Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-10-2018, 12:40   #33
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, późne popołudnie


Juan Maria Alvarez

Huk strzałów rozszedł się echem po małym, piwnicznym pomieszczeniu, ale Juan miał wrażenie, jakby wybuchy rozlegały się prosto pod jego czaszką.

Kule przeszły przez kłęby dymu, uderzyły w ściany rozwalając kafelki na kawałki.
Wąż, jakby nigdy nic, pochłonął Eugenio Uccoza, a potem wystrzelił naprzód, ogarnął Juana Marię Alvareza i dalej sicerio nic nie pamiętał.

Kiedy się ocknął zorientował się, że leży na podłodze.

Ale nie była to podłoga w szpitalnej piwnicy. Tego był pewien. Raczej spękana, nierówna, kamienna powierzchnia. Nad sobą ujrzał … sklepienie jakiejś jaskini, wyraźnie czuł zapach wilgoci i rozkładu, widział roślinność porastającą ściany i nachodzącą na sufit.

A potem usłyszał kroki. Powolne, zbliżające się do niego kroki.

Nie mógł się ruszyć. Całe ciało miał sparaliżowane, jakby podano mu jakiś silny narkotyk lub środek na zwiotczenie mięśni.

Zobaczył nad sobą jakąś rozmazaną postać. Starego mężczyznę. Indianina. Całe ciało miał pomalowane w sino niebieskie pręgi, jak jakiś dziwaczny tygrys. Przez chwilę przyglądał się leżącemu Juanowi, a potem przykucnął przy nim. Dłoń Indianina powędrowała w stronę klatki piersiowej mężczyzny, a palce …. palce zanurzyły się w piersi Juana.

Alvarez nie czuł bólu. Nie czuł niczego. Fizycznie. Bo psychicznie czuł się rozdarty na strzępy, zagubiony i przerażony, niczym dziecko we mgle.

Mężczyzna wyjął z Juana serce. Gangster widział je. Bijącą bryłę mięsa, okoloną dziwną, ciemną łuną trochę przypominającą substancję, z której stworzony był Wąż z sali operacyjnej. Indianin przyglądał się sercu, a Juan przyglądał krwi spływającej po jego paluchach.

A potem Indianin spojrzał na Juana i ten poczuł, jak wraca mu świadomość.

Otworzył oczy widząc, że leży na podłodze, obok Tito. Kawałek dalej, pod ścianą z rękoma w górze, stali lekarze i pielęgniarka. I byli też Gruby Alfredo i Dario, oraz dwaj ludzie kartelu, mierzący do personelu medycznego.

- Co jest, Juan? Co tu się odjebało, puta? Czemu, sukinsynu, zacząłeś wrzeszczeć na korytarzu i wpadłeś do sali jak pojebany? Czemu strzelałeś i co się stało z Tito? Puta! Człowieku. Mów.

Słowa grubego wiceszefa gangu SV docierały do Juana coraz wyraźniej. Jakby ktoś odetkał mu uszy wyciągając z nich niewidzialne szmaty.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"


Szedł korytarzem, starając się omijać potłuczone butelki i szyby. Brudny łącznik doprowadził go prosto do dużego pomieszczenia, które służyło kiedyś pewnie, jako pakowania lub hala produkcyjna. Teraz jednak była pusta, jeśli chodzi o sprzęty czy urządzenia. Bo byli w niej ludzie.

Trupy. Dziewięć ciał, zachlapanych krwią i pozbawionych głów, które spoczywały na ich kolanach z szeroko otwartymi ustami, wykrzywionymi przedśmiertelną grozą.

Cała dziewiątka siedziała w kręgu. Idealnie rozłożona, jak na gust Oreji zbyt idealnie. I zbyt spokojnie. Nie wyglądało na to, że ktoś usadowił ich tak po śmierci. Raczej wyglądało tak, jakby Narwańcy, – bo wszyscy musieli należeć do gangu – siedli grzecznie i czekali, aż ktoś odetnie im głowy.

Pomiędzy trupami bez trudu wypatrzył Urenijosa, chociaż nie było szefa gangu – Narwańca.

Słońce przebiło się przez chmury i przez świetlik do środka pomieszczenia wpłynął snop jego basku, który oświetlił scenę mordu niczym znak z niebios.

Coś zalśniło w kręgu trupów. Jakby złoto lub kawałek szkła. Odbite światło poraniło oczy Alvaro, na krótką chwilę, ale kiedy je otworzył przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

Był w jaskini. W cholernej jaskini gdzieś w przeklętej dżungli.

Widział wokół siebie kamienne bloki, pokryte indiańskimi znakami z czasów prekolumbijskich. Widział też jakiś ołtarz, za którym ktoś stał.

A potem ujrzał węże. Wisiały nad nim, niczym girlandy, pełzały wokół jego stóp, przesuwały się po ścianach. Cały korytarz roił się od węży.

I były tam czaszki i szkielety. Mnóstwo czaszek i szkieletów. Wypełniały całą przestrzeń wielkiej sali – jaskini. Leżały w stertach i kopcach, przywodząc na myśl trofea jakiegoś żądnego takich rzeczy szaleńca.

Wizja węzy, jaskini i ołtarza znikła tak samo nagle, jak się pojawiła i Alvaro znów znalazł się w opuszczonym budynku przemysłowym, gdzie porzucono ciała dziewiątki Narwańców.

Oszołomiony, jak po ostrej imprezie, dochodził do siebie przez dłuższą chwilę po prostu stojąc i próbując zrozumieć, czego tak naprawdę przed chwilą doświadczył, kiedy usłyszał, że na podjeździe przed magazynami zatrzymują się jakieś samochody. Co najmniej dwa.

Trzasnęły drzwi, kilkukrotnie i Ucho usłyszał czyjeś głosy.

- Mówię ci, szefie, są tam. Zajebani na śmierć, puta! Cała dziewiątka.

Miał problemy. Z tego, co się zorientował do magazynu prowadziło tylko jedno otwarte przejście. Szybko rozejrzał się dookoła i zobaczył, że może jeszcze próbować ukryć się w dalszej części opuszczonego budynku, gdzie zapewne kiedyś mieściły się magazyny, chłodnie i pomieszczenia gospodarcze dla pracowników.


Angelo Gabriel Martinez i Hernan Juan Selcado


Pojechali najszybciej, jak tylko Angelo dał radę. Chociaż świadomość tego, że wąż jest gdzieś w samochodzie nie opuszczała ich nawet przez chwilę.
Raz nawet Hernanowi wydawało się, że coś wpełza przez nogawkę spodni i woja się wokół jego łydki, ale gdy spanikowany spojrzał w dół, nie zobaczył niczego.

Przez szalony krzyk kompana, Angelo o mało nie wpadł na tył samochodu jadącego przed nim, co nie poprawiło mu i tak zepsutego humoru. Sam miał wrażenie, że wąż gdzieś tutaj jest i złapał się na tym, że co chwila zerka w lusterko, bojąc się, że w końcu zobaczy gdzieś w odbiciu jego czarne, łuskowate ciało. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Albo nieszczęście, bo przez to nie mógł pozbyć się świadomości tego, że cholerny wąż gdzieś tam siedzi przyczajony, w jego samochodzie. Irytowało go to niczym nieprzyjemny zapaszek w jakimś pomieszczeniu, którego źródła nie dało się zidentyfikować.

W końcu dojechali do ich studia nagrań. Niezbyt szybko, bu późne popołudnie było porą największego ruchu w mieście.

Na miejscu byli Bliźniacy, Ede i Pies, który siedział jednak w pokoju szefa i rozmawiał z kimś przez telefon. Był tam też martwy Camello. Z dziurą w głowie.

Ede zdjął gumowe rękawiczki na ich widok i przestał szorować ściany. Miał mocno wkurwiony wyraz twarzy.

- Fajnie, że jesteście. Bliźniaki wywaliły się kutasami na wszystko. Tyle z ich pomocy, że zagonili dziewczyny na piętro i kazały siedzieć w pokojach. Zresztą, dziwki srają po gaciach. Słyszały strzał i widziały Camello. Nie wiedzą jednak, co się odjebało naprawdę. Pies zamknął się w pokoju i napierdala cały czas przez telefon. Kazał mu nie przeszkadzać. A mi kazał posprzątać ten burdel. Pomożecie, albo zmusicie tych leniwych matkojebców – spojrzał na Bliźniaków – byt też zakasali rękawy. Trzeba wywieść gdzieś ciało Camello i resztki tej dziwki, co ją porżnął Aztec. Za dużo roboty, jak na jednego małego Ede.

Nie zdążyli odpowiedzieć, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Hernan poszedł ostrożnie sprawdzić, kto dobijał się do nich o tak wczesnej porze i zobaczył jednego z informatorów z ulicy, którzy pracowali dla gangu – Manillę.

Manilla był drobnym złodziejaszkiem, lubił cipki i – jeśli wierzyć ulicy – niezbyt stare, ale dla SV był w porządku. Pies nie ufał mu jednak na tyle, aby wtajemniczać w większe sprawy. Manilla miał niezdrową tendencję wpadania w kłopoty przez prochy i ciągotki do kart.

Hernan wpuścił go na podwórko, a potem do przedpokoju, skąd nie bardzo mógł zobaczyć resztę domu. Wcześniej upewnił się jednak, ze jest bezpiecznie i że Manilla nie ma „ogona”.

- Jesteście, puta Madre – Manilla był wyraźnie czymś poruszony. – Wiecie już, że ktoś skasował dwóch waszych? Cristiana i Flugencio. Normalnie, puta, zastrzelił ich jak psy, na Calle Sta. Génoveva. Próbowałem się do was dodzwonić, ale telefon macie, puta, ciągle zajęty. Poza tym jakieś ćpuny mnie o was wypytywały dzisiaj popołudniu. Czarnuchy. Chyba z tego gangu „Los Negras” z Calle Sta. Rosa de Lima.

Znali ten gang. Liczył kilka osób. Utrzymywał się z drobnych kradzieży i handlu prochami dla innych, większych gangów. Drobnica, głównie złożona z czarnych małolatów zafascynowanych muzyką ze Stanów, piciem i ruchaniem. Nie pasowali na takich, którzy zabijają z zimna krwią. raczej na takich, którym wydaje się, że są banditos a byli zwykłymi pedziami.

Javier Orozco

Kiedy Aztecowie wyciągnęli swojego rannego kompana z samochodu, Javier nie czekał na dalszy rozwój wypadków. Drżącą ręką wrzucił gwałtownie wsteczny i wcisnął gaz do dechy wycofując samochód z wjazdu na teren warsztatu gangu motocyklistów.

Zjawa ruszył w jego stronę, wykonując dłonią ruch w powietrzu, Jego palec kręcił się, niczym kurek na wietrze. To był umówiony sygnał, po którym część gangu skoczyła w stronę swoich maszyn.

Samochód Psa zgrzytnął przeraźliwie, zajazgotał, gdy uciekający Javier przestawił go w panice na jazdę do przodu i z piskiem opon ruszył pustą drogą koło kryjówki klubu Aztec MC. Rozsądni ludzie raczej omijali tę boczną drogę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał nawet zbliżać się do miejsca, w którym stacjonował osławiony gang z Mazatlan.

Javier nabrał prędkości, dojechał do większej drogi i wbił się w nią, o mało nie zderzając z jakimś niebieskim samochodem. Motocykliści – czterech albo pięciu, zrobiło ten sam manewr kilka sekund później. Poruszali się swoimi motorami niezwykle sprawnie, a jednoślad miał przewagę nad większym i niezbyt nowoczesnym czy szybkim autem Psa.

Dojechał do jednej z obwodnic Mazatlan, a motocykliści siedzieli mu na ogonie. Przemknął na czerwonym świetle o mało nie powodując kolejnej kolizji, ale nie miał wyboru. Musiał uciekać. Czuł, że jeśli go dogonią, będzie z nim kiepsko.

Aztekowie popędzili za nim. Jeden z nich zrównał się z Javierem i wymierzył do niego z broni.

Sam dziwiąc się swojej odwadze Orozco skręcił gwałtownie kierownicą i uderzył w motocykl gangstera. Maszyna i człowiek odbili się w bok i uderzyli w barierkę przy drodze.

Kilkadziesiąt metrów dalej, tuż przed kolejnym skrzyżowaniem, samochodem gwałtownie szarpnęło, zarzuciło na bok i Javier stracił nad nim panowanie. Auto wpadło w poślizg, wjechało w boku na skrzyżowanie, gdzie jeden z samochodów jadących z naprzeciwka nie zdążył wyhamować i wbił się mu w tył.

Potworny huk szkła i jazgot żelaza wypełniły uszy Javiera obłąkańczą melodią. Potem przez chwilę świat wirował w tym huku i Orozco zrozumiał, że samochód dachuje, przetacza się po ulicy.

I nagle wszystko znieruchomiało, zastygło niczym mucha w bursztynie, a Javier leżał oszołomiony i półprzytomny w aucie.

I wtedy zobaczył węża. Czarnego, paskudnego węża, który jakby nigdy nic wypełznął nie wiadomo skąd i podpłynął, bo poruszał się z niesamowitą wręcz gracją, jakby nie dotykał ziemi lecz sunął gdzieś w niej , nad nią i pod nią jednocześnie.

Przez chwilę Orozco stracił węża z oczu, kiedy kropla krwi spłynęła mu do oka. Jego własnej krwi. Na razie nie zastanawiał się, skąd wzięła się ta krew i jak poważnie jest ranny. Wszystkie jego myśli skupiły się na wężu i panice, jaką poczuł na jego widok.

A potem nagle wąż pojawił się tuż przed jego twarzą. Otworzył szeroko pysk, pokazując kły i skoczył w stronę Javiera, kąsając go prosto w czoło.

Orozco wrzasnął przeraźliwie, a potem ogarnęła go ciemność.

Kiedy znów znalazł się w świetle, poczuł że leży na ziemi, i ktoś coś do niego mówi. Zobaczył nad sobą pochyloną starczą twarz. Męską i twardą. Twarz księdza.

- Leż spokojnie – głos duchownego uspakajał, łagodził ból i utrzymywał świadomość Javiera na powierzchni. – Zaraz przyjedzie pomoc. Przeżyjesz ten wypadek, synu.

Orozco zamrugał oczami. Ksiądz odpływał, zmieniał się w roztańczony bohomaz, za którym kłębiły się dymy i majaczyły szare, zgniłe drzewa jakiejś dżungli.

- Nie uciekaj. Zostań z nami. Zostań tutaj!

Słowa, twarde i rzeczowe, były kotwicą trzymającą Javiera przy świadomości.

I nagle poczuł się znacznie lepiej. Zniknęły wizje i wzrok zogniskował się. Ból stał się częścią poranionego ciała, ale Javier wiedział, że wyjdzie z tego cało. Co więcej, że ma tylko niegroźne obrażenia. Że śmierć zabrała kogoś innego – kierowcę samochodu, z którym się zderzył i wiezioną przez niego córką.

Gdzieś, wewnątrz swojej głowy usłyszał szept. Jakby wokół mózgu owinął mu się wąż.

- Oni byli nikim. Zapomnij o nich. Wy jesteśśśśśśśśśśśśśśście nami. Razem zmienimy wszysssssssssssstko. Przywrócimy mu ssssssssssssssiłę. On wassssss wybrał. Chociaż wy jessszcze nie wybraliśśśśśśśśście jego.

- W porządku – głos księdza przegonił syk.

Javier chciał odpowiedzieć, ale zwymiotował hałaśliwie.

- W porządku, synu. Nie ruszaj się. Karetka już jedzie.
 
Armiel jest offline