- Dobre wieści. Nasi "kontrahenci" zapraszają nas na jutro w porze lunchu na spotkanie biznesowe. Czyli mamy szansę ich przekonać, żeby "pożyczyli" nam jeden kanister. A wy co ustaliliście? - spytał John dwoje pozostałych agentów, gdy Gabrielle i Edvard wrócili z zakamuflowanego jako romantyczny spacer rekonesansu fabryki. Usłyszawszy w odpowiedzi w miarę dokładną relację dotyczącą rozmieszczenia zabezpieczeń wydał z siebie coś pośredniego między gwizdnięciem i westchnieniem. - No ładnie - skonstatował. - Czyli jest szansa, że damy radę przedrzeć się przez druty, jeśli nasz dyplomatyczny wdzięk i czar - John spojrzał łobuzerskim wzrokiem na Gabrielle - okażą się niewystarczające? To świetnie. Może w takim razie jutro przed tym lunchem albo zaraz po nim spróbuję wykombinować gdzieś nożyce do cięcia drutu. Jeśli nie dogadamy się z naszymi "kontrahentami", być może trzeba będzie "zrobić" ten magazyn. - zakończył.
Jego głos brzmiał dość pewnie, ale w głębi duszy agent odczuwał niepokój. Zdawał sobie sprawę, że wchodzą na grząski teren - spotkanie z "kontrahentem" Stiansena mogło być tylko zasłoną dymną, nadto groziło dekonspiracją, gdyby kontrahentem okazał się ktoś, kto z łatwością przejrzy przykrywkę agentów. Włamanie na teren fabryki było równie ryzykowne - był to otwarty konflikt z prawem, a w razie schwytania agentom trudno byłoby wytłumaczyć fakt, że obiecaną im dostawę próbują zdobyć bez wiedzy i zgody gospodarzy. Słowem, wszystkie opcje były ryzykowne i niezbyt zachęcające. Tym niemniej agenci musieli dokonać wyboru jednej z nich... i liczyć na to, że okaże się słuszny. |