Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2018, 14:56   #49
Bounty
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Po tych mniej lub bardziej emocjonujących wydarzeniach, dzień wydawał się uspokajać. Izambardowi udało się jeszcze trochę poczytać, Lugir dowiedział się, że Cydraka to znają przecież wszyscy w mieście i każdy wie jak wygląda, Kasowi rosła opuchlizna, a Kilyne zebrała jeszcze kilka ciekawych spojrzeń, ale nie znalazła sobie żadnej nowej błyskotki. Spotkali się na późnym obiedzie, jak zwykle korzystając z gościnności Ameiko i pysznego, choć egzotycznego, jedzenia z jej karczmy. Byli właśnie w połowie posiłku, spożywając go w połowicznie zaludnionym Rdzawym Smoku, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i przeszedł przez nie mężczyzna w późnych latach wieku średniego, ubrany w kolorową, lecz dziwną, okalającą całe ciało szatę. Od samego wejścia powiedział kilka ostrych słów w dziwnym języku.


Był tu najwidoczniej dobrze znany, bowiem rozmowy ucichły, a ludzie zaczęli bardziej interesować się swoimi posiłkami.
Izambard także go rozpoznał - Lonjiku Kajitsu był dobrze znany jeszcze za jego czasu. Głównie ze swojego ostrego charakteru. Teraz nie otrzymawszy odpowiedzi, mężczyzna ruszył w stronę kuchni i zaplecza karczmy.

- … i ja mu wtedy, czy może ma pomysł gdzie go szukać, żebym nie musiał mu tam stać i zaglądać przez ramię cały dzień. A ten, wystawcie sobie, rzekł że tu taki nie mieszka ani nie pracuje, i dalej w zaparte idzie - druid próbował dalej pogrymaszać na to jak mu poszło.
- Przynajmniej nikt ci nie obił gęby - pocieszył go Chasequah, który chwilę wcześniej opowiedział historię swego krótkiego romansu z panną Vinder, zakończonego interwencją jej ojca. Podkreślił oczywiście, że ojciec Shayliss zanim został sklepikarzem z pewnością był wojownikiem a i tak Kas oberwał tylko dlatego, że nie chciał zrobić krzywdy zamożnemu obywatelowi Sandpoint.
Shoanti skrzywił się, przeżuwając kawał mięsa spuchniętymi ustami i przyglądając się nowemu gościowi gospody.
- Po co w ogóle szukasz tego Cydraka? - zapytał Lugira. - Chcesz zostać aktorem?
- Jako jedyny w całym Sandpoint chciał to kupić - druid wrzucił na stół zawiniątko z kundlociachaczami. Zachrzęściło niemiłosiernie. - jako coś do swojego teatru.
- A po co chcesz to sprzedawać? - zainteresowała się Kilyne, odwracając spojrzenie od nietypowego gościa gospody. - Przecież na tym dobrze nie zarobisz. To już prędzej na tych ptaszkach z domu Rębacza.
Wyjęła malutką figurkę z drewna, przyglądając się żłobieniom.
- Hmm. Widzę mieliście dzień pełen przygód. - stwierdził z zainteresowaniem Izambard, przenosząc w końcu spojrzenie z trójki towarzyszy na nowoprzybyłego mężczyznę. Zmarszczył brwi. Pamiętał go jeszcze z czasów dzieciństwa, przede wszystkim z jego krzyków skierowanych w stronę swojej córki, gdy nie wykonywała jego poleceń bądź bawiła się z innymi dziećmi wbrew jego woli.
- Oho, chyba będą kłopoty. Jak coś to moje książki należą do Lugira - mruknął z przekąsem, wstając od stołu, uznając, że powinien przynajmniej się z nim przywitać z szacunku do Ameiko. Był w końcu jej ojcem. Przykleił więc sobie na twarz uprzejmy uśmiech, w duchu modląc się do wszystkich bogów, by się zlitowali nad jego głupotą.
- Dzień dobry, panie Kaijitsu! - skinął lekko głową jak to miał w zwyczaju - Rad jestem widząc pana w dobrym zdrowiu.
- Wolę zarabiać zbieractwem niż zaciągać się na służbę - odpowiedział na pytanie Kyline białowłosy - Niebrzydka rzecz...że ile czasu tam leżała? - zainteresował się. Z tego co kojarzył Rębacz był dość starą historią.
- Izam, o co ci chodzi? Czemu miałbym wziąć…? - druid był świadomy co się działo - w ogóle rzadko bujał w obłokach - ale nijak nie składało mu się to do okazji dziedziczenia po tragicznie zmarłym czarodzieju
Kas również odprowadził maga spojrzeniem, lecz zaraz stracił zainteresowanie zarówno nim jak i dziwnie wyglądającym nieznajomym. Wydobył ze swojej sakwy inną, naturalnej wielkości drewnianą rzeźbę ptaka - chyba był to dzięcioł - i pokazał Lugirowi.
- Ano zdolny był ten świrus - pokiwał głową. - To jedyne co było ciekawego w ruinach jego chaty. Tutejsi pewnie boją się tego miejsca i dlatego nikt ich wcześniej nie wziął. A to - Shoanti dźgnął palcem zawiniątko z kundlociachaczami - faktycznie nadaje się co najwyżej na rekwizyt w teatrze. Wiem co to teatr - pochwalił się. - To jak naprawdę, tyle że na niby i w przebraniu. Ale nigdy nie widziałem. Chciałbym zobaczyć.

Lonjiku pokonał już połowę drogi do wejścia na zaplecze, idąc powoli, lecz z wyprostowanymi plecami. Oczy przeczesywały pomieszczenie i zatrzymały się na Izambardzie, który wstał, przyciągając dodatkowo uwagę mężczyzny. Poczuł jak przenika go spojrzenie ciemnych, skośnych oczu. Potem objęło pozostałych przy stole. Usta wykrzywił mu wściekły grymas, kiedy ruszył w stronę "bohaterów".
- A. Wy. Słyszałem, że narażaliście porządnych mieszkańców Sandpoint swoimi śmiesznymi wybrykami - syknął bardziej niż powiedział, z obcym akcentem osoby, która wspólny język traktowała jako zło konieczne. - Tacy jak wy powinni pozostawić to straży miejskiej i innym wytrenowanym do tego profesjonalistom.

- Więc zostaw to im i znikaj - burknął głośno druid. Nie wiedział z kim miał do czynienia, i, szczerze mówiąc, malowniczo mu to zwisało. A dla białowłosego naturalnym odruchem kiedy ktoś na ciebie warczy było warczenie na niego.
- Z tego co mówiła pani burmistrz, był pan chory tego dnia - zauważyła Kilyne ze słodkim uśmiechem. - Widzę, że jeszcze nie przeszło i się nie zanosi.
- Proszę o wybaczenie za moich towarzyszy - szybko wtrącił mag, nim ktokolwiek inny zdołał jeszcze coś powiedzieć. Starał się nie wywrócić oczami na brak jakiejkolwiek etykiety Lugira oraz nie wspomnieć, że sarkastyczna uwaga jego towarzyszki trafiła aż zbyt celnie w punkt, choć było to dość kuszące - Jak i również za naszą ingerencję w sprawy miejskie, jednak akurat wtedy strażnicy byli nieosiągalni, zajmując się innymi terenami miasta. Będąc w pobliżu oraz mając odpowiednie zasoby pod ręką zdecydowaliśmy się im pomóc, co spotkało się w wdzięcznością wielu osób, jak i również samej straży Być może nasze wybryki były śmieszne, jednak zadziałały, chroniąc w ten sposób Sandpoint przed kolejnym pożarem.
- Może twoje wybryki były śmieszne - burknął Chasequah, po czym obejrzał się na towarzyszy. - Czemu w ogóle tłumaczymy się temu dziwakowi z tego, że biliśmy gobliny?
- Nie wiem, może widział pożytek z paru trupów i parunastu pożarów którym zapobiegliśmy i czuje się stratny? - białowłosy ostentacyjnie odwrócił się z powrotem do pikantnej potrawki - Nie wiem, Kas, ja wiem tylko jak my się spotkaliśmy .
- Niewychowane gbury z barbarzyńskich, brudnych wiosek - parsknął Kajitsu, z pogardą patrząc głównie na barbarzyńcę i druida. - Czy my się znamy, młody człowieku? - zwrócił się nagle do Izambarda, ignorując Kilyne zupełnie. - Zwracasz się do mnie, jakbyśmy się znali, a przebywasz w tym śmierdzącym towarzystwie… - byłby kontynuował to dalej, ale z kuchni wyszła Ameiko, niosąc miskę z gorącą zupą.
- Ojcze! - krzyknęła ostro, po czym dodała coś w swoim języku. Mężczyzna coś jej odpowiedział, po czym stracił zainteresowanie bohaterami Sandpoint, idąc tak szybko jak wściekle w kierunku córki. Zażarta dyskusja, która się rozpoczęła, szybko przybierała na intensywności i głośności.
Shoanti zdążył już wstać, z gniewnym warknięciem kładąc dłoń na rękojeści miecza, lecz słysząc, że przybysz jest ojcem ich gospodyni westchnął i usiadł.
- Czy ojcowie wszystkich dziewek w tym mieście są takimi wrednymi mendami? - zapytał kompanów, lecz uznał widocznie pytanie za retoryczne, bowiem zaraz kolejne skierował do Izambarda:
- A ty co mu tak grzywę czochrasz? - Musiało to być jakieś shoantyjskie powiedzonko. - Czyżbyś smalił cholewki do Ameiko? - wyszczerzył się do maga.
- Boi się, że rozgniewa potencjalnego teścia - czarnowłosa uśmiechnęła się półgębkiem, nie tracąc spokoju ani na chwilę przy tej dziwnej konfrontacji. - Ten człowiek ma w sobie tyle jadu, gdyby nie wygląd to nie pomyślałabym nigdy, że Ameiko może być jego córką.
Uważnie obserwowała przebieg kłótni, starając się wyłowić z tego trochę sensu pomimo braku znajomości ich rodzimego języka.
- To głowa jednego z rodów założycielskich Sandpoint, mimo wszystko szacunek należy okazywać - wyjaśnił czarodziej, wzruszając przy tym ramionami, nie zamierzając odpowiadać na zaczepki. Zamiast tego zdecydował się... "przyłączyć" do tej przeuroczej dyskusji w języku znanym tylko rodzinie Kaijitsu. Z jednej strony żałował, że nie miał przygotowanego zaklęcia rozumienia języków, aby wiedzieć co jest przedmiotem kłótni, a z drugiej nie powinien być wścibski, jednak pomiędzy nimi za chwilę mógł nastąpić wybuch godny kuli ognistej, co się nie nigdy nie kończyło dobrze.
Z drugiej strony... czy w normalnej sytuacji by interweniował? Może w swoich żartach Kyline oraz Kas mieli rację?
Bzdura.
- Wybaczcie, że wam przeszkadzam, jednak nim sprawy przybiorą absolutnie zły obrót, chciałem się zapytać, czy mogę jakoś pomóc, aby załagodzić ten spór - uśmiechnął się przyjaźnie Izambard - Na pewno mnie pan zna. Nazywam się Izambard Morieth, pochodzę z Sandpoint.
Druid ze swoim wiecznym uśmiechem wstał od stołu szurając krzesłem razem z Kasem. Tyle że uśmiech bynajmniej nie był już pogodny, i wcale nie miał zamiaru siadać. Szukał wzroku Ameiko, i sygnału czy ma wejść i zrobić porządek, czy może jednak nie. To był jeden z tych momentów kiedy stulecie z górką bytności wśród ludzi robiło swoje - pewnych rzeczy po prostu nie cierpiał.
- Ojcowie nie ojcowie, ruszy ją, to go stąd wyniosę. A jak Ameiko da znać, to i szybciej - burknął do towarzyszy, odkładając swoją grubą lagę na krzesło. Jako mimo wszystko stały bywalec osad i miasteczek, i tak był w lepszej sytuacji niż większość druidów. Przynajmniej wiedział jak źle byłoby to odebrane. Nie obchodziło go to, ale przynajmniej wiedział.
W pierwszej chwili podejście Izambarda - który zrobił to pomimo wyraźnych gestów Ameiko sugerujących, żeby się nie wtrącać - pozostało niezauważone. Dopiero po chwili, mniej więcej w połowie kolejnej tyrady, Lonjiku zorientował się, że ktoś do niego mówi. Był tak zszokowany, że nawet udało się czarodziejowi dokończyć myśl.
- Nikt cię nie nauczył nie wtrącać się w nie swoje sprawy? - warknął na niego. - Won stąd, no już! - machnął na niego ręką, wracając spojrzeniem ponownie ku swojej córce.

Wtedy drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie i wpadła przez nie zdyszana kobieta. W jednej ręce trzymała niemowlę, drugą ciągnęła płaczącego kilkulatka z zakrwawionym przedramieniem.
- Och, jesteście tu... - ni to krzyknęła, ni to wydyszała. Nawet Kajitsu stracił na chwilę wątek, kiedy nowoprzybyła zwracała się ku "bohaterom Sandpoint" - ...mój mąż... oh... musicie mi pomóc... szybko... w domu... - wyrzucała z siebie słowa bez ładu i składu.

- Jeszcze jeden wybryk? - druid z bezczelnym uśmiechem podniósł odłożoną ledwie przed chwilą lagę i zagarnął do wora swoje sprawunki, ale spoważniał kiedy zobaczył dzieci - Gdzie? - zapytał, kierując się już bez zbędnych opóźnień w stronę wyjścia.
Kilyne rzuciła jeszcze szybkie spojrzenie na kłócących się, zanim wstała i bez słowa ruszyła do wyjścia, łapiąc po drodze swój plecak, w którym nosiła wszystko, co mogło się przydać w razie powrotu goblinów. Rodzinne starcie było ciekawe i mogło interesująco eskalować, lecz status pomocnego bohatera trzeba było utrzymać. Choćby tylko przez jakiś czas. Zwłaszcza kiedy już prawie się go straciło na rzecz statusu przybłędy bałamucącego córki szanowanych obywateli Sandpoint. Kas również nie zwlekał, chwycił tylko broń i pancerz, które od czasu napaści goblinów nosił zawsze pod ręką i ruszył w ślady kompanów.
- Zostaw tu dziecko i prowadź, kobieto! - zawołał do mieszczki. - Co się stało? - dopytał. - Gobliny?
Izambard natomiast nie miał zamiaru tracić czasu na zbędne pytanie. Przemilczał całkowicie słowa Lonjiku, nie mając zamiaru reagować w jakikolwiek sposób na jego wredne zachowanie. Przeprosił tylko skinieniem głowy Ameiko i odwrócił się do kobiety w drzwiach.
I aż się zapowietrzył widząc krew na rękach dziecka.
- Mesmir, idziemy - mruknął ponuro do chowanca, zbierając swoje rzeczy.
- Sam sobie idź, ja polecę! Kra! - odparł mu kruk, z dużą prędkością przelatując jak głowami zebranych w gospodzie.
Kobieta także nie czekała. Ani myśląc zostawić dzieci, niemal wybiegła z karczmy, prowadząc ich drogą pod górę, w północną część Sandpoint.
- Aeren od czasu ataku krzyczał w nocy. Myśleliśmy, że to tylko koszmary. Mówił, że w jego szafie kryje się goblin, ale mój mąż przeszukał ją i nic nie znalazł. I dziś się okazało, że mówił prawdę! - wyrzucała z siebie słowa, gubiąc ich końcówki. - Kiedy wbiegliśmy do jego pokoju, Petal, jego pies, był już martwy, a goblin gryzł ramię mojego syna! Uciekł do szafy, a mój mąż próbował go dostać kiedy wybiegłam po pomoc, nie słuchał mnie, żeby zaczekać! - trochę bez ładu i składu wyjaśniała, aż wreszcie wskazała na jeden z szeregowych budynków z otwartymi na oścież drzwiami. - Tu mieszkamy.
W opowieści kobiety brakowało szczegółów, ale to nawet lepiej. KIlyne wysunęła swój krótki miecz z pochwy i bez słowa pobiegła w kierunku domu. Jeden goblin nie brzmiał jak poważny problem, z takim małym pokurczem powinien sobie poradzić dorosły mężczyzna, prawda? Mimo to spieszyła się, tknięta złym przeczuciem. Kas wystrzelił do przodu jeszcze szybciej od dziewczyny, długimi susami dopadając do drzwi. Wnętrze nie było duże, dzięki czemu tylko chwilę zajęło im znalezienie odpowiedniego pokoju. Na jego środku leżał martwy piesek pokojowy z kundlociachaczem wbitym głęboko w bebech. Ale co zwracało większą uwagę, to dolna część ciała mężczyzny wystająca z wielkiej, otwartej szafy. Mężczyzna zagrzebany był dość głęboko, najwyraźniej tam skierowała go pogoń za goblinem. Nie poruszał się.
- Wyciągnij go! - Kilyne krzyknęła do Kasa, obchodząc ciało mężczyzny i ustawiając się w pozycji do ataku. Nie zamierzała ryzykować, ot kłuć mieczem wewnątrz dziury, która musiała zostać tam wykopana.
- Nosz na Dziewięć….- Lugir złapał mężczyznę za nogawice i ostrożnie pociągnął w dal od szafy, nie chcąc mu zaszkodzić jeszcze bardziej. Odciągnowszy go, sięgnął by sprawdzić stan gospodarza.
Nie wyglądało to dobrze już na pierwszy rzut oka. Nie oddychał, a w każdym razie nic nie dało się wyczuć. Twarz mężczyzny była zmasakrowana, w kilku miejscach ciało wyglądało wręcz na obgryzione przez ostre zęby. To się zresztą szybko potwierdziło, bo odciągnięcie go odsłoniło paskudnego goblina. Zęby i pysk całe miał we krwi, strzępkach skóry i włosach. Wrzasnął przeraźliwie i spróbował cofnąć się do głębokiej dziury. Kilyne szybko się przekonała, że bez schodzenia tam nie sięgnie go krótkim mieczem. A stwór wymachiwał przed nosem ostrym nożem. Na pierwszy rzut oka: kuchennym.
Kilyne rzuciła jedno szybkie spojrzenie w stronę wyciąganego mężczyzny. Była gotowa na wybiegnięcie i szarżę goblina, jak to zwykły robić przy ataku na miasto, ale się przeliczyła.
- Skoro tak… - wymamrotała pod nosem i sięgnęła po noże do rzucania. Cisnęła pierwszym z całej siły.
Chasequah zaś westchnął, zły chyba, że wzywa się go do takiej błahostki i ze zgrzytem wydobył z pochwy półtoraręczny miecz. Dobył również tarczy, żeby osłonić się przed jakimś desperackim wypadem goblina.
- Przepuść mnie. - Wyminął Kilyne, podchodząc do szafy i dźgając długim ostrzem na oślep.
- Wykurzmy go jak się szerszenie wykurza - dymem - druid z zawzięta miną podniósł się znad zamordowanego - Albo tam wlezę i go wywlokę na zewnątrz -
Po wyciągnięciu dużego całkiem mężczyzny tunel zasypał się nieco, co być może było przyczyną trudności w pozbyciu się kryjącego się tam goblina. Dwa noże wbiły się w ziemię i Kilyne mogła tylko zgrzytnąć zębami po tym niepowodzeniu w trafieniu wijącego się stwora. Miecz Kasa także nie osiągnął pełnego sukcesu, ale przynajmniej drasnął potwora, który w tym samym momencie rzucił się do ucieczki. Zaskakująco szybko wyskoczył z dziury pomiędzy wstającego druida, a cofającego miecz barbarzyńcy. Ten drugi jeszcze spróbował uderzyć tarczą, co mu się nawet udało, ale pchnęło ciągle żywego goblina prosto na korytarz, gdzie czekał nieuzbrojony Izambard. Stworzenie wydało z siebie bojowo-bolesny pisk i bez świadomości zbliżającej się śmierci ruszyło do przodu, unosząc nóż. Czarodziej nie zdążył uskoczyć i brudne ostrze wbiło się w jego ciało.
Ilość szkód wyrządzonych przez tego jednego goblina przerastała najgorsze koszmary. Pozbawiony już zupełnie pogody ducha druid puścił się pogoń za pokurczem, zdecydowany ukrócić tą tragedię w najprostszy możliwy sposób - wbijając goblina pałką w klepisko.
Kilyne pozostawiła tę pogoń białowłosemu, krótkonogi goblin nie mógł uciec, pomimo swoich chwilowych sukcesów. Zamiast tego podjęła próbę odzyskania swoich sztyletów, ale nie zamierzając rzucać już nimi w obawie przed zranieniem towarzyszy.
- Izambard! - zawołał Kas, zszokowany tym co się wydarzyło. Ze wściekłym rykiem obrócił się i wraz z Lugirem skoczył za goblinem, zdecydowany nie pozwolić mu uciec.
Goblin zdążył wyszarpnąć nóż z ciała krzyczącego właśnie z bólu Izambarda, kiedy Lugir razem z Kasem, niemal na wyścigi, zaczęli go tłuc po plecach. Generalnie wystarczyłby jeden cios, ale stwora dopadło kilka, dosłownie rozsmarowując go po ścianie i podłodze. Obok na ziemię osunął się czarodziej, blady od upływu krwi.
Gdzieś tam niedaleko za drzwiami czekała żona i matka, która jeszcze nie wiedziała wszystkiego. Obok niej gromadzili się gapie.
- No, do przyszłego Swallowtail się zagoi - Lugir przyklęknął przy Izambardzie i odkorkował grubą metalową fiolkę z jednym ze swoich specyfików. Jak zawsze, uwolniona mętna ciecz zapachniała ziołami i starym błotem. Jakoś tak nieszczęśliwie się składało, że mikstura lecznicza miała taki przykry zapach. I jeszcze gorszy smak.
- Chyba wyżyje - stwierdził Shoanti. Schował miecz, wziął wiszącą na krześle koszulę i ją drzeć ją na opatrunek. - A gdyby nie, to żadna hańba zginąć z ręki goblina. Przynajmniej dla nie-wojownika. Ten pokurcz był cholernie szybki.
Gdy kończyli opatrywać maga Kas zerknął w stronę szafy, gdzie Kilyne szukała sztyletu.
- Jak ten goblin mógł ukrywać się tam tyle czasu? - zapytał. - Może jest tam jakieś przejście czy tunel?
- Rana to jedno, ale bogowie wiedzą jakie choróbska roznoszą te gobliny. Trzeba będzie mieć na to baczenie - spojrzał we wskazane przez Kasa miejsce - Widać tam coś takiego? - zapytał.
- Chyba zwyczajnie wykopał dziurę i w niej siedział - odpowiedziała im Kilyne, wycierając właśnie swoje sztylety i bez wpychania się dalej próbując zerknąć do dziury. - Ale ja tam nie wchodzę, on tam musiał robić dosłownie pod siebie - skrzywiła się. Zbliżyła się do Izambarda, ale nie pchała się pomagać go opatrywać. Co za wielu to niezdrowo czy jakoś tak. Zamiast tego wyjrzała na zewnątrz. - Ktoś chyba musi to załatwić - westchnęła i ruszyła do obecnie już wdowy. Nie była świętoszką, ale nie chciała, aby to Lugir lub Kas przekazali wieści.
Shoanti skinął jej głową. Na jego twarzy malowała się ulga, że to nie na niego spadł obowiązek przekazania smutnych wieści. Tutejsi byli pewnie mniej nawykli do śmierci niż mieszkańcy Płaskowyżu Storval. Przeniósł spojrzenie na opatrywanego maga.
- Można wypalić ranę - zasugerował, ale jęk i przerażenie, które rozbłysło w półprzytomnych oczach Izambarda uświadomiło Chaseqaha, że pacjent wolałby umrzeć. Na szczęście w Sandpoint byli kapłani i inni specjaliści od leczniczej magii.
Kas wstał, zakrył twarz martwego gospodarza resztą koszuli, żeby oszczędzić wdowie przykrego widoku, po czym zajrzał do szafy. Nie wydawało mu się możliwe, by domownicy przez dwa dni korzystając z niej nie zauważyli nic podejrzanego.

Dziura po goblinie rzeczywiście nie ciągnęła się dalej, teraz po wizycie w niej dużego mężczyzny wręcz zasypała się całkiem. Wykopana pod drewnianą podłogą mogła dawać schronienie stworzeniu wielkości goblina. I tylko jemu, co było pośrednią przyczyną śmierci ojca rodziny, który pewnie się tam zaklinował.
Izambard zaczął oddychać głębiej i spokojniej po zażyciu mikstury od druida. Oczy mu się lekko przymykały, ale było widać, że nie ma już dla niego bezpośredniego zagrożenia życia.
- Nie nadaję się do tego - westchnął cicho.
- Nie nadaje się! Krra! - wrzasnął jego chowaniec.

Zrozpaczona matka stała się jeszcze bledsza, kiedy zobaczyła twarz wychodzącej z domu Kilyne. Czarnowłosa spokojnie mogła już nic nie mówić, pewne rzeczy rozumiało się bez słów. Gapie wymieniali między sobą uwagi i rzucali pytaniami jedno przez drugiego, już rozdmuchując wydarzenie do nie wiadomo jakich rozmiarów. Na szczęście do grupy dołączyła pani burmistrz.
- Co tu się dzieje? - zapytała podniesionym głosem. - Proszę się rozejść! - nakazała, jednocześnie patrząc na Kilyne pytająco.
Kilyne wzniosła się na wyżyny swoich społecznych umiejętności i obdarzyła wdowę bardzo słabym uśmiechem, obejmując ją.
- Było już za późno - szepnęła i odsunęła się. Pojawienie się pani burmistrz przyjęła z ulgą, bowiem reszta problemów spadała właśnie na nią. Czarnowłosa wskazała wzrokiem dom kobiety. - Goblin ukrywał się w wykopanej przez siebie dziurze pod szafą. On sam już nie jest problemem - westchnęła, zapraszając Kendrę do udania się do budynku.

Druid łagodnym klepnięciem w ramię pożegnał wychodzących towarzyszy. On sam miał tu jeszcze sporo pracy. Zwykle udawało mu się zepchnąć tą część życia druida na kogoś innego. I tak przez te wszystkie lata nie poznał sztuki położniczej - jakoś zawsze znalazła się jakaś kapłanka czy zielarka która była więcej niż chętna wziąć udział w tych radosnych chwilach.
Do towarzyszenia ludziom zamknięciu cyklu życia chętnych było mniej. A Lugir, niebianin, nie posiadał tej międzyludzkiej więzi którą posiadali jego bracia w Zielonym Kręgu. Nie ważne ile lat spędził między ludźmi, zawsze miał problem ze znalezieniem właściwych słów w takich ludzkich chwilach. Albo nawet znajdował te niewłaściwe. Raz, drugi i trzeci.
Nauczony tym doświadczeniem, nie wyrywał się do mówienia. Ale był. Był pomocną dłonią która przyniosła ciężkie wiadro z wodą do obmycia ciała, był tym który napalił w kominku i tym który nakarmił zwierzęta by kupić rodzinie czas na godne pożegnanie zmarłego.

- Niechaj Pharasma przeprowadzi twą duszę na drugą stronę - rzekł poważnie Kas nad zwłokami gospodarza.
- Zaprowadzę Izambarda do świątyni - oznajmił następnie, pomagając magowi wstać i podrzymując go poprowadził na zewnątrz. Dzięki temu miał dobrą wymówkę, żeby nie musieć rozmawiać z nikim z miejscowych.
- Ej, ptaszysko! - zawołał do latającego nad ich głowami Mesmira. - Pokaż najkrótszą drogę do świątyni!

Cała trójka szybko znalazła sobie mnóstwo zajęć, aby tylko nie towarzyszyć rozpaczającej matce i dzieciom. Wkrótce pojawił się takżę ojciec Zantus, ale było jasne, że kapłan nie ma takiej mocy, aby przywrócić ojca tej rozbitej rodzinie. Te przyziemne sprawy były poza - ku ich uldze - bohaterami Sandpoint.
 
Bounty jest offline