Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-10-2018, 00:02   #652
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eg3F4zpOdK8[/MEDIA]

Świat stał się trudnym miejscem, jemu nie zależało. Choć nie żywił bezpośredniej nienawiści do tego, czy tamtego człowieka, nie darzył ich też miłością. Działy się na nim rzeczy straszne, których nie dało wytłumaczyć bez lodowatej kuli w klatce piersiowej. Wszystko się zmieniało, ewoluowało. Stawało się chropowate, zgorzkniałe i wypaczone, niczym fotografia, którą ktoś dla żartu oblał kwasem. Niby obraz pozostawał ten sam, jednak wrażenie należało do wyjątkowo złudnych. Wystarczyła dłuższa chwila, aby dostrzec groteskę i turpizm współczesności, gdzie człowiek bez skrupułów podnosił rękę na drugiego człowieka… i to dlaczego? O parę drobiazgów kiedyś wartych tyle co średnio prosperująca firma z raczej niższej półki rynkowej? Chwytano się najprostszych instynktów i wartości, pozostawał lęk.

Lęk, strach, obawa są czymś, co odbiera nam zdolność racjonalnego myślenia. Ludzie obawiają się cierpień i czasem uciekają przed nimi. Strach jest pewnym dyskomfortem, powstrzymuje przed czymś czego pragniemy w danej chwili. Obawa przed tym co nieznane przeraża. Strach powoduje, że wszystko jest obojętne, kompletne odcięcie od świata, potrafi spustoszyć umysł i serce... Lęk staje się patologiczny gdy stale dominuje w zachowaniu, gdy nie pozwala na swobodę, a w konsekwencji prowadzi do zaburzeń. Od lęku odróżnia się strach wywołany konkretnym zagrożeniem. Długotrwały stan lękowy może wywoływać różne przewlekłe dolegliwości fizyczne. Lękowi towarzyszy zazwyczaj zaburzenia psychosomatyczne: pocenie się, drżenie, mrowienie, ból serca, drżenie mięśni, zakłócenia oddychania. Freud uważał leczenie objawów lęków neurotycznych za bezcelowe, negował skuteczność leczenia samych tylko objawów za pomocą farmakologii lub perswazji. W miarę upływu lat zasoby ludzkiego strachu powiększają się o wciąż nowe jego odmiany. Jest więc strach naturalny i nienaturalny, mobilizujący i paraliżujący, przewlekły i paniczny. To uczucie może ograniczać się tylko do niewielkiego niepokoju lub obawy, ale czasem może przybrać postać wielkiej trwogi czy paniki. Jest jednym z podstawowych przeżyć psychicznych, czasem mobilizuje do działania, a niekiedy jest przyczyną apatii i niechęci do czegokolwiek. Często wywołuje efekty szkodliwe, może prowadzić do gniewu, nienawiści. Z powodu strachu ludzie dopuszczają się zabójstw, przestępstw. Strach jest również narzędziem władzy. Przed wiekami był środkiem na wymuszenie bezwzględnego posłuszeństwa, sposobem podporządkowywania ludzi.

Teraz zaś historia zatoczyła koło, sytuacja się powtarzała. Powróciły dawne schematy, na czele z tymi najgorszymi i jednocześnie… skutecznymi w sposób paradoksalnie przerażający, Nie nowością było również stwierdzenie, że wszystkie postacie strachu są w mniejszym lub większym stopniu szkodliwe. Strachu nie wolno traktować jako swojego wroga, trzeba rozpoznać jego powody. Niekiedy trzeba sięgnąć po pomoc profesjonalistów: lekarzy, psychoterapeutów. Jednak można zapanować nad wpływem tego uczucia na nasze życie i nie pozwolić, aby strach kierował naszym życiem.

Savage nie potrzebowała wizyty u psychoterapeuty, aby poznać źródło odczuwanego lęku, silnego na granicy obłędu. Wiedziała aż za dobrze, iż strach to niepokój wywołany przez niebezpieczeństwo lub rzecz nieznaną, która się wydaje groźna, przez myśl o czymś grożącym; lęk, obawa, przerażenie, trwoga. Psychopatologia odróżniała strach od lęku, którego obiekt jest zawsze irracjonalny...a śmierć nie zalicza się do rzeczy irracjonalnych. Jest naturalną koleją rzeczy. Zwłaszcza podczas wojny, gdy kule latają w powietrzu i w każdej chwili mogą zakończyć życie drugiej istoty ludzkiej… w tym tej dla Alice prawdopodobnie najważniejszej - stojącej za ciężkim działkiem.

Mężczyzny którego kochała, a którego bezpieczeństwo stanowiło dla niej priorytet większy niż własne życie. Zostawić pośrodku regularnej potyczki, gdy mógł zostać ranny i się wykrwawić… ktoś powie “prawa natury”, durna bzdura. Walkę stworzyła natura, nienawiść była wynalazkiem człowieka. To pierwsze, wbrew pozorom, dało się zaakceptować. Świat tak już zbudowano, by toczył się na nim wieczny konflikt - widziało się go na każdym kroku, gdziekolwiek nie obróciłoby się głowy. Wyzierał z każdego detalu, każdej, na pierwszy rzut oka błahej drobnostki, poczynając od natury, na ludziach skończywszy. Nawet pospolite chwasty toczyły bezustanny bój o wodę, promienie słoneczne - czynniki niezbędne do życia oraz wzrostu. Silniejsze tłamsiły słabsze, spychając je na sam dół odwiecznego wyścigu. Przetrwać mógł tylko najsilniejszy, najbardziej zaradny i najlepiej przystosowany… jakże Alice modliła się, aby jej mąż okazał się właśnie tym ostatnim.
Nie mogła zostać, wiedziała to ledwo Guido otworzył usta i wydał rozkaz. Krótki, zwięzły, rozdzierający serce rudzielca na pół. Powinna zostać, pomóc im w razie potrzeby, wszak nie mieli innego lekarza a trwała regularna walka, tuż za płotem!

- Zajmę się rannymi, o nic się nie martw. - odpowiedziała mężowi pewnym głosem, najgłębiej jak to możliwe chowając rozpacz i przerażenie. Dane im będzie spotkać się ponownie, gdy pył opadnie? Nawet nie miała szansy przytulić go i pocałować na pożegnanie, starczyć musiał wyrwany moment przed przeprawą. - Uważaj na siebie… kocham cię! Widzimy się później! - starała się, aby nie rozpłakać się w połowie zdania, miast tego przekazując otuchę i pewności tym którzy słuchali. Na strach nie było miejsca… ani na patos. Ludzie nie pragną nieśmiertelności. Nie chcą tylko, po prostu, umierać. Chcą żyć. Chcą czuć ziemię pod nogami, widzieć chmury nad głową, kochać innych ludzi, być z nimi i myśleć o tym. Nic więcej.

- No pewnie! - Guido z pancerki znalazł czas by odwrócić się do ostatnich dwóch osób na plaży, pomachać dłonią na pożegnanie i sprzedać ten swój bajerancki, wilczy uśmiech. Ale to też nie mogło trwać wiecznie. Taylor delikatnie ale stanowczo położył swoją połamaną łapę na jej plecach bo miał trudności by sięgnąć nią wyżej, nawet na wysokość ramienia niskiej lekarki. I po paru krokach po piachu weszli na trawę i zaraz potem zrobiło się ciemno gdy weszli w gąszcz lasu.

Za plecami zostawili ciszę. Jak na ten łomot broni maszynowej i wybuchów cisza zdawała się szarpać nerwy może nawet gorzej niż odgłosy walki. Wydawało się, że ktoś właśnie celuje do człowieka i jest ten ostatni moment zanim naciśnie spust. A jednak następował kolejny moment, kolejny krok, i jeszcze jeden i nic się nie działo.
- Póki dym się nie rozwieje powinno być trochę spokoju. - Taylor mruknął cicho nie wiadomo dlaczego. Szedł za Alice jakby chciał ją mieć na oku albo chronić przed czymś co mogłoby iść ich śladem Czasem też klepnięciem w ramię pokazywał jej kierunek. Bo dla Alice to szli przez jakiś zaciemniony las w którym z trudem było widać najbliższe pnie drzew. Do tego te cholerne gałęzie i korzenie i jeszcze krzaki zdawały się być idealna plątaniną w tych ciemnościach by łapać za buty i nogi no i próbować wywalić człowieka. Taylor też się potykał. Chyba każdy.
Doszli do swoich. Ci przystanęli w lesie i z bliska słyszeli ich przyciszone głosy oraz blade plamy twarzy, czasem jaśniejsza koszulkę wystającą spod kurtki. Nastąpiła chwila zamieszania gdy po ciemku próbowano się zorientować kto jest kto, czy wszyscy są, czy kogoś brakuje, ustalić czy ktoś wypadł do jeziora podczas przeprawy i kto ma co dźwigać z tego kutrowego złomu. Alice zaś w końcu odnalazła i dopchała się do rannych.

Ci byli zmarznięci. Ale wszyscy na to cierpieli. Przeprawa przez wodną kipiel nikomu w tym nie pomogła. Zwłaszcza ci w łodzi albo na górze transportera musieli być całkiem mokrzy. Z poparzonym przez rozgrzany olej gangerem było ciężko. Jasne było, że rany są poważne i zapewne zakończą się brzydkimi bliznami. Facet a raczej jeszcze chłopak, miał poparzoną twarz, szyję, trochę pierś, głównie z tej strony co siedział od silnika. Nie powinien od tego umrzeć w tej chwili ale cierpiał strasznie. Jedynie morfina lub podobnie mocny środek mogły mu ulżyć w cierpieniu w takich warunkach. Tak czy siak, i tak trzeba było go nieść bo sam nie był w stanie się poruszać.
Trochę lżej było z tym drugim co oberwał przy wyjeżdżaniu z jeziora. Alice jeszcze nie była pewna czy to był postrzał czy jakiś szrapnel ale była pewna, że oberwał w brzuch. Jak każda rana w brzuch była groźna i bolesna. Ale w porównaniu do rozgrzanego oleju bardziej standardowa. On co prawda pewnie dałby radę kuśtykać przez jakiś czas ale raczej też kwalifikował się do transportu noszowego. A to łącznie dawało zapotrzebowanie na dwie pary noszy i czterech noszowych.

Cisza zdawała się dzwonić w uszach, jeszcze mgnienie oka wstecz atakowanych przez ołowiana kanonadę śmierci i zniszczenia. Walka ustała, echo przebrzmiało, kończąc obijać się o ludzkie ciała, wprawiając w drganie organy wewnętrzne. Zastój, martwa nocna ciemność, kryjąca zarówno wrogów jak i przyjaciół. Istoty żywe stojące po obu stronach konfliktu bez większego sensu, lecz uparte dusze nie chciały… nie mogły tego zauważyć. Pchało je do przodu poczucie obbowiazku, rozkazy, a także rozpaczliwe marzenia, trzepoczące skrzydłami prosto w sercach. Wybijajace werblami na czaszkach dwa proste słowa: nowy dom, nowy dom…
Odległa, mglista wizja, tonąca we mgle i krwi. Zimnie nicującym przykucnięte wśród mokrej zieleni jednostki. W tym jedną niewielka, rudą i kłopotliwą, próbującą rozdysponować te mizerne resztki zaopatrzenia wśród najbardziej potrzebujących. Dłonie lekarki pracowały w ciemności, wykonując znane sobie aż za dobrze czynności. Bandaże, morfina, więcej bandaży. Igła, nici… antyseptyki i modlitwa nie schodząca z drżących ust. Brzytewka próbowała skupić się na pracy, tak było łatwiej - zamknąć się na niewielkiej powierzchni wypełnionej nią i pacjentami, dzięki czemu strach zmalał do znośnego poziomu. Już nie paraliżował, ani nie wciskał piekących okruchów w kąciki zielonych oczu.
- Taylor potrzeba noszy - wychyliła się do postawnego łysola, szepcząc aby nikt ich nie wykrył. Złapała też go za rękę ściskając mocno w niemej wersji podziękowania. Może i kulała na percepcji, jednak troski o jej osobę ciężko szło nie zauważyć, co rozczulało za każdym razem tak samo. - Grubsze gałęzie i kurtki, prowizorka. Dwie pary… czworo ludzi do transportowania. Lepiej żeby chłopaki nie szli, za mocno oberwali… jak się czujesz, nic ci nie jest?

- Nic mi nie jest. -
dotarła do niej ponura odpowiedz numeru dwa w hierarchii bandy. Dla ochrony przed słotna aurą naciągnął na głowę kaptur przez co też jego łysina nie bielała tak mocno w ciemnościach lasu jak zwykle.

Taylor wstał i ruszył w trzewia gangierskiej hałastry aby zaordynować kolejne polecenia. Mówił zbyt cicho, żeby Alice usłyszała co i komu ale za to widziała efekt tych słów. Nie widziała nawet sylwetek w tych ciemnościach lasu, słyszała jak przez monotonny odgłos deszczu ludzie przeciekają się przez zarośla ,jak jakieś gałęzie się łamią albo jak ktoś coś piłuje czy rozrywa. Czasem jakieś ściszone przekleństwo albo brzdęk metalu. Słyszała ludzkie szepty gdy ludzie w skórzanych kurtkach mokrzy i zmarznięci dalej moknęli i marzli zastanawiając się nad tym co się stało i co jeszcze może się stać. Drażniąca cisza i monotonny stukot deszczu o ziemię i liście w porównaniu do kanonady jaka się właśnie skończyła denerwował wszystkich. A na akcji odpadał standardowy dla Runnerow sposób radzenia sobie ze stresem czyli jaranie. Wsłuchiwali się w tą ciszę i wślepiali w ciemność lasu nerwowo ściskając zmarznięte i zmoknięte palce na broni.

Opatrzenie po ciemku dwóch rannych nie było sprawą łatwą. Odpadał najważniejszy receptor ludzki do odbierania bodźców z otoczenia. Nie można było jednak zwlekać aż się rozwidni a użycie światła mogło zdradzić pozycję całej grupy. Dlatego banda najemników w skórzanych kurtkach nie pozwoliła sobie na luksus palenia.
Opatrzenie postrzału czy szrapnela jaki przenicował brzuch młodego człowieka było trudne. Można było po ciemku zaimprowizować opatrunek osobisty, przymocować go, przemyć ranę, podać painkillery i liczyć, że to wystarczy dopóki warunki się nie poprawią. Taka prowizorka powinna wytrzymać przynajmniej kilka godzin i zapobiegała szybkiemu wykrwawieniu się.
Z poparzonymi jednej strony było łatwiej a z drugiej gorzej. Łatwiej bo poparzenie tak nie krwawiło i wystarczyło podać morfinę aby mieć pacjenta z głowy. Alice miała jeszcze morfinę więc mogła to zrobić. Tak samo jak potem zabandażować co się dało na tyle ile się dało w ten deszcz i po ciemku. A trudniej bo rana była rozleglejsza i w polowych warunkach niewiele można było na nią poradzić poza podawaniem morfiny i dbaniem by nie wdało się zakażenie.

Akurat jak skończyła swoje chłopaki nadeszli z noszami. Taylor już zdążył zaordynować, że ruszają dalej. W ten deszcz, w ten las, w ten śnieg i ciemność. Mieli rannych na noszach, mało kto nie był jeszcze ranny, mieli te cholerne żelastwo z kutrów do dźwigania więc będą więc się na tyle wolno, że Guido z Krogulcem i resztą na pewno i tak ich dogonią. Co gorsza zostawiali tak wyraźny ślad, zwłaszcza jak się rozwidni, że nie tylko swoi mogli łatwo pójść ich śladem. Dlatego Taylor chciał się oddalić od plaży tak bardzo jak się tylko da. Zapakowano więc właśnie opatrzonych rannych na zmajstrowane właśnie nosze i mroczne, utopione w mroku i deszczo-śniegu sylwetki wznowiły mozolny marsz. Taylor odnalazł Brzytewkę i znowu opiekuńczo ustawił się za nią. Ale tym razem szli gdzieś w środku kolumny potykających się ludzi.

Ochrona z przodu, ochrona z tyłu… a co z Guido, kto jego chronił? Pytanie przelewało się w głowie Savage, tak samo jak treść żołądka, buntowniczo próbująca opuścić dotychczasowe lokum na rzecz szerszego rozpoznania terenu. Lekarka musiała przez dłuższą chwilę liczyć oddechy, nim doszła do wniosku iż ryzyko zwymiotowania na buty uległo znacznemu zmniejszeniu. Kłaczek miał do pomocy Krogulca i jego ludzi, Milly oraz Nixa… musieli dać radę, dogonią ich. Przecież… nie mogło się im nic stać - pod rudą kopułą jej właścicielka zaklinała rzeczywistość, odsuwając najgorsze, najczarniejsze scenariusze. Niewola, rany, śmierć - wyspa proponowała całe spektrum mało przyjemnych alternatyw dla nudnej egzystencji, zwłaszcza po nocy, gdy wszystkie koty są czarne i ciężko odróżnić wroga od przyjaciela.
“Spokój… spokój do jasnej cholery. Uspokój się, skup na zadaniu. Im i tak nie pomożesz” - wbijała racjonalne rozwiązania, aż wreszcie przestały się jej trząść ręce. Poruszali się kolumną pośród mroku, mrozu i deszczu. Nie czuła już palcy, wsadziła więc dłonie do kieszeni, wspominając ze zmęczonym uśmiechem parę wełnianych rękawic, przekazanych Yordzie zeszłej nocy.

Gdzieś w tle zdawało się lekarce, że wciąż słyszy szum wody rozbijającej się o brzeg, albo było to raptem złudzenie. Złapała się go jednak, przymykając oczy i przywołując z pamięci podręcznej przeczytane dawno dane na temat obecnie okupowanej krainy.
- Lustra wody w poszczególnych jeziorach położone są na różnych wysokościach, przy czym różnica między poziomem wody jeziora Górnego i jeziora Ontario wynosi sto osiem metrów - szeptała do swoich butów, uważnie przebierając przykrótkimi nogami aby nie wyrżnąć twarzą w błoto - Wyjątek stanowią jeziora Michigan i Huron, połączone cieśniną Mackinac i hydrologicznie stanowiące jeden zbiornik wodny. Sumaryczna objętość Wielkich Jezior tworzy drugi, po jeziorze Bajkał, największy zbiornik wody słodkiej na kuli ziemskiej… - drgnęła, obracając się przez ramię aby gdzieś u góry i wybitnie z tyłu dojrzeć jaśniejszą plamę dolnej części twarzy zakapturzonego łysola.
- Wybacz, że zawracam ci głowę i zakłócam spokój, ale czy mógłbyś… - zrobiła krótką przerwę potrzebną na pociągniecie nosem. Starała się mówić cicho, w nocy echo niosło się daleko
- Jak się znajdziemy z resztą, daleko do bunkra? Gdzie jesteśmy? Prócz tego, że na wyspie…

- Skąd mam kurwa wiedzieć, pizga i nic nie widać. I sam jebany las, żadnej pieprzonej ulicy. Jebana Wyspa.
- Taylora syknął cicho ale z takim ładunkiem frustracji, że pewnie i krzykiem trudno było zmieścić więcej. Urwał bo się potknął więc po cichu przeklął. Zaraz znów syknął gdy się zapomniał i podparł zranioną ręką. W końcu się jednak się wyprostował ale znów nie mogli rozmawiać bo tym razem Alice na coś wpadła. Zaryła kolanem w zimną kałużę a w ramię chlasnęła ją jakąś gałąź. Wyspa rzeczywiście zachowywała się jakby koniecznie chciała pokazać swoje najgorsze obliczę.

W końcu znów ruszył dalej. Sądząc po odgłosach rodzinnych ta przeprawa była równie mordercza. Co chwila ktoś upadał alb wpadał na coś, czasem ktoś wpadł w jakieś krzaki albo się wywalił na amen i się znów mozolił do pionu a potem kolejnego kroku. A deszcz , ciemność i las zdawały się nigdy nie o kończyć.
- Idziemy na północ do strumienia. Potem wzdłuż niego. Na wschód. W prawo. Potem będą stawy. Stawy obejdziemy. I tam już zaczną się leje po bombach to już będzie blisko Bunkra. - wyszeptał ponurym głosem zastępca szefa bandy.

Wschód... jak niby znaleźć wchód po ciemku? Alice zostawało wierzyć w zdolności łysego Runnera i skupić uwagę na ograniczeniu strat własnych w postaci podartych ubrań albo nabitych siniaków. Skostniałe dłonie wbiła głęboko w kieszenie i mrużąc oczy przedzierała się w ciszy, patrząc pod nogi na tyle uważnie na ile się dało. Miało to niezaprzeczalne plusy - zmuszało myśli do skupienia na teraźniejszości, nie pozwalało szponom lęku wpędzić jaźni w panikę. Lęk... niewielka ruda lekarka odczuwała go każdą pojedynczą komórką ciała, choć nie bała się o siebie. Jej strach miał jedno, wciąż to samo imię.
Guido...

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline