Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2018, 12:35   #280
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
JACK, FAITH

Płynęli wzdłuż linii brzegowej, z dala od lądu. W bladym świetle budzącego się dnia wyspa wyglądała strasznie. Jak w tanim filmie SF. Nad jedynym miastem wisiał potężny statek kosmiczny. Inne – mniejsze – patrolowały niebo wokół niego. Na lądzie widzieli pożary – dymy, widzieli małe punkciki ludzi i większe, z mackami. Trwała rzeź. Masakra, której jakimś cudem uniknęli.

Skutery pruły fale wzdłuż linii brzegowej, oddalając się od miasta i wiszącej nad nim maszyny. Ich jazgotliwy warkot unosił się nad falami. I to chyba zwróciło uwagę potworów.

Jeden mniejszych, mackowatych okrętów – wyglądający jak pędzący po niebie kalmar - wyraźnie skierował się w stronę dwóch uciekających skuterów. Nie mieli szans na ucieczkę.

Brzeg zmienił się w dziką plażę – pełną kamieni, skał i piasku. Robiło się coraz jaśniej a wroga jednostka była już prawie przy nich! I chyba nie miał zamiaru odpuścić. Wystrzelił, tyk razem przecinając smugą lasera wodę przed nimi.
Strzał ostrzegawczy czy po prostu nie trafił?

MARK

Torba wpadła pod nogi biegnącego i ten wywalił się na ziemię. Mark doskoczył, zdzielił napastnika siekierą przez głowę. Z paskudnym chrupnięciem i trzaskiem czaszka zapadła się do środka. Mark wyszarpnął siekierę z rany i – bo na nic więcej nie miał już czasu – w popłochu popędził w głąb lasu. Potknął się na czymś, ale szybko złapał równowagę i pobiegł dalej.

Za nim ze świstem i hukiem pień jakiegoś drzewa zmienił się w szrapnel płonących drzazg.

Panika dodała Markowi skrzydeł. Gnał, na złamanie karku, nie bacząc na przeszkody, jakie co i rusz wyrastały mu pod nogami i które – jakiś niezwykłym fartem – omijał. W końcu jednak, gdy przebiegł przez jakieś krzaki, okazało się, że za nimi teren opada gwałtownie i Mark poleciał w dół, stoczył się po skarpie i wylądował w strumieniu. Poderwał się z wody ciesząc z tego, że upadając nie rozbił sobie głowy o żaden z kamieni, jaki zalegał na dnie potoku i uciekał dalej, aż zabrakło mu sił.

Usiadł na ziemi, dysząc ciężko i ukryty za pniem jakiegoś drzewa, aż serce przestało mu bić jak szalone a płuca rzęzić, jak dziurawe miechy.
Wyjrzał ostrożnie z kryjówki, ale nie zobaczył nikogo, żadnego ruchu. Chyba udało mu się zwiać. Kolejny raz.

PHIL

Ostrożnie, skradając się, Phil ruszył w bok. Nisko przy ziemi, korzystając z każdej dostępnej osłony – krzaków, drzew, kamieni – oddalił się od miejsca, które przeczesywały te cholerstwa.

Gdy już upewnił się, że zagrożenie zostało z tyłu, przyśpieszył, ale nie na tyle, aby zwracać na siebie uwagę. Raz wydawało mu się, że słyszy, jak ktoś w panice biegnie gdzieś przez dżunglę, ale nikogo nie widział. Nie wychylał się jednak. W końcu znalazł się na skraju plaży, jakieś pół kilometra od miejsca, gdzie zostawił Kelly. Ale widział charakterystyczną kubaturę hotelu, którego ostatnie kondygnacje płonęły teraz niczym pochodnia.

Coś działo się na plaży.

Ludzie wędrowali przed siebie, najwyraźniej kierując się w jedną stronę – a pomiędzy nimi kroczyły mackowate stwory wyraźnie nadzorując marsz tych otępiałych „plażowiczów”. A kiedy Phil spojrzał tam, ujrzał wielkie UFO unoszące się nad wyspą. I małe punkciki unoszące się z ziemi w jego stronę i znikające w otwartych dziurach w podbrzuszu maszyny.

Te punkciki to… to byli ludzie. Ludzie! Tysiące ludzi unoszonych do wnętrza statku kosmicznego! A kolejne tabuny prowadzone były przez mackowatych w jego stronę.

Po co? Dlaczego?

Nagle szum nad głową kazał Philowi spojrzeć w niebo. Nad miejscem, w którym się ukrywał przelatywał mackowaty pojazd kosmitów. Co jakiś czas odpadał z niego niewielki przedmiot, który spadał na dżunglę.

Co to było? Bomby? Kolejne potwory, których zadaniem było przeszukać las.
Pojazd przemknął nad Philem zrzucając jeden z tych ładunków całkiem niedaleko – może z pięćdziesiąt metrów od Phila. Ten widział to. Niewielkie, jak skrzynia z pomocą humanitarną. Bardziej przypominało jajko wielkanocne, miało bowiem kształt jajkowaty i świeciło dziesiątką wielobarwnych światełek.

TRIPLE KAY

Na skraju paniki dopłynął do strefy przybrzeżnej. Rekin wyraźnie mu odpuścił zadowalając się trupem w wodzie. Zapaśnik położył się przy brzegu, nadal jednak w wodzie. W blasku budzącego się dnia wyraźnie widział niecodzienny widok.

Ludzi idących plażą, a pomiędzy nimi mackowate potwory. Ludzie szli w kierunku wielkiego UFO, wiszącego gdzieś jakieś dwa kilometry od nich. Triple Kay widział małe punkciki ludzi, unoszonych w powietrze przez jakąś anty-grawitację, czy inne kosmiczne gówno. Małe sylwetki znikały w podbrzuszu wielkiego okrętu kosmicznego.

A mackowaci prowadzili kolejne. Jak krowy do rzeźni. To było pierwsze skojarzenie, jakie nasunęło się Triple Kayowi.

Nikt nie zwracał na niego uwagi. Był w miarę bezpieczny. Ukojony przez szum morza mógł czekać, jak rozwinie się sytuacja.

APRIL

Gumki z piaskiem wypełniły uszy April i nagle świat wypełniła cisza. Dziewczyna ruszyła w stronę zabudowań.

Ostrożnie, rozglądając się na boki.

Po dziesięciu minutach dotarła do pierwszego domu. Byle jakiego, zbudowanego ze sklejki i blachy, pełniącego wyraźnie funkcję gospodarczą – była to szopa w której chyba składowano trzcinę cukrową czy inne płody rolne. Wyglądała na opuszczoną, jeśli nie liczyć ciała leżącego pod ścianą w kałuży krwi.

Trupem był kilkunastoletni Murzyn. Nastolatek w wieku jakieś piętnaście – siedemnaście lat. Widać było, że ktoś mu pomógł opuścić ten świat, – o czym wyraźnie świadczył wielki sekator wbity w klatkę piersiową chłopaka. Poza tym od razu rzucało się w oczy to, że w szopie stoczono jakąś walkę, ale kto z kim się bił, tego April nie była w stanie stwierdzić.

Przez szczelinę w drzwiach widziała wiszący nad miastem statek kosmiczny i … ludzi unoszonych przez jakąś siłę w powietrze. Wlatywali oni przez okrągłe otwory do środka pojazdu – jeden po drugim – w jedenastu równych, nieprzerwanych strumieniach.

I wtedy April ujrzała jak w podbrzuszu statku kosmicznego otwiera się jeszcze jeden otwór – największy, a po chwili przez niego zaczyna wylewać się szeroki strumień krwi i czegoś, co wyglądało jak niestrawione kawałki ludzkich ciał. Biomasa, cuchnąca ludzką posoką, spłynęła na udręczone miasteczko zalewając je potopem krwi.

Czymkolwiek byli obcy, ludzie stanowili dla nich najwyraźniej zwykłe rzeźne bydło.

DIXIE

Alicja zabrała jej torbę i odeszła pozostawiając Dixie bezwładną, oczekującą na śmierć. To było jedno z najgorszych przeżyć w jej życiu. I chyba ostatnie Uwieziona w pułapce własnego ciała. Bezwolna ofiara.

W końcu poczuła, jak jej ciało unosi się w powietrze, a potem świadomość zgasła zatopiona w gęstym poczuciu ciepła i nieświadomości. Jej ciało zostało zmienione, wtłaczane w nią płyny gęstniały – zastępując zbędne organy wewnętrzne. Wybrana i przeznaczona do wyższych celów wiedziała, że uniknęła losu przeznaczonego większości jej rasy.

Stała się nadzorcą w wielkiej fabryce żywności. Pracownikiem, którego rolą będzie chwytanie dzikich zwierząt i przerabianie na pokarm nowych władców.

ALICJA i FRANK

Frank nie był sam. Nadal, czepiając się go rozpaczliwe, jak małpka, przywarła do niego mała dziewczyna, która na widok Alicji zaczęła cicho, błagalnie jęczeć.

Frank był bezwładny i ciężki. Alicja z trudem dała radę go unieść, ale youtuber nie był w stanie ustać na własnych nogach. Jak ktoś, kto bardzo, ale to bardzo ostro zabalował i urwał mu się film.

Wysiłek związany z postawieniem Franka zaowocował jednak sukcesem i w końcu trzymała go pod pachą. Jednak dziewczynka nie puszczała. Płakała bezgłośnie i trzymała się nogi Franka, jak kleszcz lub pijawka.

I wtedy to zobaczyła.

Mackowatego potwora, który wynurzył się z trzciny cukrowej i zatrzymał przy Dixie. Wbił sanitariuszce swoją mackę w plecy i zaczął ten dziwny proces wypełniania płynną, przypominającą cement, substancją.

Alicja wiedziała, że ją widzi. Do obiecującej schronienie przed obcym dżungli miała jakieś sto metrów i było oczywiste, że nie zdoła pokonać tego dystansu dźwigając Franka. Nie była nawet pewna czy zdoła pokonać ten dystans sama.

Widziała też te dziwne, mackowate pojazdy przelatujące nad lasem. Część z nich pluła ogniem wypalając dżunglę. Część zrzucała na nią jakieś metalowe obiekty – być może bomby. I widziała też ogromy statek kosmiczny, który zawisł jakieś półtorej kilometrów od nich, nad miastem. Widziała ludzi unoszących się w powietrze i znikających w pojeździe. A potem dostrzegła kolejny otwór otwierający się w pojedzie i ujrzała rzekę krwi i resztek mięsa wylewającą się krwawym wodospadem na miasto.

Wszędzie wokół nich śmierć i horror zbierały swoje żniwo. A ona, zagubiona, z nieprzytomnym człowiekiem i zagubionym dzieckiem, stanowiła jedynie nieistotny element rzezi i zrozumiała, ze najpewniej będzie kolejną ofiarą.
Frank poczuł, jak wracają mu siły. Powoli. Bardzo powoli. Czuł, że ktoś go podtrzymuje, i że dzięki temu może iść. Ale tempem zmęczonego życiem staruszka lub osoby, która dopiero, co zaczynała rehabilitację - ile był w stanie zrobić, kilometr w godzinę? Nawet chyba nie tyle.

To była Alicja. Trzymała go pod ramię. A jego nogi czepiała się zagubiona dziewczynka.

A wokół umierał świat.
 
Armiel jest offline