VII dzień miesiąca Arodus, Fangwood, 6 dni po ucieczce z Phaendar
Poranek był ciepły i przyjemny – pogoda wciąż sprzyjała uciekinierom, pytanie tylko, jak długo? Arodusowe burze były nagłe i gwałtowne, siejąc spustoszenie nawet w lesie. Kiedy Phaendarczycy zabrali się do codziennych prac, ich wybawcy spakowali się pospiesznie i wyruszyli w stronę Gristledawn. Droga miała potrwać prawie dwa dni w jedną stronę, a wedle słów znającego puszczę Sulima, najlepszym pomysłem było zbliżenie się do zachodniej krawędzi Fangwood i zmierzanie wzdłuż niej dalej na północ. By nie tracić czasu na polowanie, zabrali ze sobą część zapasów grupy.
Właśnie opuszczali polanę, gdy dogonił ich Poryn, gnomi asystent z faktorii handlowej Kining. Miał jak zwykle trochę przerażone spojrzenie, podobnie jak wtedy, gdy jego krasnoludzka szefowa pomiatała nim w Phaendar.
- Ssłuchajcie ppanowie – zaczął, jąkając się jak zawsze - Skoro b.będziemy tu pprzez kilka dni pprzynajmniej, mam nnarzędzia i ttrochę materiałów i mogę pp..pracować. Jeśli ch..cecie, cośś spróóbuję wykonać. - gnom nauczył się od Kining fachu i był niezłym kowalem, radził sobie też z pancerzami i bronią.
Wieczór tego samego dnia
Skraj Fangwood musiał być już niedaleko – wśród drzew dało się dostrzec przebłyski otwartej przestrzeni, a w oddali słychać było szum wzburzonej rzeki Maredith. Z samej granicy lasu, na horyzoncie, w świetle zachodzącego słońca widać było zabudowania Phaendar, nad którymi unosiło się kilka smug dymu. Miasteczko wciąż było zajęte przez armię hobgoblinów, ale przynajmniej najeźdźcy nie zrównali go z ziemią. Z drugiej strony, wyglądało na to, że postawiono wokół niego coś w rodzaju murów czy umocnień, a nad budynkami górowała wieża z czarnego kamienia. Legion najwyraźniej planował zostać tu na dłużej.
Słońce było tuż nad horyzontem, gdy Psotnik nagle zaczął intensywnie węszyć, po czym wyrwał do przodu, w stronę niedalekiego płytkiego wąwozu, przez który płynął strumyk zasilający Maredith. Wewnątrz, częściowo zanurzone w wodzie leżały zwłoki, należące kiedyś do ludzkiej kobiety, ubranej w strój podróżny z porządnym plecakiem. Ciężko było rozpoznać choć trochę więcej szczegółów, gdyż zostały zmasakrowane do granic rozpoznawalności. Dziesiątki ran, w których zaczynało się już gdzieździć robactwo, pokrywają całe ciało: głębokie i płytkie cięcia, pchnięcia, a nawet ślady po pazurach. Brakowało kilku palców u dłoni, druga zaś została zmiażdżona. Twarzy nie oszczędzono: znaczyły ją wielkie sińce, jedno zostało wyłupione, a ucho odcięto i rzucono na ziemię obok. Wokół roztaczał się słodkawy, mdlący smród zgnilizny.