Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-08-2018, 11:35   #272
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
JACK, FAITH

W barze znalazła się i woda, i zimne piwo i coś mocniejszego, jeśli ktoś reflektował.

Andy pozwolił im rządzić się, jakby byli u siebie. Widać było, że towarzystwo dwoje normalnych ludzi było czymś, czego potrzebował w tę szaloną noc. Andy chętnie odpowiadał na ich pytania, jednak ściszał głos niemal do szeptu, aby nie zwrócić uwagi tych, którzy czaili się na zewnątrz.

- Jesteście w Saint Kitty i Nevis. To mały kraj, na Karaibach. Naprawdę mały. Ma tylu obywateli, co jedna ulica w Nowym Yorku. Z tego, co się orientuję, to nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy. I drugie tyle turystów. Dlatego tu jestem. Dla turystów. Odłożyłem kasę w pracy i założyłem bar marząc o stabilizacji i odpoczynku. To było rok temu.

Upił trochę lekkiego, egzotycznego piwa smakowego i spojrzał na Faith.

- Kluczyki są w wypożyczalni sprzętu. To jakieś dwieście metrów stąd. Buda z palmą i deską surfingową na dachu. Wbijamy do środka, rozwalając drzwi łomem – mam taki na zapleczu. Ja obstawiam wejście, ty, Faith zgarniasz kluczyki, powinny wisieć na desce za barem – weź wszystkie, bo nie wiem który kluczyk jest do którego skutera. Jorhe, właściciel, miał jakiś system ich oznaczania, który znał chyba tylko on. A potem zapierdzielamy do skuterów i wypływamy w morze.

To był najlepszy plan, jaki mogli zrealizować. Poprawiony dwoma „ognistymi koktajlami” zrobiony z najmocniejszego alkoholu, jaki znaleźli za barem – Sunset Rum o zawartości 84,5% alkoholu. Znany dodatek do drinków, bo pity samemu mógł spowodować spory uszczerbek na zdrowiu.

Uzbrojeni i zdeterminowani wyśliznęli się z bezpiecznej przystani, jaką okazał się być bar i ruszyli, chyłkiem – boczkiem, za Andym. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi ominęli dwóch „sztywniaków”, którzy kręcili się w pobliżu. Ale to nie odmienieni ludzie, budzili ich największy niepokój, lecz poruszająca się plażą, widoczna w coraz lepszym świetle, grupa „eksterminacyjna” mackowatych stworzeń. Im dłużej zwlekali, tym większa była szansa, że potwory ich wypatrzą.

Wypożyczalnię znaleźli bez trudu. Łom też dał radę i po chwili Faith znalazła się w ciemnym, małym pomieszczeniu. Poza kluczami nie było w nim nic przydatnego w tej chwili, więc władowała kluczyki, poobklejane wielobarwną taśmą izolacyjną do znalezionego za ladą woreczka strunowego – nadal pachnącego „ziołem” i ruszyła do czekających na zewnątrz mężczyzn.
Teraz zaczęła się najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna część. Musieli przebić się przez ludzie manekiny i szybko odpalić skutery licząc na to, ze nie zwróci to uwagi mackowatych.

Wiedzieli co mają robić.

Koktajle Mołotowa poszybowały na budy – dywersja, która miała odciągnąć od nic uwagę bestii. I odciągnęła, bo spora część tych sztywniaków potruchtała w stronę pożarów, podobnie jak „grupa eksterminatorów”. Nie cała, ale zawsze coś.

Biegiem popędzili w stronę skuterów omijając nielicznych, dezorientowanych „kukiełek”, i dopadli pojazdów. I tutaj zaczynały się schody. Wokół wyciągniętych na brzeg pojazdów kręciło się siedmiu „odmieńców”, które natychmiast rzuciły się na nich – agresywne i napastliwe.

Nie mogli użyć swoich zapalających bomb, bo ryzykowali uszkodzenie lub zniszczenie skuterów. Nie mogli też dać się złapać, zatrzymać, pobić.
Andy otworzył ogień. Huk strzałów rozbrzmiał w ciszy poranka niczym ostrzał artyleryjski. Andy trafił pierwszego z napastników – dobrze zbudowanego, wyjątkowo agresywnego, czarnoskórego młodzika. Trzy kule w pierś nie zatrzymały dzikiej szarży i dopiero postrzał w głowę położył agresora na ziemię.

- Róbcie swoje!

Andy zaczął strzelać w stronę przeciwników, starając się utrzymać ich na dystans i trzeba przyznać, że robił to cholernie dobrze – z precyzją zawodowego zabójcy, posyłając kulkę po kulce w głowy kolejnych ludzi.
To dało czas Faith. Klucz do łańcucha spinającego skutery znalazła bez trudu.

Zdjęła kłódkę z blokady, ochraniana przez Andyego i Jacka. Były policjant dwa razy musiał skorzystać z łomu, gdy wróg był tuż – tuż i pewnym było, że przejdzie przez ogień zaporowy Andyego. I ostatni – trzeci raz – gdy ich nowemu „koledze”, który strzelał lepiej niż Andy, zabrakło amunicji.

Wtedy były policjant stanął na drodze rozszalałej, czarnoskórej kobiety i zdzielił ją prosto w twarz, z szerokiego zamachu – druzgocząc kości z siłą, od które bryznęła krew. Widział nawet, jak z twarzoczaszki zamienionej w wielką, szkarłatno – mięsną dziurę, wytrysnęło oko. Nieszczęsna Murzynka, była ostatnia – co nie zmieniało faktu, że po strzałach Andyego w ich stronę pędziło chyba pół plaży.

Faith nie marnowała jednak czasu. Znalazła trzy skutery, które odpaliły trzy kluczyki i szybko popchnęli je w stronę morza, wbiegając za nimi we wzburzone fale.

I wtedy do „zabawy” wtrącili się mackowaci.

Silniki skuterów zagrały swoje melodie. Cała trójka była już na siedzeniach, naciskając manetkę gazu, próbując wykrzesać z maszyn siłę, która oddali ich od brzegu.

Mackowaci wystrzelili w kierunki uciekającej zwierzyny. Jeden z promieni uderzył niebezpiecznie blisko Faith, wprowadzając wodę w stan wrzenia, i rozchlapując wokół niej. Nawet nie poczuła jak wrzątek chlapie jej na dłonie zaciśnięte kurczowo wokół kierownicy.

Andy miał najmniej szczęścia z ich trójki. Strzał trafił w niego centralnie, rozrywając ciało i skuter na strzępy w sporej eksplozji, która zasypała uciekinierów odłamkami po wybuchu. To był koniec ich znajomości. On zginął, oni żyli dalej prując fale, byle dalej od przeklętego lądu - w stronę czarnego jeszcze morza.

MARK

Mark ogłuszył wrzeszczącego mężczyznę i pomknął w las, omijając mackowatego potwora szerokim łukiem, na ile pozwoliły mu na to „marionetki”, które rzuciły się za nim w pogoń.

Biegł, jak szalony, przeskakując ledwie widoczne przeszkody, słysząc, jak goni za nim pościg.

Czerwone wyładowanie musnęło jego ramię, powodując że zawył z bólu i w jednej chwili zmieniło drzewo przed nim w wybuchającą bombę pełną drzewnych odłamków. Fruwające wokół drzazgi poraniły mu twarz, na szczęście chyba niegroźnie i omijając, – co najważniejsze – oczy. Gorsze było to, że wybuch ogłuszył go na chwilę i wywrócił, a kiedy oszołomiony Mark doszedł do siebie i poderwał na nogi zobaczył, że jeden ze ścigających go ludzi – biały mężczyzna koło trzydziestki, w T-shircie ze śmiesznym nadrukiem i krótkich spodenkach, jest tuż za nim!

Mark rozpaczliwie rozejrzał się za siekierą, którą upuścił padając na ziemię. Zobaczył ją, chwycił w okrwawione dłonie i zwrócił się przeciwko napastnikowi, który był dwa, może trzy susy od niego. Było oczywiste, że Mark musi coś z nim zrobić i to szybko. Jeśli spróbowałby uciec, było niemal pewne, że biegacz rzuci się mu na plecy. Jeśli walka się przedłuży, dobiegną inni, których słyszał w lesie i widział, rozmyte, niewyraźne lecz nieustępliwe kształty. A przy prawdziwym pechu, gdyby walka trwała zbyt dług, lub wróg powaliłby Marka na ziemię, do miejsca potyczki dotarłby mackowaty a wtedy – Mark to wiedział – byłoby po wszystkim.

Serce biło mu jak oszalałe, mimo że przez zatkane falą wybuchu uszy ledwie słyszał cokolwiek wokół siebie. I musiał szybko podjąć decyzję – w góra sześć uderzeń tego mięśnia, które pompowało życie w jego ciele. Uciekać czy walczyć. Oba rozwiązania były równie desperackie i równie niebezpieczne.

PHIL

Phil przyczaił się, wstrzymując oddech, mimo że po biegu dyszał, niczym pies po gonitwie. W gardle miał chyba Saharę. W płucach, kawałek słońca, który palił, jak cholera. Na szczęście uzbrojeni mężczyźni i idące za nimi kobiety i dzieci, hałasowali na tyle głośno i szli na tyle daleko od jego kryjówki, że nikt go nie zauważył, ani nie usłyszał.

Przeszli obok niego, ale na wszelki wypadek Phil odczekał jeszcze chwilę nim wstał z zamiarem wycofania się tam, skąd przyszedł.

I wtedy, całkiem niedaleko, w miejscu gdzie prawdopodobnie znalazła się grupa ocalonych, rozpętało się piekło. Serie z broni maszynowej, jakieś wizgi, wybuchy, krzyki i wrzaski. Phil przypadł do ziemi i ujrzał, jak ponad lasem przelatuje ze znaczną prędkością jakiś ciemny obiekt. Najprawdopodobniej jakiś pojazd latający, który ostrzelał ludzi w lesie z powietrza jakąś bronią energetyczną.

Strzały jednak nie ucichły – co oznaczało, że Murzyni w mundurach nie zostali wybici do nogi.

Pojazd zdawał się nawracać, z zaskakującą sprawnością wykonując ten manewr przy swojej prędkości. Phil niemal poczuł, jak silniki maszyny wgniatają go w ziemię. Dżunglę przed nim wypełnił ogień – obcy musiał użyć czegoś o większej mocy rażenia – zapewne w odpowiedzi na ostrzał z broni maszynowej ludzi.

Phil, ze zgrozą ujrzał, jak tropikalny las – jakieś czterysta metrów przed nim zmienia się w ścianę ognia i wyrywanej w powietrze ziemi.

Nawet nie wiedział, jak znalazł się w błocie i na ziemi – czy obaliła go tam fala uderzeniowa, czy sam padł? Nie miał pojęcia. Instynkt kazał mu zwiewać jak najdalej od łatającej maszyny, która zawisła nad dżunglą – widział ją, nad ogniem – mackowaty kształt, niczym ośmiornica – i widział rój jakiś małych punkcików (pojazdów, istot, dronów?) – które wylatują z tego „myśliwca” i opadają w dół, niczym szperacze poszukujących żywych.

Gdyby przyłączył się do tych uzbrojonych ludzi, pewnie smażyłby się już tam, z nimi, spalony przez bezduszne stworzenia. A tak, żywy miał jeszcze szansę.

Tylko, czy te „drony” nie wykryją go w tym przeklętym lesie? Czy był wystarczająco daleko od miejsca, w którym kosmita zaatakował Murzynów? Czy powinien leżeć dalej, licząc na to że „szperacze” nie dolecą aż tutaj, czy wręcz przeciwnie – powinien spierdzielać jak najdalej stąd. Musiał szybko podjąć decyzję.

TRIPLE KAY

Popędził w stronę morza, po plaży. Udało mu się wyminąć kilka „sztywniaków”, którzy działali niczym maszyny złapane w pętlę wyboru pomiędzy dwoma równorzędnymi poleceniami. Dwukrotnie przydały się jego mięśnie i siła. Raz musiał staranować jakiegoś rozpędzonego murzyna w samych tylko kąpielówkach, aby przebić się dalej – przydało się doświadczenie zapaśnicze. a drugi raz powalił ciosem pięści jakiegoś staruszka w okularach, który mimo rachitycznej postury okazał się wypełniony tym dziwnym gównem, które już wcześniej widział pływające w Tornadzie.

Z co najmniej dwudziestką goniących go przeciwników dobiegł do brzegu. Nie miał już czasu na wybory i poszukiwania. Wbiegł w wodę, która na szczęście była przyjemnie ciepła i podskakując, wbiegał coraz dalej, aż w końcu zaczął płynąć, wściekle młócąc ramionami fale.

Spojrzał na brzeg i zaśmiał się szaleńczo.

Frajerzy!

Kilku ścigających go sztywniaków zniknęło pod falami, upadło skoszonych gwałtownymi falami. Reszta zatrzymała się na brzegu – zagubione stado pozbawionych jaj baranów.

Triple zaśmiał się nerwowo i szybko tego pożałował, gdy fala zalała mu usta. Zakasłał, wypluwając z siebie słoną wodę i skupił się na utrzymaniu na wodzie.
Minutę, może dwie później jego uwagę przykuł ruch na dachu hotelu. Widział helikopter lądujący na krótką chwilę, i wskakujących do niego ludzi – drobne mróweczki – szare i niewyraźne na tle szarówki przedświtu. Maszyna poderwała się w górę, nabrała szybkości i wysokości – by za chwilę zniżyć się niemal nad taflę morza - widać było, że pilot zna się na swojej robocie. Helikopter wyrównał lot i z hukiem rotorów pomknął nad morzem, na wschód.

Nisko, niemal nad wodą, ale na tyle daleko od zapaśnika, że nie było szans, by go zauważyli.

Odlecieli. Bezpiecznie i efektywnie.

Triple Kay unosił się na wodzie, oszczędzał siły i spojrzał na brzeg. Widział płonący hotel, widział snujące się po plaży sylwetki, widział las, który zapłonął nagle w jakimś miejscu, jakby ktoś zrzucił na niego bombę napalmową. Widział maszyny obcych latające nad wyspą, niczym rój rozjuszonych owadów i od czasu do czasu ostrzeliwujące jakieś cele na ziemi czerwonymi jak rozpalona krew promieniami laserów czy innej broni energetycznej. I widział potężny dysk – statek obcych o średnicy dobrych dwóch kilometrów, który zawisł nad wyspą, jakiś kilometr nad ziemią i wyraźnie na coś czekał, lub do czegoś się przygotowywał.

Coś uderzyło Triple Kaya z boku.

Na skraju paniki zobaczył unoszące się obok niego ciało, utrzymywane na powierzchni w kapoku. Ciało kobiety, w stroju kąpielowym, lecz pozbawione głowy. Dryfowało na falach, okrwawione i martwe.

Ale nie było samo.

Triple zauważył charakterystyczną, trójkątną płetwę przecinającą morskie fale tuż obok niego.

Rekin! Kurewski rekin zwabiony krwią w wodzie!

Tym razem szarpnął kobietę w kapoku. Przez chwilę ciągnął ją za sobą, wypełniając wodę świeżą krwią, a potem płetwa zniknęła pod falami.

Triple Kay poczuł, że woda wokół niego zrobiła się cieplejsza – i nie był pewny czy jest to tylko krew tej biednej dziewczyny.

Rekin mógł w każdej chwili wrócić. I to nie sam! Pierdzielone tropiki! Pierdzielona krew w wodzie.

Wybór był niemal oczywisty – pożarcie przez wodne drapieżniki czy szukanie szczęścia na opanowanej przez koszmary plaży.

APRIL

April wybrała. Zapamiętała kierunek.

Do plaży na wschodzie miała jakieś dwa kilometry. Na zachodzie, może z trzy, cztery. Dom, w którym miała robić z siebie małpę, był jakieś trzy, cztery kilometry od niej. Góry – najdalej, bo jakieś pięć, może i sześć kilometrów – widziała je tylko jako ciemną, piętrzącą się bryłę – wulkan, tak chyba to wyglądało, jak właśnie stożek wulkaniczny. Na resztę kłębiących się w jej głowie pytań trudno było jednoznacznie uzyskać odpowiedź. Blady przedświt poranka nie był najlepszą porą na mierzenie odległości czy nie dawał możliwości uzyskania jakiś szczegółów. Ale dawał możliwość wyboru.

Zeszła z drzewa i ruszyła w stronę miasta. Z tego, co się zorientowała – większą cześć drogi będzie mogła pokonać lasem. Chociaż nie było to łatwe zadanie. Dżungla była dość trudnym terenem i poruszanie się po niej po ciemku było możliwe, lecz mozolne i wolne. Jej jednak nie zależało na czasie.

Nad April kilka Azy przeleciało coś z szybkością i wizgiem, od którego bolały zęby i uszy. Kilka razy coś wybuchło – raz nawet całkiem niedaleko, za jej plecami, w lesie – może ze trzy kilometry, może nawet bliżej. Jednym słowem wszędzie wokół panował jeden wielki pierdolnik. Chaos, nad którym Nikt pewnie nie panował i nie zdołałby zapanować.

A ona szła przez ten pieprznik, ciemnym lasem, przedzierając się przez jakieś chaszcze, nie raz twarzą w jakiejś pajęczynie, przypominając sobie wszystkie opowieści o żyjących w takich miejscach jadowitych zwierzętach: pająkach i wężach.

Gdy już zaczynała myśleć, że zgubiła drogę, i zrobiło się na tyle jasno, że była w stanie wypatrzyć coś więcej niż cień i zarys mijanych drzew ujrzała przebłyski świateł. Dotarła do krawędzi lasu, skąd widziała miasto. Bardziej miasteczko. Ile mogło w nim żyć ludzi? Nie miała pojęcia. Ale raczej kilkanaście tysięcy, nie więcej.

Tylko kilka wysokich domów, i ta dziwna przechylona konstrukcja, migająca punkcikami światła i wyjąca niczym potępiona syrena. Z bliska widziała ją bardziej. Wyglądała niczym wieżowiec wbity w ziemię pod dziwnym kątem – ale nie była zrobiona przez ludzi. tego była April pewna – jej konstrukcja była obca, w jakiś niemal podświadomy, odpychający sposób. Wyglądała jak mechaniczny konstrukt zrzucony z nieba, który wbił się w środek miasteczka burząc domy i zmieniając w gruzy centrum. Wielki robal, który wył i jęczał prowadzając ją w dziwny stan pobudzenia.

Niemal czuła jak dźwięki wibrują w jej ciele. Jak budzą w niej dziwne instynkty. Ze zdumieniem poczuła, że jest nieźle podjarana. Chciała się pieprzyć. Kurde. To było nienormalne, ale właśnie tego chciała najbardziej. I rozwalić potem komuś łeb. Strzelić do niego i patrzeć jak wylewa się z niego życie.

Zatrzymała się na skraju lasu wpatrując w miasteczko – pełne małych domków, podobnych do siebie, jak krople wody – tandetnych, budowanych z lekkich materiałów.

Do miasteczka miała jakieś pięćset metrów do pierwszych budynków. Może czterysta. Otwartej przestrzeni, porośniętej kępkami krzaków, pojedynczymi drzewami, wysoką trawą.

Nad miastem jednak unosił się ten ogromny, rozświetlony od spodu pomarańczową łuną dysk. Jakby na coś czekał. Do czegoś się przygotowywał.

A ona czuła te cholerne wibracje. Słyszała te mechaniczno-zwierzęce zawodzenia, które wypełniały jej umysł wizjami ostrego seksu, krwi i przemocy – połączonych ze sobą w jakieś dziwaczne, perwersyjne, dla innych ludzi chore obrazy. Zapaliła by szluga, napiła się, przyćpała. I zerżnęła kogoś. Tak dziko, bez zahamowań. A potem zabiła – jak modliszka. Jak…

Otrząsnęła się łapiąc na tym, że stoi od kilku minut w tym samym miejscu wpatrzona w przeczulone piekielstwo wypełniające jej uszy tymi popieprzonymi, robiącymi jej z mózgu sieczkę dźwiękami.

Zrobiło się jaśniej i zobaczyła, jak w stronę „Robala” wbitego w ziemię, po gruzach lezą ludzie – małe mrówki idące do lepu. Wyznawcy pragnący przywitać swojego boga. Ćmy wędrujące do światła. Było ich coraz więcej – na pewno kilka tysięcy. Oblepiali przestrzeń wokół wbitego w ziemię wabika, jak fani zespołu zgromadzeni wokół sceny, na wielkim koncercie.

April chciała pić, palić, ćpać i rżnąć, ale nie miała zamiaru tam leźć. Co było z nią nie tak?

FRANK, DIXIE

Pobiegli. Frank dźwigając dziecko, które – wystraszone – rozpłakało się wniebogłosy. Puściły mu tamy emocji i wyła, niczym syrena alarmowa nad jego uszami. Youtuber nie miał jednak czasu, aby ją uspokoić. Zostawi jej też nie mógł. Więc biegł, biegł aż zapłonęły mu płuca a dociążone dodatkowym ciężarem mięśnie napięły się, meldując gotowość do biegu i wysiłku.

Dixie biegła tuż obok. Uskrzydlona własnym strachem. Ogłuszona płaczem małej, która właśnie straciła rodzinę a teraz została porwana przez nieznanych sobie ludzi. Nie miała pojęcia co dzieje się w jej główce, ale na pewno nic dobrego.

Dopadły ich w biegu. Spadły z powietrza. Mackowate, szybkie, nieduże – wielkości ludzkiej dłoni. Wystrzeliwując z siebie kolce, z przerażającą precyzją. Spadające znienacka na plecy, na ramiona. Czepiające się ubrań i kolcami przebijające materiał i skórę.

Dixie dopadły jeszcze w trzcinach. Krzyknęła rozpaczliwie, z bólu, gdy jej ciało przebiły kolce i ostrza, podobnie jak ci nieszczęśnicy w trzcinie, których stwory dopadły przed nimi. Potem upadła na ziemię, nagle nie czują własnych nóg, własnego ciała. Przez chwilę widziała jeszcze swoją dłoń i łażące po niej stworzenie/maszynę.

A gdy wbiło jej kolec w dłoń odpłynęła w ciemnoczerwoną rzekę nieświadomości.

Frankowi udało się wybiec z trzcin, popędził przed siebie, ale rój był szybszy. Dopadł go w pół drogi pomiędzy trzcinowiskiem, a zalesionymi wzgórzami. Spadł uderzając w głowę, w ramiona, wczepiając się w nogi.
Frank usłyszał swój krzyk, gdy ostrza, które okazały się czymś w rodzaju strzykawek, wtłaczały w jego ciało jakieś – zdawało się żrące substancje. jak przez mgłę słyszał też krzyki bezimiennej dziewczynki, którą próbowali ratować. A potem, siłą rozpędu przeszedł jeszcze kilka kroków i zwalił się na mokrą od deszczu ziemię.

Krzyki ucichły.

ALICJA

Alicja widziała ten rozpaczliwy zryw swoich znajomych z DOMU. Słyszała ich krzyki i widziała ciemne punkty opadające na nich z nieba.

Gdy wrzaski Dixie i Franka ucichły, położyła się na ziemi i leżała bojąc się ruszyć i drgnąć.

Leżała tak, niczym martwa, aż upewniła się, że rój odleciał.
I wtedy poczołgała się dalej.

Musiały jej się popierdzielić kierunki, bo nagle zobaczyła leżącą na skraju trzcin Dixie. Zakrwawiona twarz, poszarpane ubranie i … cichy, nieświadomy jęk, wydobywający się z ust. Dixie żyła. Podobnie, jak żył chyba Frank, którego Alicja ujrzała leżącego spory kawałek dalej. Mężczyzna czołgał się przed siebie, ale bardzo powoli, bardzo n niezgrabnie, jakby nieświadomie.
W trzcinach coś się poruszało.

To był mackowaty! Jakieś dwieście metrów od nich najpewniej podszedł do powalonych przez rój ludzi, bo Alicja widziała jakiegoś człowieka unoszonego przez mackę w górę i zapewne faszerowanego tym syfem, którym obcy nafaszerował już uczestników DOMU.

A więc o to chodziło! Obezwładnić, zatruć i wypełnić tym kosmicznym… czymś.
Dixie poruszyła się. Zadrgała, a jej oczy odzyskały świadomość. Spojrzała w stronę Alicji, wyraźnie ją rozpoznając. Z niemym błaganiem.

Mackowaty skończył „faszerować” kogoś w trzcinach. Znów ujrzała kolejnego bezwładnego człowieka unoszonego w górę. Było kwestią czasu, aż ruszy w stronę Dixie i potem Franka. I znajdzie zapewne przy nich Alicję.

DIXIE

Ból minął. Został tylko bezwład. Wynurzyła się z czerwonej rzeki nieświadomości, na powierzchnię czując się jednak więźniem we własnym ciele. Dziwaczne, kąsające maszyny-owady znikły. Zostawiły ją leżącą na skraju trzcinowiska.

I wtedy ujrzała Alicję. Jej jasne włosy i oczy wpatrzone w nią z przerażeniem.
Chciała zawołać dziewczynę, poprosić o pomoc, ale jedyne, co wydobyło się z jej ust to był cichy jęk. Chciała podczołgać się w jej stronę, ale zdołała tylko lekko poruszyć palcami w dłoniach. Leżała, bezradne i przerażona, schwytana w pułapce własnego ciała. A jej jedyną szansą na ratunek mogła być Alicja.

FRANK

Przytomność stracił tylko na chwilę. Ale kiedy ją odzyskał poczuł, że jego ciało nie reaguje. Spiął mięśnie – raz, drugi, trzeci – w rozpaczliwej, na pół świadomej walce o przetrwanie, ale jad tych „dronów” był naprawdę skuteczny. Mimo, że Frank był silnym facetem, zdołał jedynie podczołgać się kilkanaście centymetrów, wlokąc swoje sparaliżowane ciało na pół sprawnymi kończynami. Ale mógł się ruszać. Więc to robił. Wolniejszy od ślimaka. Rozpaczliwie próbujący uciec przed tym, przed czym, jak zdawał sobie sprawę, uciec się nie dało.

Bezbronny, zatruty, słaby, zdolny pełzać niczym robak.

Okazał swoje człowieczeństwo. Zajął się Dixie i dzieckiem. Wrócił po nie, nie spodziewając się, że potwory kryją w swoim arsenale wiele różnych morderczych niespodzianek.

Okazał człowieczeństwo w chwili, gdy oznaczało one godność i moralność, lecz również śmierć. I tylko on potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, pełznąc z tempie dwóch centymetrów na minutę, czy warto było zostać człowiekiem w tej sytuacji?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 20-08-2018 o 07:50. Powód: ustalenia z Buką
Armiel jest offline