jedna zmęczona dorosła, to sytuacji daleko było od spokoju. Ciężko szło wytłumaczyć młodemu pokoleniu, że nie ma się co pchać tam gdzie akcja. Ciężkie, gdy chodziło o mamę dwójki z nich. W normalnej sytuacji Izzy znalazłaby im coś do zajęcia, przypilnowała i dała masę innych bodźców pomagających odegnać widmo strachu o rodzica. Niestety sytuacji daleko było do normy.

Jeden z powodów leżał na jej stole, a raczej stole Kate - obcięty gadzi łeb z którego lekarka wycinała ostrożnie nadprogramowe ślinianki o bardzo niezwykłych właściwościach. Antyciała spowalniające rozrost wirusa… brzmiało jak jedna z niewielu pozytywnych informacji od zeszłego poranka, zaczętego awanturami, bójkami, ugryzieniami i jeszcze na dokładkę świrami wymalowanymi jakby hołdowali dawnym zwyczajom Halloween.

Znalezienie tego przeklętego gada było jak zbawienie. Teraz przynajmniej mieli cień szansy, aby w razie ugryzienia doczekać do znalezienia szczepionki być może zamkniętej we wraku gdzieś na terenie zalanego dorzecza. Wraku, do którego mieli jechać z samego rana, ale się pochrzaniło. Dodatkowo mięso z ogona nadawało się do jedzenia, wystarczyło poddać je obróbce termicznej, dorzucić parę dodatków węglowodanowych i mieli ciepły, sycący obiad dla całej grupy… miłe, gdyby nie nawał spraw do załatwienia tu i teraz, co z jedną parą rąk było średnio wykonalne. Izzy zaczęła od najważniejszego - wycięcia ślinianek i za pomocą baterii odczynników, fiolek retort, powolnego preparowania surowicy czasowo spowalniającej rozprzestrzenianie się zakażenia w organizmie. Kwestia obiadu miała spaść na dalszy plan, mimo że o obranie ziemniaków i przygotowanie garnków poprosiła dzieci to nie było czasu ich przypilnować. Pracowała przy kuchennym stole ze zgarbionymi plecami, łypiąc jedynie od czasu do czasu okiem, czy w okolicy kręci się jej pełen komplet dzieciarni.

Dzieciarnia była zajęta swoimi sprawami. Głównie tymi związanymi z robieniem obiadu. Tutaj pani O’Neal mogła liczyć głównie na wsparcie córki. Zdawała się być siłą napędową tego nieletniego team. Chłopcy bowiem nie zapominali w każdym geście i słowie by nie sprzedać na razie jeszcze dziecięcej wersji “pozy obrażonego mężczyzny” po tym jak dorośli nikczemnie i podstępnie zostawili ich na miejscu. “Z babami” jak to powiedzieli niby do siebie ale tak by reszta w kuchni też to słyszała. Ale jakoś Maggie udawało się ich nakłonić do współpracy i jakoś ten dziecięcy, kuchenny team działał po kolei wyjmując gary, obierając warzywa i szykując ten obiad. Jaszczura na razie nie ruszali. Zaś mała Jane chyba głównie starała się robić i naśladować obydwu swoich sąsiadów i skoro oni pomagali przy robieniu obiadu to ona też. A przy jej cichym usposobieniu zbyt dużej różnicy w reakcji na to co się dzieje u niej widać nie było.

Sama operacja wycięcia ślinianek poszła lekarce całkiem sprawnie. Dysponowała teraz dwoma niedużymi woreczkami pełnymi śliny stworzenia. Nie wyglądały co prawda na zbyt duże ale w tej chwili jeszcze nie była pewna co do kwestii wydajności czyli ile z tego można by spreparować dawek potencjalnego spowalniacza. Musiała to obliczyć i przeprowadzić wstępne szacunki. I zastanowić się jak to podawać pacjentom.

Gdzieś w tym momencie doszły do domu odgłosy strzelaniny. Dość odległej ale dalej słyszalnej. Dzieci drgnęły przerywając swoje zajęcia i wpatrując się w okna. Oczywiście widok nie zmienił się i żadnych strzelających się ludzi nie było widać. Ale słychać już tak. Brzmiało jakby ktoś tam się zaczął strzelać na całego.

Czyli przy budynku radia akcja weszła w fazę czynną, podczas gdy lekarka siedziała daleko poza linią frontu, zajmując się preparowaniem gadziny i udawaniem, że pilnuje dzieci… niestety ciężko szło pogodzić obie te rzeczy i gdyby nie Maggie, na pewno szło by dużo gorzej. Dzięki pomocy córki mogła się skupić na pracy, a gdy skończyła pierwszy etap, dotarło do niej ile roboty jeszcze przed nią, zaczynając od rachunków, na samej preparacji serum kończąc.

Widząc, że jej dziecko radzi sobie z kuchennym dyrygowaniem niewyrośniętym zespołem, Izzy skupiła się na wykresach, równaniach i wzorach, krok po kroku dobierając odczynniki i próbując za pomocą liczb ustalić optymalne stężenie wydzieliny. Pluła też sobie przy tym w brodę, żałując, że nie ma pod nosem komputera. Przydałby się stary, poczciwy “pecet”, albo chociaż laptop. Bez niego wszystko musiała robić ręcznie, przy okazji zastanawiając się nad sposobem aplikacji leku. Wreszcie doszła do wniosku, że postawi na sprawdzoną, doraźną metodę wstrzykiwania odpowiedniej dawki w bezpośredni obszar zainfekowanego ciała. Potrzebowała więc strzykawek i prostego roztworu na bazie soli fizjologicznej aby móc zająć się produkcją.

Lekarka z południa skoncentrowała się na przeprowadzaniu ręcznych obliczeń i porównywaniu tego z obserwowanymi przez mikroskop zjawiskami. I udawać, ż trwająca gdzieś tam ileś domów i ulic dalej strzelanina wcale się nie toczy i jej nie dotyczy. Dzieciom też nie było lekko. Jeny patrzyła w ciszy i tak przestraszona, że młodszy z braci, Jack siadł przy niej obejmując ją troskliwie i tak oboje siedzieli wpatrzeni w okno na podwórko z kierunku którego dochodziły odgłosy walki. Dwójka starszych dzieci też chodziła jak drętwa. Maggie coś próbowała przestawiać i rozkładać ty obiadem ale James choć jje chwilę towarzyszył w końcu siadł przy parapecie okna kuchni,oparł głowę na łokciu i wpatrywał się w tym samym kierunku gdzie dwójka młodszych dzieci.

W tym czasie lekarka już miała zrobione większość obliczeń. Wychodziło jej, że z zapasu kleistej mazi ze ślinianek można zrobić kilkanaście dawek. Może dwukrotnie więcej jeśli bardziej rozcieńczyć dawki. Ślina jaszczura nie nadawała się na antidotum ale mogła w początkowym stadium spacyfikować nieco rozwój wirusa. Ale zapewne tylko w pierwszym stadium, im więc je prędzej podano po ukąszeniu tym lepiej. Ile to już bez testów fizycznych nie była w stanie określić bo w zależności od wstępnych założeń otrzymywała różne wyniki a nie miała pojęcia które z tych założeń są najbliższe stanu faktycznego. Prawdopodobnie jednak opóźniłoby rozwój wirusa o godzinę, dwie, może kilka. W zależności od koncentratu dawki i czasu jaki by go podano od ukąszenia. Plus, minus te mnóstwo rzeczy które tak na papierze i niewielką ilością danych mogły zmienić te wyniki w którąś stronę.

Domysły, spekulacje i pisanie palcem po wodzie - tyle Izzy miała w tej chwili. Ograniczone pole manewru nie polepszało sytuacji. W normalnym przypadku przeprowadziłaby próby kontrolne, ale nie dysponowała aż taką ilością enzymu aby pozwolić sobie na jego beztroskie marnowanie. Zostało liczyć na własną wiedzę i doświadczenie, spreparować podstawową ilość nierozcieńczonej surowicy i modlić się, aby wystarczyło. Dorosłych w ich grupie było czterech… i Angie, która też walczyła w zwarciu, pchając się do walki z radością dziecka zaczynającego ulubiona zabawę.

Ona, Rob, Angie, Sam i Roger - grupa wsparcia jak z kiepskiego dowcipu. W odwodzie matka roku, jako zaplecze bojowo-medyczne.
Mieli przerąbane.
 
Driada jest offline