Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2018, 14:31   #60
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Sen przyszedł nagle i wojownik doskonale wiedział, że śni. Przeszłość nie mogła znajdować się w teraźniejszości. Nie w rozjaśnionej jedynie światłem świec świątyni w Barovii, kraju mgieł i cieni.
Forteca Fariq nie mogłaby się tu znajdować, a jednak Hassan patrzył teraz na jej mury, stojąc w otoczeniu kamratów ze swojej orty. Tysiące razy widział to już i wielokrotnie próbował cokolwiek zmienić. Daremnie.

Wciaż czuł zapach piasku i żar tego piekielnego poranka.
- Hassan! - ryknał Jamil-al-Ghazni, czorbaszi trzydziestej szóstej Orty - weźmiesz odę po Khalimie, kilka drabin i ruszycie jeszcze raz ten odcinek - warknął Jamil ukazując rękojeścią bata miejsce ich wczorajszego niepowodzenia, które tego ranka przywiodło do ich obozu samego agę, Burabana, który zwymyślał Jamila od kundli i eunuchów, powiedział też co sądzi o jego matce, która sądząc z klątw Burabana musiałaby chyba dawać połowie Huzuz. Srogi wódź stał teraz na wzgórzu nieopodal i doglądał wszystkiego swoim żelaznym wzrokiem.


Twierdza musiała zostać odbita. To była sprawa honorowa, i jakaś banda konigheimskich barbarzyńców nie mogła zajmować pogranicznych twierdz. Nie bez stanowczej reakcji kalifa, który dla podtrzymania swojego prestiżu był gotów wyciąć w pień połowę Zakhary. Zwykły czorbaszi, a nawet sam aga był więc dla kalifa niczym pies. Użyteczny dopóty, dopóki jest wierny i skuteczny. I jeśli którykolwiek z nich przestałby spędzać którykolwiek z tych warunków, kalif miał w zwyczaju bezlitośnie usypiać swoje psy, w najwymyślniejszy sposób. Hassan rozumiał więc humor swojego dowódcy, lub raczej jego brak, po za tym humor taki najczęściej szedł z góry na dół i Hassan widząc bat w ręku Jamila posłusznie kiwną głową i poszedł zbierać chłopaków. Nie zapowiadało się dobrze.

Wciąż widział ich twarze. Akim, wielki kalimszyta o białych zębach i szerokich jak u minotaura barach. Dzierżył najczęściej proporczyk ody, idąc w pierwszym szeregu, a jego mocarne łapy ubiły tylu niewiernych, że Hassan stracił już dawno rachubę. Bakr al-Sul, wysoki, ale przeraźliwie chudy białas, gdzieś z północnego wybrzeża Morza Wewnętrznego. Władał mieczem najlepiej w kompani. Cichy i spokojny Tariq, z melancholijnym wzrokiem, wiecznie noszący tomik jakichś zamorskich wierszy. Wprawny morderca. I złodziej serc niemal wszystkich kurew, dziwek, i innych lekkich panien z którymi miał do czynienia. Byli i inni, Zarkaf, Jehangir, Yusuf...wprawni żołnierze i serdeczni druhowie. Hassan znał każdego w odzie z imienia i szczerze żałował śmierci każdego z nich.
Orta ponownie ruszyła do szturmu, przy akompaniamencie piszczałów, metalicznym dzwonieniu cymbałów i rytmicznych uderzeń bębnów, pół tysiąca synów wojny ruszyło na rzeź. Świsnęły strzały, i każdy jęk bólu oznaczał śmierć jednego z jego oświeconych braci. "Pięćdziesiąt, trzydzieści..." liczył w duchu Hassan oceniając odległość swojego pododziału od muru twierdzy zza swojej okrągłej tarczy. Z tej odległości dało się już zobaczyć strzelców na blankach, szyjących w atakujących ze swoich długich, zakrzywionych podwójnie łuków. Kolejne jęki, kolejni zabici, ale drabiny dotarły pod mury i wkrótce zetknęły się z nimi z głuchym stuknięciem. Orkiestra wchodziła właśnie w kolejną zwrotkę, kiedy Hassan przeskoczył z drabiny na koronę muru. Oczywiście, wróg już czekał.


- Taghalab alkufaar!* - ryknął Hassan zeskakując z drabiny w sam środek czekających na niego konigsheimczyków. Sparował pierwszy cios, wyłapując miecz swoją okrągłą tarczą. Jego jatagan otworzył brzuch wojownikowi z Konigheim, młodemu. Bardzo młodemu, ale nie było sensu zastanawiać się w tej chwili nad grozą wojny. To był czas zabijania. Flaki wylały się na kamienie fortyfikacji z głośnym plaśnięciem, ale nie było czasu podziwiać i tego, bo na blanki wlewali się następni wojownicy, i to z dwóch stron. Wkrótce wojownik zatracił się całkowicie w plątaninie szczękających mieczy, łomoczących o siebie tarcz, i strugach krwi lejących się na kamienie murów. Obie strony napierały na siebie niczym dwie fale, zderzające się na morzu. Z drabin kamraci Hassana posyłali do piekła niewiernych swoimi jataganami, które kreśliły w powietrzu jaskrawe łuki śmierci, Konigheimczycy zaś desperacko próbowali posłać zakharyjczyków do swojej wersji piekła, kłując i dźgając długimi włóczniami zza swoich szerokich tarcz. Strzały świstały dokoła, zabierając kolejnych. Topory kruszyły okrągłe tarcze i szłomy hełmów, miecze i jatagany odcinały kończyny a maczugi i młoty miażdżyły kości pod pancerzami. Krew lała się strumieniami, tworząc groźne kałuże, na których łatwo można było się potknąć. Kto padł, nie wstawał już, przygniatany napierającymi masami ludzi a ci, co spadli z blanek mogliby się uważać za szczęśliwców, kiedy ich karki pękały od upadku, przynosząc szybką śmierć. Młode twarze były niczym maski wściekłości i furii, jakby piekło otworzyło sobie bramę do rzeczywistości, pragnąc chłonąć ciepłą krew i spijać dusze śmiertelnych. Mijały godziny, a rzeź trwała w najlepsze, początkowo przy dźwiękach orkiestry, potem wojownicy mogli słyszeć jedynie swoje świszczące oddechy, szczęk oręża i rzężenie umierających. Czymkolwiek było piekło dla obu stron, dostało dziś mnóstwo dusz.


Pole walki jednak tym razem należało do Zakhary, choć walka o nie była długa, i niesłychanie zacięta. Świadczyły o tym liczne rany wojowników i krew pokrywająca ich pancerze po walce, kiedy stali na murze, licząc swoje ofiary, i poległych towarzyszy. Flagi powiewały a z piersi atakujących wyrywał się pod niebo okrzyk zwycięstwa. Hassan stał otępiały na murze, nie zdolny ruszyć nawet ręką, którą raz po raz zadawał ciosy. Wyszczerbiony jatagan był cały czerwony od konighsheimskiej krwi. Jego druhów zaś można było rozpoznać jedynie po wystrzępionych piórach na ich pociętych ciosami keczach.
- Trzydziesta szósta orta! - wrzasnął Hassan unosząc miecz, nadludzkim jedynie wysiłkiem.

Triumfalne ryki jego kamratów zostały jednak brutalnie przerwane, kiedy jeden z nich wskazał na sąsiednią wieżę, na której stała samotna postać. Ta zaś uniosła ręce, gestykulując i wyjąc przez chwilę swoje klątwy, i zanim ktokolwiek mógł się temu przeciwstawić, na odę Hassana spadł deszcz ognia. Ogromne kule żaru spadały na blanki, paląc wojowników na popiół. Wszędzie, gdzie uderzył pocisk ciała topiły się niczym woskowe świece, lub całkiem znikały, pozostawiając po sobie jedynie chmurę czarnego pyłu. Wojownik rzucił się w stronę drabiny, usiłując się ratować ale było już za późno. Podmuch ognia zmiótł Hassana z muru, razem z drabiną, prosto w ciemność...

Koszmar wciąż powracał, jakby miał to być jego wieczny pręgierz. Bywały sny o innych bitwach, innych zabitych i innych miejscach, równie gorących i równie odległych jak tamta forteca. A jednak ten najczęściej go dręczył. Jednak tym razem, zamiast swoich towarzyszy, swojego dowódcy i nieprzyjaciela zobaczył jedynie puste, wypalone żarem pustkowie. Gołe, pozbawione obrońców mury wyglądały jeszcze straszniej, niż w czasie oblężenia, a rozbita i spalona brama zamku ziała niczym rana w sercu zabitego potwora. Hassan szedł przed siebie, i za chwilę był na dziedzińcu.

On już tam czekał. Wieki, płomienny. Palący.

Hassan wiele razy widział ifryty na ulicach Huzuz, ale tak wielkiego i tak dostojnego jeszcze nie zdążyło mu się oglądać. Zwyczajowo padł na twarz, okazując szacunek potężnej istocie jak każdy oświecony.
- Dobrze cię wyszkolono, niewolniku - zaśmiał się dżinn. O ile oczywiście nim był.- Ale chyba nie na tyle dobrze, skoro znalazłeś się tam, gdzie się znalazłeś. Czy było warto?Spójrz na mnie robaku! - płomienista twarz zbliżyła się do przerażonego oblicza Hassana. Gorejące oczy wpatrywały się w niego, świdrując i przenikając. Skóra Hassana prażyła się od gorąca bijącego od tej istoty. Wojownik zapragnął nagle się obudzić, znaleźć się jak najdalej od dżinna. Nie mógł.
- Słaby, zawsze słaby. Ale nie mam nikogo innego pod ręką. Musi mi wystarczyć taki nędzny pomiot jak ty - zarechotała istota - Jesteś w kraju grzechu. Kraju niewiernych. Kraju bez słońca, i bez blasku. A to jest grzech. Wielki grzech przeciwko mnie! - dżinn chwycił nadgarstki człowieka, paląc je żywym ogniem.
- Będziesz narzędziem mojego gniewu, Hassanie. Zanieś tam mój ogień, a nagroda Cię nie minie. Zawiedź mnie, a twoja dusza będzie palić się przez wieczność w moim piecu - dżinn w końcu go puścił. Wojownik jednak nie przestawał odczuwać bólu w zranionych nadgarstkach, jakby dżinn przekazał mu jakąś cząstkę siebie, która zaczęła krążyć w jego żyłach, paląc i rozgrzewając ciało. Czuł, jakby coś od środka próbowało rozerwać go na kawałki
- Będę... posłuszny... - Hassan znów padł na twarz, jego ciało powoli odmawiało mu już posłuszeństwa.
Dżin jedynie zarechotał, po czym wzbił się pod niebo, mknąc do góry niczym płomienisty pocisk z jakiejś oblężniczej machiny, albo jedna z tych kul ognia, rzucana czasem w bitwach przez czarodziejów kalifa. Ból zniknął, a członki Hassana powoli ogarniała przyjemna błogość.

A potem... eksplodował...

Hassan przebudził się gwałtownie. Wciąż było ciemno, a dogasające świece wydzielały przyjemnie kojący zapach topionego wosku. Ireene spała obok, na jakiejś ławce. Reszta jego towarzyszy zaległa tu i ówdzie, bezpieczna. Hassan zaczął przypominać sobie ostatnie wydarzenia. Znów był w Barovii.
- Kraj grzechu... bez blasku... - mruczał do siebie wojownik, instynktownie patrząc na swoje nadgarstki. Były na nich blizny, jakby po oparzeniu. Tak jakby włożył tą część rąk w ognisko i przypiekał jak prosiaka na rożnie. Hassan wzdrygnął się, dostrzegając w tym rękę boga. Zaczął się modlić, ale wtedy jego ręce zaczęły płonąć. Początkowo fioletowe języki ogarnęły tylko jego dłonie, potem jednak stał już między ławkami, a jego ciało płonęło niczym skóra ifryta. Nie czuł jednak bólu, jakby ogień nie był przekleństwem, a raczej darem.
Uspokajał, i dawał poczucie pewności.
- Będę...posłuszny... - szeptał
* - bić niewiernych!
 
Asmodian jest offline