Tajemniczy skoczek opadał w las jakieś dwadzieścia kilometrów od miejsca lądowania Rafa i Johna. Jak wiadomo kilometry w lesie liczą się podwójnie. Zebranie się w grupę nie przysporzyło kłopotów. Raz że John czuł się prawie jak u siebie, a dwa Kimberly wołała pomocy. Niestety, jak tylko John i Raf wpadli n apolankę zoabaczyli ją chowająca się za drzewem, a przed nią stał tygrys. Odwrócił łeb jak tylko usłyszał zbliżających się. Pochylił łeb, a wargi skurczyły się odsłaniając zęby. Warknął z cicha.
Ręka komandosa sama złapała kolbę pistoletu. Ale nie zdążył wyjąć broni. Polanę rozjaśnił zielony blask. Pojawiła się świecąca kula, która nagle urosła do wysokości człowieka, a jej środek zapał się odsłaniając mroczna czeluść. Zielonkawa otoczka drgała i to zapadała to pryskała zielonymi iskrami. Nagle zabłysła mocniej i zaczęła się zapadać. Tuż nim zamknęła się przez dziurę przeskoczyła czarno odziana postać w masce na twarzy. Przybysz przetoczył się i stanął na nogi. W dłoni trzymała zakrwawiony sai. Jego wygląd nieprzyjemnie kojarzył się z niedawnymi zdarzeniami. Zwłaszcza ze zdartymi w wyniku tych zdarzeń czubkami butów Rafa.
Tygrys mrużąc złowróżbnie ślepia powoli wycofał się do dżungli, najwyraźniej nie chcąc mieć do czynienia z pojawiającymi się znikąd dziwadłami.
Kimberly wciąż siedząc za drzewem zapytała:
- Co się tu dzieje? Kim wy wszyscy jesteście?