Trudno było znaleźć jakieś przystępne do lądowania i pozostawienia barki miejsce. Bernhardt, który od samego początku wykazywał smykałkę do żeglowania, trzykrotnie przepływał łodzią w pobliżu zamku Wittgenstein i położonej u jego stóp odrażającej osady. Brzegi nie zachęcały do podpłynięcia w ich pobliże - były strome, skaliste i porośnięte dziwacznymi, zdeformowanymi drzewami, z których do wody zwieszały się gigantyczne pajęczyny i nieznane nikomu z podróżujących barką rośliny. Odgłosy dochodzące z gąszczu również nie należały do normalnych. Zamiast klekotu ptaków słychać było niskie, urywane buczenie, a rechot żab zastąpiony był sykiem węży. Sądząc po głośności, całkiem sporych...
Jako, że nie udało się znaleźć miejsca do lądowania, pozostała osada. Berni wolno dopłynął do mola i jak najdelikatniej zatrzymał przy nim łódź. Po pomoście ciężko się było poruszać, gdyż cały był zawalony starymi skrzynkami, zgniłymi linami, splątanymi zwojami sieci rybackich, zardzewiałymi hakami i kotwicami, dziurawymi wiadrami i resztkami ryb. Od "przystani" ku osadzie wiodła wijąca się po zboczu droga w górę. Na szczycie klifu widać było jakiś budynek, przy którym zgromadziła się spora grupka gapiów, obserwujących niespotykany widok, jakim było cumowanie łodzi w Wittgendorfie.