Arthmyn szedł, szedł, szedł... Godzinami, jak mu się zdawało, przedzierał się przez zasłany truposzami szyb. Miejscami nawet zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby zawrócić. I może by to i zrobił, gdyby nie fakt, iż nie szedł jako ostatni.
Gdy wreszcie wydostał sie na powierzchnię, to w pierwszym momencie nie mógł uwierzyć własnym oczom. I nie przeszkadzało mu ani dziwne niebo, ani też lejąca się z tego nieba woda o paskudnym zapachu.
Dopiero po chwili doszedł do wniosku, że jednak lepiej by było znaleźć się pod jakimś dachem.
- Chodźmy do tej kaplicy - zaproponował.
A potem rozejrzał się dokoła, usiłując dostrzec osobę, która zarzucała mu bycie synem marnotrawnym.
"W tyłek się pocałuj", pomyślał pod adresem tamtego kłamcy. |