Siedział na szczycie wieży, betonowego szkieletu czegoś, co któregoś dnia zostanie kolejnym z rzędu napchanym do granic możliwości hotelem dla amerykańskich turystów. Z namaszczeniem dolał wody z termosu do pozbawionego ozdób matero zrobionego z tykwy przypominającej niewielką kobiecą pierś. Pociągnął spory łyk przez srebrną bombillę w zamyśleniu wpatrując się w Ocean Spokojny rozpościerający się między Isla Venados a Isla Pajaros.
Tito Alvarez siedział na obrotowym krześle, które było obecnie jednym z dwóch mebli w całym jedenastopiętrowym budynku. Drugim było nieco zardzewiałe, tu i ówdzie upaprane krwią szpitalne łóżko piętro niżej. Po raz kolejny odebrał telefon. Stara nokia, natrętnie brzęcząca przedpotopowym polifonicznym dzwonkiem.
- Mów, chłopcze - wysłuchał kolejnej porcji panicznej relacji, gdzieś w tle słychać było głosy rozmówcy, wrzaski jakby kogoś żywcem obdzierano ze skóry, pisk opon i wycie policyjnych syren. - Nie. Nie ma mowy. - odpowiedział spokojnym tonem - Nie jedziecie tutaj póki nie zgubicie policji. Tak, wiem że krwawi, mieliście mu to czymś zatkać. A co mnie to obchodzi. Po prostu weź palec i wsadź mu w tą dziurę. - Czekam. Nie zabijcie się po drodze.
Po jakimś czasie za jego plecami, daleko w dole, furgonetka z piskiem opon wpadła w Aleję Sabalo. Tito z namaszczeniem odstawił zestaw do yerba mate, wziął krzesło i pociągnął je za sobą na salę operacyjną piętro niżej. Kolejne pięć minut później do pomieszczenia wpadło czterech gangsterów.. w zasadzie lokalnych rozrabiaków w wieku jego wnuków. Rekruci Węży? A może jakieś gówniarze robiące dla nich drobną fuchę, Pies tłumaczył Tito nawet nie próbował zapamiętać. Sądząc z zachowania była to ich pierwsza strzelanina.
Jeden leżał na improwizowanych noszach, Dwóch niosło nosze, ostatni biegł obok i według szczegółowych wskazań lekarskich trzymał palec w dodatkowej dziurze w dupie człowieka na noszach.
- Dajcie go tutaj. - mruknął Tito uciszając irytujący rwetes. Na betonowym murku koło łóżka rozłożył skalpel, zestaw zwykłych igieł i nici do szycia oraz butelkę tequili. - Szybciej,
hijos de puta, nie mam całej nocy.
***
Życie Tito od jakiegoś czasu było znacznie prostsze. Zaszywanie dziur, wyratowywanie ćpunów z zapaści, wypisywanie lewych recept, okazjonalne uczestnictwo w obijaniu komuś ryja - ot tak, żeby nie wyjść z wprawy. Niewielkie, acz wystarczające na życie pieniądze, niewielkie ryzyko. Po latach w handlu ludzkimi organami czuł że znalazł w końcu bezpieczną przystań, gdzie może spędzić emeryturę.
Aż do dzisiejszego dnia. Tito lubił Psa, to był dobry dzieciak, przyzwoity przywódca, choć trochę narwany i chronicznie nadużywał słowa “pedzio”. Pies nie miał jeszcze bladego pojęcia z czym wiąże się współpraca z kartelem.
- Dobra. - westchnął gdy wszyscy już powybierali swoje przedziały. Odpalił papierosa. - Paru chłopaków z dawnych lat wciąż babrze się w takich fuchach i może coś wiedzieć. Zadzwonię jak się czegoś dowiem.
Wyszedł z budynku i wybrał dawno nieużywany numer stacjonarny:
- Campa? Jest tam Quino? Kiedy możemy się spotkać? Nie, żadnych gitar, musimy pogadać.