Elmer, niczym bohater z zupełnie innej bajki wszedł w krzaki i jak gdyby nigdy nic wyleciał z nich pod postacią kruka. Zatoczył trzy szybkie kółeczka nad wozem, kracząc donośnie i wzbił się w górę, na wyższy pułap, pozwalający mu objąć wzrokiem większy teren.
*
-
Gulabrugu ja niehdrugu – wybełkotał otoczony ze wszystkich stron, niemal martwy ze strachu, ale za to już całkowicie trzeźwy goblin. Zaśmierdziało goblinią uryną. I wszystko wskazywało na to, że płaszcząca się na ziemi, ledwo żywa ze strachu istota nie zna ludzkiej mowy. Zielonoskóry jednak chciał być pomocny, co w jego sytuacji było raczej oczywiste. –
Harjabalgat munu gula-ginga abak kak kak… *
Droga ciągnęła się wzdłuż rzeki, której brzegi porastała gęsta roślinność. Elmer zarejestrował stado cyranek na wodzie i dostojną czaplę stojącą na zwalonym pniu, wpatrującą się w lustro wody. Z drugiej strony traktu był las, ciągnący się daleko we wszystkie strony. Daleko, niemal na horyzoncie kruk Lutefiks wypatrzył wznoszącą się w niebo siną smużkę dymu.
Jednak znacznie ciekawsze było coś, co spostrzegł całkiem blisko. W odległości około mili od miejsca, w którym znajdował się pijany goblin, na okolonej drzewami piaszczystej polance, zaledwie kilkadziesiąt kroków od drogi w głąb lasu, stał wóz. Obok wozu leżał zakrwawiony właściciel pojazdu i jego koń. Obaj ewidentnie martwi, zakrwawieni i pozbawieni co smaczniejszych kąsków. Na wozie znajdowała się sporych rozmiarów beczka, a wokoło hasały sobie zielonoskóre pokraki w różnym stopniu upojenia alkoholowego.