Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-10-2018, 06:53   #653
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 87 1/2

Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; chłodno.




Luca Seaver



- Jeej, no co ty mówisz? Świetnie ci poszło Luca. - Stanley w pierwszej chwili zareagowała łagodnie i z przejęciem. Objęła wykończoną koleżankę w pocieszająco - opiekuńczym geście. Pozwoliła sobie pocałować ją w czoło i tak chwilę postały w milczeniu. - Jeej… I jak przygadałaś Księciunowi… Rany… Nikt z nas nie może sobie pozwolić czegoś takiego tak bezpośrednio. Fajnie, że to zrobiłaś, było warto. - roześmiała się wesoło żołnierka poklepując czarnowłosą po ramieniu. - I masz rację, też lecę z nóg. - dodała jeszcze na koniec nim ruszyły z powrotem w głąb magazynu. Plan zaznania snu, odpoczynku czy wyciągnięcia nóg okazał się jednak nieco bardziej skomplikowany niż im się to początkowo wydawało.

Szeregowa wpadła na pomysł by się przenieść do pracowni doktorka. A Luca wpadła na pomysł odwiedzenia Karla a te dwa adresy były w dość rozbierznych kierunkach patrząc z ich legowiska przy jakim spędzili noc. Stan namówiła nową kumpelę by najpierw spróbować zaklepać sobie miejsce u doktora Vaugha więc tam właśnie poszły w pierwszej kolejności.


---



- Spać tutaj? No ale jak? To nie jest noclegownia. Tylko punkt opatrunkowy. I sala operacyjna. I ambulatorium. I apteka. I izba przyjęć. I ostry dyżur… - Vaugh gdy usłyszał z czym przyszły nie był zadowolony. Elberta już na stole nie było, leżał teraz w sąsiednim pomieszczeniu tam gdzie obudziła się niedawno Luca i nadal leżał Travis. Z Elbertem Vaugh twierdził, że zrobił co się dało. Dostał końską dawkę leków więc teraz będzie spał. Travis był na lżejszych środkach ale po takiej nocy i kontuzjach też lepiej żeby spał. Powiedział im to gdy zastały go myjącego ręce w misce. Woda w misce miała czerwony kolor jak po czyszczeniu jakiś zwierzęcych czy rybich wnętrzności. Gdy zaczął wymieniać jaką rolę ma spełniać te blaszane pudło w jakim rozmawiali w zestawieniu z tym czym dysponuje znów zmarkotniał i to prawie z każdym kolejnym słowem.

- Oj doc, nooo… - zaczęła prosząco mówić szeregowa zagryzając wargi bo chyba nie spodziewała się odmowy.

- Oj, co doc, co doc! Właściwie to jestem kapitanem czyli i oficerem. Powinnaś mi salutować i mówić jak do kapitana. Wszyscy powinniście… - lekarz najpierw trochę się spiął gdy usłyszał odzywkę szeregowej ale potem znów zaczął markotnieć gdy podszedł do ściany, zdjął wieszaka ręcznik i zaczął nim wycierać mokre dłonie.

- Oojjj doc… Jak chcesz to będę ci salutować ale daj spokój… Za dobry człowiek jesteś na kapitana… - Stanley jęknęła, znowu zagryzła wargę i trochę ironicznie się uśmiechnęła. Wojskowy lekarz jęknął i uniósł głowę w męczeńskim spojrzeniu patrząc gdzieś na sufit a potem westchnął jeszcze raz, opuścił ją i pokręcił głową. Nie widząc sprzeciwu radiotelegrafistka urabiała go dalej. - No doc, noo… bądź człowiek… Chłopaki leżą tutaj, Luca właściwie też chyba powinna, Karl do rana siedzi w pace to co? Sama zostanę z czterema pustymi posłaniami? I mam się cały dzień zastanawiać co się z nimi dzieje? No weź doc, przecież chyba umrę z nerwów… - brunetka rozłożyła ramiona w geście bezradności przedstawiając swoja trudną sytuację życiową. Lekarz jeszcze raz westchnął i pokręcił głową odkładając ręcznik na wieszak.

- No dobra. Niech będzie. Możecie tu zostać. - zgodził się w końcu tonem przegranego człowieka.

- Oh dziękujemy! Mówiłam, że za dobry człowiek jesteś na kapitana! - wydawało się, że Stan prawie dosłownie podskoczyła z radości. Podbiegła ze dwa kroki do medyka i pocałowała go w szczeciniasty policzek.

- Dobra, dobra… - machnął ręką czekając aż brunetka go puści. - Teraz ty. - zwrócił się do Luci. - Chodź muszę cię zbadać. - powiedział przyzywając ją do siebie i prosząc by usiadła na krześle. Gdy to zrobiła pochodził wokół niej, zbadał jej uważnie oddech każąc oddychać albo nie oddychać a on przystawiał do jej torsu małą kopułkę która miała połączenie ze słuchawkami na uszach. Potem poświecił jej małą latarką w oczy przyglądając się im uważnie. Na koniec klęknął i sprawdził opatrunek na łydce. Pomacał przez bandaż i pytał czy boli jak dotyka. Nie było przyjemne, pewnie gdyby nacisnął naprawdę mocno albo uderzył czy zadrapał to by bolało. No ale tak, to było do wytrzymania.

- Dobrze, nie grzeb przy opatrunku, przyjdź jutro rano na zmianę. Chyba, że zacznie cię piec, boleć czy coś takiego. I nie drap gdy zacznie swędzieć. Będzie znaczyć, że się goi i nowa skóra się robi. - Vaugh poinstruował ją wstając z cichym stęknięciem. Zalecenie lekarza nie wyglądało na zbyt trudne do zrealizowania.

- Teraz to. Boli? Jak boli to mów. - doktor stanął za nią i zaczął uciskać palcami jej plecy. Właściwie to głównie prawą łopatkę, bark i ramię. Z zaskoczeniem stwierdziła, że może nie boli ale jednak przyjemne nie jest gdy dotykał. Ze dwa razy jednak zabolało, że aż syknęła boleśnie. - Tak jak myślałem. - powiedział odchodząc od niej i kiwając głową. - Masz tam coś naciągnięte i nadwyrężone. Może spadłaś na coś albo szarpnęło ci coś mocno ramieniem. - powiedział podchodząc do torby i w niej przez chwilę szukając czegoś. - Nic poważnego, i powinno w ciągu paru dni, no do tygodnie przejść. Ale lepiej nie nadwyrężaj tego ramienia do tego czasu. No tak spróbuj, bez dźwigania ciężarów, wieszania się na tej ręce czy siłowania. - powiedział odwracając się i trzymając w dłoniach jakieś małe pudełko jak od pasty do zębów. - Mogłaś nie czuć do tej pory bo jak wróciłem tobie też zaaplikowałem środki uspokajające i przeciwbólowe. Ale lżejsze niż chłopakom. I już właśnie powinny zacząć schodzić. - poinformował ją doktor znowu podchodząc do niej. Stanął od jej zranionego boku i przyglądał się gdzieś jej plecom. - Masz tu maść na stłuczenia. Powinna złagodzić objawy i przyspieszyć gojenie. Po prostu rozsmaruj na skórze i poczekaj aż się wchłonie. Znaczy aż wyschnie. Tylko właśnie myślę, jak ty tam sięgniesz… - Vaugh mówił trochę jakby się na głos zastanawiał.

- Ja ją mogę posmarować. A jakoś specjalnie trzeba? - Stanley zgłosiła się na ochotnika do tej misji i doktor też się ucieszył z tej decyzji. Chwile instruował ją jaki obszar i jak posmarować i wcale nie brzmiało to skomplikowanie. Nie, jeśli była do pomocy druga osoba. Wystarczyło wylać maść na dłoń i zasmarować nią właściwie całą łopatkę, bark i ramię.

- Dobra. To idę. Może dla odmiany ja sobie wreszcie pośpię. Będę u kapitana jakby coś się działo. - Vaugh mruknął nieco ironicznym ale głównie zmęczonym głosem, żegnając się z obydwiema kobietami i opuszczając pomieszczenie.


---


Skoro miały już zaklepane miejsce w ambulatorium czas było odwiedzić Karla Bishopa. Poszły tam z kocami i ciepłym piciem. Droga już była Luce znajoma, ta sama gdzie rano szli z Elbertem aby załatwić potrzebę. Tylko teraz nie było z nimi Elberta a druga szeregowa traktowała ją raczej jak koleżankę niż osobę podejrzewaną o szpiegostwo czy chociaż chęć ucieczki.

- Oh, Karl! - jęknęła na przywitanie radiotelegrafistka widząc kierowcę z bokobrodami i nadwagą. Rzuciła mu się w objęcia tuląc się do niego jak jakaś siostrzenica do dobrego wujka. Ten też ją objął a pozostali dwaj żołnierze nie przeszkadzali temu spotkaniu. Po pierwszej chwili tego przywitania brunetka odkleiła się od kierowcy i zaczęła mówić równie szybko co chaotycznie no i z przejęciem. - Oj, przepraszam, bo się tak wtryniłam a jeszcze Luca też przyszła… bo się obudziła… znaczy Travis też ale śpi teraz no a doc skończył Elberta i mówił, że chyba da radę uratować mu oko a my byłyśmy u starego… ooo! Żałuj, że tam nie byłeś! Ale Luca powiedziała temu Księciunowi! Przy kapitanie! Jakby siedział to by pewnie spadł z krzesła! - humor szeregowej znacznie się poprawił gdy doszła do kawałka o niedawno zakończonej rozmowie z oficerami. Pozostali też słuchali tego chaotycznie żwawego opowiadania, kiwali głowami i patrzyli na Lucę z ciekawością i chyba uznaniem.

Właściwie to Karl dość słabo przypominał jeńca czy więźnia. Raczej jednego z trójki zmarzniętych i zmęczonych żołnierzy. Od swoich strażników różnił się jedynie tym, że oni mieli broń a on nie. Ale wszyscy trzej siedzieli na czym się dało wokół koksownika i ogrzewali się ile mogli. Nawet relacji telegrafistki słuchali z podobnym zainteresowaniem i podobnie ona ich ucieszyła i rozbawiła. Jeden tylko mruknął, że jakby Karl się powstrzymał to by teraz we trzech nie musieli tu kiblować w tą słotę. Na to pozostali dwaj pokiwali głowami ale złości jakoś żaden z nich nie okazywał. Raczej trzech ludzi w mundurach skazanych na ten sam los.


---


Po wizycie u Karla którą chyba Stan się bardzo przejęła albo po prostu musiała jakoś odreagować i włączyło jej się gadane. Nawijała bez prawie bez przerwy i chyba wystarczało jej, że ma jej kto słuchać. Jak zaczęła mówić gdy wyszły z tego improwizowanego aresztu zostawiając zmarzniętego kierowcę z równie zmarzniętymi strażnikami to nawijała cały czas aż wróciły do ambulatorium i tam uwiły sobie nowe gniazdo.

- Oj, a tak się ucieszyliśmy jak nas tu skierowano. Myśleliśmy, że tu będzie lepiej. No wiesz, łatwiej i spokojniej. - żaliła się radiotelegrafistka tropicielce gdy wyszły z powrotem na ten przemieszany z deszczem śnieg. - Bo najpierw trafiliśmy nad jezioro. Kurczę, to miało być łatwe! Tak nam mówili. Ja wiem, że szeregowcowi oficer prawdy nie powie, i zawsze swoje gadamy ze sobą poza tym co nam powiedzą. Ale mówię ci, tam na tej Wyspie to drugi Wietnam. No chujnia. Nawet oficerowie byli zaskoczeni. Bo tam są ci bandyci z Detroit. Nikt sobie tego nie brał pod uwagę. I to wiesz, żeby to były jakieś palanty na motorkach to by nie było problemu. Ale ich jest cała armia! Skąd oni się tam wzięli?! Nikt tego nie wie. Nie było ich i nagle “buch” i są. Żadnych samochodów ani nic nie znaleźliśmy, nawet śladu po nich. A przecież musieli jakoś tutaj przyjechać z tego ich Detroit nie? - szeregowa żaliła się dalej dzieląc się z drugą kobietą wiadrem nieszczęść jakie spotkało ją, resztę patrolowców a po części chyba sporą część nowojorskich żołnierzy. Otworzyła drzwi do magazynu i na chwilę zamilkła gdy musiały iść gęsiego przez krótki ganek by wrócić do głównej części magazynu.

- No i jak tam strzelają na tej Wyspie… - wzdrygnęła się wyraźnie na wspomnienie o tym. - Cały czas tylko baliśmy się, żeby nas tam nie wysłali. Bo tam wszystko strzela. Moździerze, ckm-y, zwykłe szpeje, granaty… No wszystko! I to ile! Czasem pół dnia nawet! A potem w nocy. I znowu w dzień. No weź, jak to ma cię jakaś kula ominąć jak tam tyle tego lata? No nie da się… Dlatego baliśmy, że nas tam poślą… - westchnęła żołnierka kierując się w stronę starego obozowiska. Skoncentrowała się na chwilę co wziąć i w jakiej kolejności. Były w końcu tylko we dwie a miały pięć kompletów posłań, plecaków, broni i innego ekwipunku więc jasne było, że będą musiały obrócić więcej niż raz.

- Aha, bo wiesz, my jesteśmy Gwardia. Znaczy ja z chłopakami. Znaczy taka Gwardia Narodowa jak była kiedyś. Podobne w każdym razie. Niedzielni żołnierze. Tak na nas mówią ci “prawdziwi żołnierze”. Jak ci tutaj albo ci z “Rainbow Birds”. Znaczy ci co ich wysłali na Wyspę. Ale ich też tam poszatkowali. Nie wiem co jest grane. To nie są jacyś bandyci chyba. Coś jest nie tak. Żeby armia, chłopaki z “Rainbow” nie mogli rozpykać jakiś brudasów w kurtkach? Przez tyle dni? Przy takim strzelaniu? Kurwa jak chuj coś jest nie tak. - szeregowa była pod takim wrażeniem tego faktu, że aż zaczęła regularnie przeklinać z frustracji. Pokręciła głową i otworzyła drzwi by wrócić do ambulatorium. Zwaliła pierwszą ratę ekwipunku w róg i to na chwilę przerwało jej monolog.

- Kurwa wiesz co? Oni nas zaatakowali! Oni nas! Jakieś brudasy w kurtkach zaatakowali regularną armię! Kumasz taki patent?! - zawołała zirytowana żołnierka unosząc z irytacji i frustracji ramiona nad głowę by po chwili machania nimi nad głową głośno trzasnąć nimi o własne uda. - Przyszli w nocy. Dobrze, że nas tam nie było. Ale byliśmy rano po rannych i zabitych. I słyszeliśmy w nocy jak się strzelają. Bo to na tej Wyspie było, po drugiej stronie jeziora. - żołnierka opuściła głowę i pokręciła głową na chwilę przysłaniając sobie oczy dłonią, masując sobie palcami skronie.

- I jeszcze ta haubica… - westchnęła opuszczając dłoń i kładąc sobie obie na biodrach. - Ale pieprznęła… - uniosła brwi patrząc gdzieś w bok zasępionym wzrokiem. - I nie wiadomo co się stało. Szukali winny. Taki jeden kapitan prowadził przesłuchanie. Ale nie ten tutaj, ten przyleciał z pszczółkami… Rany ale nam magiel zrobił tamten kapitan… No niby tak wiesz, siedzi naprzeciw ciebie, głosu nawet nie podniesie, zapyta czy wody chcesz czy przerwę no niby w porządku. Ale taki strach, że cała mokra jesteś i w ogóle słowa boisz się powiedzieć, że coś znajdzie albo sie przyczepi. A jak coś znajdzie to sąd polowy… Ale nam magiel zrobił… - Stanley nawet teraz pokręciła z wrażenia głową i otarła rękawem czoło. Potem znowu pokręciła głową.

- Bo wiesz nie wiadomo dlaczego ta haubica pieprznęła więc trzeba było to wyjaśnić. Bo albo niedbalstwo artylerzystów więc sabotaż, albo jakaś dywersja jakiegoś dysydenta, albo ktoś z zewnątrz. Więc ten cały Yorda węszył jak cholera bo za każdy z tych punktów to ciężkie paragrafy są. W końcu nie wyjaśnił bo pojechał na miasto i wrócił drętwy. Ci co tam byli mówili, że stał i gadał z tymi gangerami i nagle padł jak ścięty. Jak kłoda. Najpierw myśleli, że dostał headshota bo co innego? Ale żadnej krwi nie było. Potem przywieźli go do bazy i dalej drętwy. Łapiduchy nie wiedzą co mu jest. Ma jakąś śpiączkę ale nie wiedzą skąd, dlaczego i kiedy z tego wyjdzie. Po prostu jakby ktoś nagle mu jakiś prztyczek przełączył i po chłopie. Ale taka jedna do niego przychodziła. Z tej wiochy, lekarka. Weteryniara właściwie. Ładna. Ale on też gdyby nie taki magiel to nawet, nawet… Ale też mu nie pomogła. Na mój babski rozum to chyba albo mu samo przejdzie albo nie. - szeregowa pokiwała głową dzieląc się z Lucą kolejną dawką przemyśleń. W końcu machnęła ręką by wrócić po kolejną porcję sprzętu i betów.

- Wiesz, ja to chyba bym nie chciała mieć chłopa z woja. No weź, tak wszystko na baczność tutaj a potem jeszcze w domu na resztę życia. W ogóle nie czaję lasek co z wojskowymi się wiążą. Chyba same nie zaznały tego syfu albo jakieś dziwne są. - Stan wzruszyła ramionami i pokręciła głową wychodząc na główną część magazynu gdy chyba nie rozumiała kobiecego gatunku który miał takie dziwne upodobania.

- Jak ja bym mogła to wcale bym w woju nie była. Po co mi to? Dalej bym pewnie siedziała w tej swojej pizzerii. Szef mnie zrobił szefem zmiany. Mówił, że mam talent i w ogóle się nadaje. I, że jak się będę starać to może w przyszłym roku zrobi mnie szefem całej pizzerii… Kurwa… To by było dwa lata temu… ehh… już od dwóch lat bym była szefem pizzerii pewnie… ale dostałam powołanie… - wojskowa wyraźnie zmarkotniała gdy z zaskoczeniem dla samej siebie odkryła ile czasu już spędziła w mundurze. Pochyliła się nad kolejną porcją plecaków, broni i reszty szpeja by je zebrać i ruszyć z powrotem do ambulatorium.

- Bo my jesteśmy niedzielnymi żołnierzykami. Ale najpierw musimy odsłużyć swoje w jakiś służbach. U nich, w Gwardii, Policji albo czymś takim. - zaczęła tłumaczyć gdy chyba zorientowała się, że dziewczyna która nie jest z Nowego Jorku może chyba nie łapać tych zawiłości służby. Przy “nich” wskazała brodą na żołnierzy jakich mijały.

- Dlatego jesteśmy normalni. Ja i chłopaki. Nie wiem jak trzeba mieć zryty baniak by zostać GI na stałe i dobrowolnie. - znowu pokręciła głową potwierdzając, że mimo munduru na sobie wcale nie rozumie motywacji wszystkich mundurowych. - Bo ja z chłopakami jesteśmy z jednego osiedla. Razem nas powołali. Nikt z nas nie chciał iść w kamasze. Ale jak nie masz pleców a zaczniesz się migać to się grubo robi. Karl nie jest od nas. Poznaliśmy go już w koszarach. - westchnęła znowu otwierając drzwi do ambulatorium. Przytrzymała je nogą aby czarnowłosa tropicielka mogła też przejść.

- Ale nie jest tak źle. W woju uczą cię czegoś. Zawsze. Każdego. Ja na przykład zgłosiłam się na radio. Travis wcale się nie zgłaszał a i tak sierżant go zarekomendował i został starszym. Teraz może zrobią go nawet kapralem. Może i lepiej. Fajnie by mieć swojego kapsla w paczce. No a Elbert poszedł na zwiadowcę. Zawsze czegoś uczą. No i wiesz. Jesteś żołnierzem, nie chodzisz głodna, masz mundur i swoje przywileje. Pierwszeństwo w kolejkach , lepsze talony, możesz kazać jakiemuś szmaciarzowi bez munduru kazać sobie ustąpić miejsca czy spieprzać. No żołd masz niczego sobie. Są, plusy, są… - dziewczyna zdawała się trochę uspokajać jak mówiła o plusach służby w mundurze. - No to Nowy Jork. U nas jak gdzieś nie przesłużysz w mundurze to od razu podejrzenie, że jesteś dysydentem. Dobrze wygląda w papierach jak masz tam jakiś mundur. Otwiera wiele drzwi. - tą część zdania wyszeptała gdy obie pochyliły się rzucając i układając kolejną porcję sprzętu. A i tak nerwowo się rozglądała dookoła mimo, że były same w ambulatorium. W końcu złapała Lucę za rękaw i pochyliła się nad nią jeszcze bardziej szepcząc jej prosto w twarz.

- U nas jest tak, że nigdy nie wiesz kto donosi. Kto cię zakapuje. Ja tam jestem pewna tylko moich chłopaków i z innymi prawie nie gadam. A zwłaszcza w koszarach. Zawsze jakaś gnida czeka by kogoś podpierdolić. Dlatego dobre są takie wyjazdy. Jak jesteś na akcji to nawet te nasze gestapo spuszcza z tonu. Dlatego wszyscy myśleliśmy, że przyjedziemy tutaj to odetchniemy. Wiesz, takie wakacje w lesie nad jeziorem na koszt woja… - dziewczyna skończyła swoje nerwowe, ostrożne szeptanie tęsknym westchnieniem niespełnionych planów. Znowu oparła sobie łokieć o kolano i pochyliła do przodu głowę by przeczesać dłonią swoje włosy.

- A tu chuj… Ale jak jesteś szpejem to zawsze wychodzi jakiś chuj. Nie ten to inny. - westchnęła wstając ponownie do pionu i ruszając z powrotem w kierunku głównej części magazynu.

- No i teraz. Jak nas przydzielili tutaj, myśleliśmy, że nam się udało. Że jakby kogoś wysyłali na tą cholerną Wyspę to na pewno nie nas. - rzekła z autoironią i przez chwilę szła z dłońmi na biodrach nie mogąc się nadziwić własnej naiwności.

- Aha, bo widzisz, w nocy przeleciały śmigłowce z posiłkami. - spojrzała na idącą obok kumpelę gdy chyba sobie przypomniała, że jeszcze o tym nie mówiła. - Prawdziwe Chinooki! Prawdziwe CH-47! - oczy nagle jej się zaświeciły z wrażenia i na usta wypłynął uśmiech. - Wcześniej je widziałam tylko ze dwa razy jak przelatywały na paradzie na 4-go Lipca. Ale nigdy z bliska! A teraz było w nocy ale raanyyy! Wszyscy polecieliśmy je zobaczyć! - roześmiała się wspominając tą emocjonującą chwilę. - A wiesz jaki to huk? Jaki wiatr wali od tych wirników? Jak w jakąś strasznie silną wichurę, oczy mrużysz a i tak prawie nic nie widać! Ale i tak wszyscy patrzyliśmy ile się dało! Bo ej, przecież to prawdziwe Chinooki! - radiotelegrafistka prawie zawołała radośnie wyrzucając ramiona do góry z tej ekscytacji. Potem doszły do ostatniej partii betów przy starym obozowisku i zaczęły je zbierać.

- Właśnie wtedy ich dowieźli. - powiedziała ciszej wskazując na magazyn wypełniony żołnierzami. - To CB. Construction Battalion. Ale wszyscy wołają ich Seabees. Tacy saperzy szturmowi. Spece od wojny miejskiej i zdobywania umocnień. Elita. Ściągnęli ich do zdobycia tego cholernego Bunkra na tej cholernej Wyspie. Bo “Rainbows” się zaczęli kończyć. I dobrze. Bo inaczej pewnie my byśmy byli następni a nam na tą cholerną Wyspę cholernie się nie śpieszy. - radiowiec wyjaśniała dalej swojej nowej kumpeli wydarzenia z ostatnich dni. Wzięły już ostatnie resztki ekwipunku i wracały znowu do ambulatorium. Stanley znowu powtórzyła manewr z otwieraniem i przytrzymaniem drzwi dla różnookiej.

- Ja powiem ci, nie wiem jak u nich się ten Księciuniu uchował. Bo po starym albo po Grishamie to widać, że się zna. Ale ten to chyba jakiś nowy albo biurkowy, bo jak jakiś gryzipiórek z koszar co na pierwszy wyjazd przyjechał. - Stan ośmielona tym, że znowu zostały same w ambulatorium no i kumpeli się tak dobrze opowiadało to w końcu powiedziała swoje co myśli o poruczniku Weisie.

- Aha, bo zapomniałam… - wzruszyła brwiami gdy rzucała na podłogę ostatnią partię ciężarów. Otarła rękawem czoło i przeciągnęła się szeroko. - Bo wiesz, te Chinooki nie parkowałyby tutaj czekając na kulkę tylko odleciały w cholerę jak najszybciej. No ale jak startowali znowu ci cholerni gangerzy. Poszatkowali jedną maszynę na tyle, że musiała awaryjnie lądować na pierwszym względnie bezpiecznym terenie. Czyli tutaj. I teraz próbują je sklecić, żeby chociaż stąd odlecieć. A nie może odlecieć tylko ta sprawna bo mają na pokładzie paliwo w beczkach do przepompowania. Bez tego, żadna z nich nie wróci do Nowego Jorku. Jak odleci ta sprawna to nawet jak tą postrzelaną naprawią to by musiała czekać na dowóz paliwa. To znowu musieliby przylecieć drugim śmigłowcem albo wysyłać jakoś ciężarówkami. Jedno i drugie słabe rozwiązanie i niepewne. Dlatego na razie są tutaj obie. Ale wiesz, jak śmigłowiec leci to naprawdę jak nie masz czegoś specjalnego na śmigłowce to ciężko go strącić. Ale jak siedzi tutaj jak kwoka na grzędzie to wiesz, granat czy dwa i dupa zbita. A to cacuszka wszystkich Nowojorczyków więc i nasz stary i ten tutaj trzęsą jajkami aż zęby dzwonią. Dlatego nie pozwolił ci odejść. Jakby ci cholerni bandyci się dowiedzieli, że stoją tutaj gotowe do rozwalenia to po tym co widziałam dotąd na pewno by tego nie przepuścili. Dlatego tylu żołnierzy ich pilnuje. Dopiero jak odlecą to się uspokoi. - na koniec Stan wyjaśniła końcówkę wydarzeń jak i po co wszyscy siedzą na tym zapomnianym przez wszystko i wszystkich lotnisku. Tylko zimna, złośliwa aura zdawała się pamiętać o tym pustkowiu. Ale jeśli inni żołnierze podzielali obawy brunetki to chyba nie był to tak zły scenariusz jak atak bandytów na te dwa unieruchomione śmigłowce.

- Rozpalisz ogień? Ja przygotuje śpiwory. - zapytała z ulgą specjalistka od łączności. Gdy Luca zajęła się tym co nie sprawiało jej trudności ta druga zaczęła rozkładać dopiero co złożone maty i śpiwory szykując miejsce do spania. Wreszcie chyba się wygadała bo zamilkła na dłuższą chwilę. W końcu i posłania były gotowe wokół wesołego ciepła płonącego ogniska. Stan z ulgą siadła na swoim posłaniu i z lubością zaczęła ściągać mokre buty. Potem jeszcze i resztę munduru zostając w końcu znowu w samych majtkach i podkoszulkach. Podobnie jak w nocy zanim się położyła rozstawiła mokre rzeczy do ogniska. - A chcesz, żeby cię posmarować tą maścią teraz czy jakoś potem? Wiesz, jest chwila spokoju to chyba lepiej teraz. - powiedziała gdy wychyliła się w stronę munduru by sięgnąć po pudełko z tubką maści od Vaugha.




Burt Lake; knajpa “Happy Meal”; sala główna; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; ciepło.




Oriana Moroz




- Paniusiu widzisz jak leje? Wszystko zalało. Drogę, ulice, silnik, wszystko. - facet z zarośniętą szczęką i zniechęconym spojrzeniem szybko skwitował słowa Indianki. Nawet jeśli we trójkę się trochę spóźnili to i tak zastali ugadanego przez Chaayę kierowcę i jego pojazd to szybko okazało się, że z bezproblemowej podróży na północ do Cheb wyszły nici. Kierowca był zniechęcony i znużony bo deszcz zalał mu silnik czy coś takiego. W każdym razie w ten deszcz nie zamierzał ani dłubać przy samochodzie ani jechać. Zostawił to sobie na “po deszczu”. I tak zmókł i zmarzł gdy do tej pory prawie od rozstania z szeryf, próbował uruchomić pojazd który i bez deszczu nie wyglądał sprawnie i zdrowo. Zniechęcony, zmoknięty i zmarznięty facet więc wrócił do knajpy. Po chwili wymiany zdań i uwag i Chaaya i Harry doszli do wniosku, że aż tak im się nie śpieszy by zasuwać z buta w taką aurę. Deszcz przemieszany ze śniegiem skutecznie wytłukł całe życie z ulic. Jedynie światła w domach zdawały się świadczyć, że ten okruch Ruin jest zamieszkały przez ludzi. Na ulicy nawet jak przemykała się jakaś postać to szybkim krokiem i zaraz chowała się wewnątrz jakiegoś budynku.

Para opiekunów szarowłosej dziewczyny skierowała swoje i jej kroki też, do tej samej knajpy co przed chwilą udał się ich niedoszły kierowca. Decyzja okazała się o tyle szczęśliwa, że wewnątrz było ciepło a rozstawione świeczki i lampy nadawały pomieszczeniu przyjemny blask kontrolowanego, żywego ognia. Wewnątrz dawało się wyczuć zapach tych płonących świeczek ale gdy zajęli miejsce przy jednym ze stołów szybko dało się dostrzec kilka rzeczy.

Po pierwsze główna część sali oprócz “ich” kierowcy który siedział sam przy jednym ze stołów i nie wykazywał potrzeby większej integracji z kimkolwiek było prawie pusto. Siedziało jakiś dwóch typów przy jednym ze stołów, jeden przy barze i to wszystko. Ale na zewnątrz było jeszcze ciemno gdy dotarli na miejsce.

Drugie co odkryli to to, że było jeszcze tak wcześnie, że lokal dopiero zaczynał swój dzień. Kuchnia zaczynała swoją pracę aby przygotować swoje śniadania dla gości, za ladą uwijał się tylko właściciel i od ręki mógł podać coś do picia, na zimno czy na ciepło ale na śniadanie trzeba było poczekać. Byli tak prędko, że byli świadkami jak do środka weszła jakaś młoda dziewczyna zdejmująca wewnątrz płaszcz i kaptur i jak się potem okazało była to kelnerka która zaczynała swój kolejny dzień pracy, podobnie jak kuchnia. Potem z góry gdzie pewnie były pokoje sypialne zaczynali pojedynczo schodzić kolejni goście którzy spędzili tu noc ale to już gdy zaczynało na zewnątrz szarzeć.

Gdy tak siedzieli przy czymś ciepłym do picia, zawiesiwszy wcześniej mokre płaszcze po krzesłach i wieszakach musieli czymś się zająć. Więc oboje podjęli wątek jaki zaczęła ich podopieczna czyli to, żeby została stróżem prawa. Obojgu się chyba ten pomysł spodobał i zareagowali na niego bardzo ciepło. Mówiła głównie Johns. Opowiadała o różnych stróżach prawa. O strażnikach dróg, marshallach, policjantach, szeryfach i tych wszystkich których obecnie zwykle nazywało się sędziami. Bo często musieli jednoosobowo egzekwować przestrzeganie prawa czyli być i dawnym detektywem, policjantem, i sędzią, i egzekutorem. Tak jak dziś rano nie tylko wytropiły złodziejaszków ale i ich zatrzymały, odebrały skradzione mienie i wymierzyły karę.

- Ja to jeszcze wiem to wszystko dość po łebkach. Ale zobaczysz, Ori, jak przyjedziemy do Cheb to tam szeryfem jest… no mam nadzieję, że jeszcze jest… w końcu dobre kilka lat mnie tam nie było… - Indianka mówiła z przekonaniem ale w pewnym momencie chyba znów do niej dotarło jak dawno nie było jej w rodzimych stronach i ile przez ten czas mogło się zmienić. A w obecnych czasach, zmiany rzadko bywały na lepsze. Zwłaszcza, że te plotki jakie dotąd słyszeli o zimowych wydarzeniach w Cheb nie brzmiały zbyt uspokajająco. Zwłaszcza właśnie dla Indianki bo jej towarzysze jechali w te strony po raz pierwszy.

- No w każdym razie jak przynajmniej wyjeżdżałam to szeryfem był Dalton. Szeryf Dalton. On już ma swoje lata, pewnie mógłby być moim ojcem. Ale to taki, prawdziwy, przedwojenny glina. Myślę, że trudno by było spotkać kogoś od kogo lepiej można by się nauczyć tego gliniarskiego fachu. Jeśli chcesz to cię z nim zapoznam gdy przyjedziemy do Cheb. - policjantka uśmiechnęła się bielą sympatycznego uśmiechu z ciepłym spojrzeniem pełnym radości i nadziei jakim obdarzała szarowłosą dziewczynę. Harry pokiwał głową i też widocznie uważał to za dobry pomysł. Oriana poczuła jak w jej głębi, osłabiona tabletką Scarlett zawyła z bezsilnej złości słabnąc i rozpadając się pod ich ciepłymi spojrzeniami jakim obdarzali szarowłosą ale i jakim jej się obrywało. Skuliła się w jeszcze głębszym, ciemniejszym kącie nie mogąc znieść tego ciepła jakim obdarzała dziewczynę para opiekunów.

Nieświadoma tego dziewczyna, pewnie w jej wieku, może trochę starsza, podeszła do ich stolika. I wtedy Azjata wpadł na kolejny pomysł widząc, że Johns już nawiązała kontakt wzrokowy z kelnerką i przymierzała się do złożenia zamówienia. - A może niech Ori dzisiaj zamówi nam coś do jedzenia? - zaproponował patrząc na Indiankę i wskazując lekko kciukiem na siedzącą obok dziewczynę.

- O. Czemu nie. Świetny pomysł. - Chaaya uśmiechnęła się z aprobatą i oparła się wygodniej o oparcie aby siedząca obok Oriana mogła swobodniej rozmawiać z kelnerką. Ta zatrzymała się przy stoliku i słysząc tą wymianę też uśmiechnęła się przyjaźnie do trójki przy stole i zogniskowała wzrok na szarowłosej trzymając mały notesik i ołówek aby przyjąć zamówienie. Scarlett wreszcie dała upust swojej dotąd bezsilnej złości i zarechotała szyderczo spętana w swojej ciemnicy “No wykaż się! Tak na ciebie liczą! Pokaż ile jesteś warta!” wysyczała szyderczo. Ona tak jak i Ori widziała chyba coś czego zdawali się nie dostrzegać ani dzielna Chaaya ani mądry Harry. Może nawet ta kelnerka. Ale Ori ze Scarlett widziały na pewno.

Widziała twarz dziewczyny czekającej na zamówienie. W podobnym wieku jak ona sama. Widziała na tej twarzy wyraz sympatycznego oczekiwania aż coś zamówi. Czysta, jasna twarz. Twarz po której z oczy spływały ciemne smugi jak z rozmazanego łzami makijażu. Ciemne smugi spływały po policzkach, z policzków na szczęki a stamtąd jak krew, czarna krew, skapywały na czystą, jasną koszulę kelnerki. Wzrok szarowłosej zahaczył o ciepły uśmiech Chaayi. Nie, nie, dziewczyna czekająca na zamówienie miała ładną młodą czystą twarz, bez żadnych smug!

Ale miała. Znów to widziała. Wyraźniej. I twarz. I plecy. Zza pleców unosiło się coś. Jak jakieś macki. Czerwone. Palące. Sprawiające ból i rozrywające ciało. Widziała jakby wbijają się w ciało kelnerki. - Ori, obiecuję, że zjemy wszystko co zamówisz. - dłoń Harry’ego po przyjacielsku i dla dodania otuchy uścisnęła jej dłoń. Nie. Kelnerka stała chyba już trochę zaskoczona przedłużającą się zwłoką ale była młoda, ładna i czysta. Nie miała żadnych czarnych smug na twarzy ani czerwonych macek na plecach.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; ciepło.




Baba



Śniadanie okazało się pyszne i wszyscy szamali aż im się uszy trzęsły. Ale tak jak się spodziewał wielgachny mutant było go przeraźliwie mało jak na tyle osób. Bardziej jak przystawka niż właściwie danie. Ale nic więcej nie mieli w zanadrzu. Mieszkająca samotnie Kate nie była przygotowana na tak nagły “najazd” na kuchnię i spiżarnię tak wielu osób. Prawdopodobnie zresztą jak każda przeciętna rodzina której nagle przybyłoby kilkanaście osób do wykarmienia.

Ale ten ciepły, smaczny posiłek i tak chyba wszystkim poprawił humor. Część poranionych gangerów jadła sama, część trzeba było w tym pomóc. Po posiłku większość, zmarzniętych rannych usnęła. Więc “przy życiu” zostało ich dość mało. Baba, Ted, Lenin, Twetty, Rewers i Kate. Na zewnątrz już zrobiło się widno chociaż nadal lał deszcz przemieszany ze śniegiem. Od strony jeziora znowu doszła fala ogłosów świadczących o wznownieniu walk. Ciężka broń i eksplozje. Ale choć intensywna nie była tak długa jak ta która była z godzinę czy dwie wcześniej, tuż przed właściwym świtem. A potem znów się uspokoiło. Odgłosy walk wyraźnie denerwowały parę Runnerów bo często nerwowo zerkali w stronę okien prowadzących na ulicę. Co prawda nawet jakby były otwarte i piękna pogoda by było to było zbyt wiele ulic i budynków do nabrzeża aby móc obserwować Wyspę i to co się na niej dzieje. Olbrzymi, łysy Pazur też wydawał się zaniepokojony chociaż na tyle nad sobą panował, że dla Baby nie było to tak oczywiste po samym zachowaniu. Widział jednak jak machinalnie dotyka krótkofalówki ale stąd do Wyspy było raczej zbyt daleko by złapać łączność.

- Tak towarzysze, towarzysz Baba przygotował świetny i smaczny posiłek dla naszego kolektywu za co mu wszyscy podziękujmy. - odezwał się w końcu Lenin pierwszy przerywając kłopotliwe milczenie. Tweety bez żenady najpierw wyskrobała talerz do czysta a potem wylizała go do czysta.

- No. Dobre było. - powiedziała blondynka odkładając wreszcie już pusty całkowicie talerz i wycierając usta rękawem kurtki. Pozostali też w ten czy inny sposób podziękowali za posiłek i wysiłek jak Baba włożył w jego przygotowanie. Kate zaczęła mówić coś co Baba świetnie już zdążył się zorientować w ciągu ostatnich kwadransów. Czyli, że no potrzebują pomocy z tymi posiłkami bo ona po prostu nie ma tyle jedzenia na tyle osób. A za parę godzin znów trzeba by coś przygotować a nie zanosiło się aby nagle półki miały obrodzić zapasami same z siebie. Tu do pewnego stopnia wspomógł ją dowódca Pazurów. Miał trochę zapasów mógł ich użyczyć. Choć to też była raczej doraźna pomoc niż rozwiązanie problemu. Poranieni gangerzy mogli wymagać i paru dni, może tygodnia albo więcej opieki a cały ten czas trzeba było ich jakoś karmić. Wyglądało na poważny problem i zmartwienie. Towarzysze Lenin i Tweety też nie mieli za bardzo zapasów na tą okazję choć zaoferowali się, że mogą pojechać. Tylko gdzie? W całym Cheb od zimy, spalenia spichlerza i połowy łódek było krucho z żywnością. A akurat Runnerzy nie mieli wśród sąsiadów Kate od tej zimy zbyt dobrej renomy. Byli jeszcze żołnierze NYA no ale z tymi to już w ogóle nie było co liczyć na jakąś pomoc w tym względzie. Jednym słowem klops i to na najbliższe dnie a może i dłużej się szykował.

- A co do twojego pytania towarzyszu, to nasi przyjaciele też popłynęli na Wyspę. Po to aby we właściwy, kolektywny sposób rozdysponować dobra materialne, sprawiedliwie i praworządnie, zgodnie z wolą ludu i aby syta garstka posiadaczy i wyzyskiwaczy nie trzymała wszystkich dóbr materialnych tylko dla swojej kliki. Niestety ten sam element wrogiego aparatu nacisku jaki gnębi nas tutaj, wywrotowo działa również na Wyspie. - towarzysz Lenin nie bardzo mając chyba pomysł skąd nagle wyczarować tyle prowiantu, na tyle osób i dni wrócił do tego o czym rozmawiał z Babą na zewnątrz, zanim schronili się przed aurą w środku. Gospodyni chyba nie przygotowana na taki słowotok i zmianę tematu popatrzyła na Lenina w zdumieniu. Rewers pokręcił głową ale milczał. Wydawał się poważny i zamyślony. Tweety machnęła ręką wstała i wyszła na zewnątrz aby zapalić.

- Rany, chłopie ale ty masz gadane. - Ted odezwał się trochę jakby z uznaniem a trochę z niedowierzaniem obserwując i słuchając Lenina.

- Bo to prawda. A teraz i my, i wy towarzysze, mamy wspólnotę interesów. Wszyscy mamy naszych towarzyszy na Wyspie. I wszyscy mamy mniejsze lub większe zatarki z tymi nacjonalistami z Nowego Jorku. Każdego nas albo już gnębili, albo gnębią, albo dopiero zaczną gnębić. Po kolei, więc się nie wyłamujmy z kolektywu bo musimy działać silni i zjednoczeni. Inaczej wykończą nas po kolei. - Lenin popatrzył już nie tylko na Teda i Babę ale i wszystkich przytomnych pozostałych przy stole. Panowała chwila milczenia zanim odezwał się Ted.

- Mów za siebie. Ja tam ani do nich, ani do was nic nie mam. Nie mieszajcie mnie w to. - Ted wykonał odmowny ruch ręką i coś nie chciał chyba mieć za wiele wspólnego z tym co mówił Lenin.

- Ja też nic nie mam do żołnierzy. Nic mi nie zrobili. A poza tym jestem teraz jedynym tutaj lekarzem. A poza tym opiekowałam się ich kapitanem. Kapitan Yorda. To taki przemiły człowiek. I prawdziwy dżentelmen. - gospodyni też miała chyba obiekcje co do uznania Nowojorczyków za wroga a gdy mówiła o owym kapitanie wydawało się, że wspomina go naprawdę ciepło.

- I to jest bardzo częsty błąd towarzysze. Podczas rewolucji nie można stać z boku. Nie można pozostać neutralnym. Stara rewolucyjna zasada mówi, że kto nie jest z nami to jest przeciwko nam. Oni też tak uważają. Te żołnierzyki. Sądzisz, towarzyszko, że co zrobią jak się dowiedzą, że trzymasz tu rannych ich wrogów? Przyjadą złożyć ci życzenia i poklepią po główce bo się zajmowałaś ich kapitanem. - Lenin popatrzył na Kate i wydawał się pewny tego co mówi. Zaraz też zwrócił się do Bety 3 czyli Teda. - A ty co myślisz? Nic do ciebie nie mają? A chcesz towarzyszyć towarzyszowi Babie w jego eskapadzie na drugi brzeg jeziora? I co myślisz, że będą robić te żołnierzyki jak was znajdą? Puszczą was? Oj nie wydaje mi się. Wydaje mi się, że skoro nie jesteście od nich a za cholerę mi nie wyglądacie na ich zielone kubraczki, to raczej będą strzelać a potem pytać. Co wtedy zrobisz? Będziesz im tłumaczył, że nic do nich nie masz? - obsztorcował Teda i ten mu nie odpowiedział. Baba miał wrażenie, że trawi w myślach słowa szefa lokalnej partii komunistycznej.

- O matko, to może być prawda. W zimie ktoś tu zamordował jeden punkt opatrunkowy. Razem z lekarzem. - Kate westchnęła przejeta zasłaniając usta dłonią jakby dopiero teraz skojarzyła jakie możliwe niebezpieczeństwo ściągnęła sobie przyjmując rannych jednej z walczących stron pod swój dach.

- Aha! Widzisz towarzyszko? Widzę, że zaczynasz myśleć, dobrze, bardzo dobrze. Sami widzicie towarzysze, że jedziemy na tym samym wózku. Mamy tego samego wroga klasowego który chce nas zniszczyć. I nie będzie zbyt wybredny w tym niszczeniu. - głos Lenina stał się silniejszy i bardziej zdecydowany. Postukał do tego palcem w stół aby podkreślić wagę tego co mówi.

- Musimy zawiadomić szeryfa. On będzie wiedział co robić. Trzeba ogłosić, dać znać, że tutaj jest szpital. Strefa eksterytorialna. Neutralna. Rany, przecież jakby ktoś mi tutaj wpadł i tak wysiekł… No nie, chyba bym umarła. Nie mogłabym mieszkać w takim domu, musiałabym się wyprowadzić po czymś takim… I trzeba ustalić jakieś zasady, przecież to nie może tak być, że się tak będziecie wszyscy mordować ledwo jeden drugiego na oczy zobaczy… - Kate wydawała się naprawdę przejęta tym całym obliczem wojny i jej ciemnymi stronami i zagrożeniami. Widok rzeźni w jaką mógł się przemienić jej dom i klinika w jednym, gdyby tu wpadli żądni runnerowej krwi żołnierze chyba bardzo dźgnęła ją w serce. Wstała od stołu i zaczęła się ubierać.

- Zawiozę cię. - odezwał się krótko milczący dotąd Pazur. Z oczywistych względów do przejechania przez most który obecnie był granicznym, Runnerzy i ich furgonetka niezbyt się nadawały a Baba i Ted nie mieli żadnego środka transportu więc szybką alternatywą była tylko terenówka Pazurów. - Ale można wywiesić na zewnątrz flagę czerwonego krzyża. Kto jak kto, ale żołnierze z Nowego Jorku powinni rozpoznawać ten symbol. - powiedział prostując się od stołu najemnik. I Lenin i Kate przyklasnęli temu pomysłowi i towarzysz obiecał się tym zająć.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline